I came across a cache of old photos
And invitations to teenage parties
12 lat temu była sobie szóstka chłopców, którzy przyjechali do Londynu na musical Pet Shop Boys „Closer To Heaven”.
Trzech Holendrów, dwóch Polaków i jeden Australijczyk zamieszkali w najtańszym dostępnym hotelu ćwierćgwiazdkowym, gdzie jedną z głównych atrakcji były ogromne karaluchy. Żywili się najtańszym pieczywem, jogurtami i w ramach dekadencji przecenionymi owocami z supermarketu. Posiadane pieniądze — a nie było tego dużo — inwestowali w płyty CD i winylowe (dla młodszej generacji: takie podstawki pod szklanki lub talerze). Australijczyk i ja bawiliśmy się w grę pt. „oceń chłopaka”, a ponieważ mieliśmy bardzo odmienny gust, mężczyźni oceniani przeze mnie na 8/10 u Australijczyka zdobywali max. 2 punkty i odwrotnie.
Dzieliło nas wiele — kraj zamieszkania, orientacja seksualna, wiek, zawód. Łączyła nas miłość do muzyki Pet Shop Boys. Poznaliśmy się na mailingowej liście PSB w czasach, gdy internet wydawał odgłos „pipipi bzzzzzzz” i trzeba się było modlić, żeby mama nie podniosła słuchawki telefonu, bo rozłączy nam połączenie z wczytującą się od 20 minut stroną Sieci Web. Holendrzy i ja spotkaliśmy się w Amsterdamie, skąd polecieliśmy do Londynu; oni przeszli przez kontrolę niedbale machając paszportami z napisem Yuropijen Junion, ja musiałem pokazywać gotówkę i wołać jednego Holendra, żeby pokazał rezerwację hotelową. Ale to wszystko nie było ważne. Poznaliśmy osobiście aktorów z musicalu, zrobiliśmy sobie z nimi zdjęcia, uścisnęliśmy dłoń Chrisa Lowe, nie zrobiliśmy sobie z nim zdjęcia, bo uciekł. Chcieliśmy zwiedzić Farrow Design, ale umarliśmy ze strachu i nie zwiedziliśmy. Dzięki polskiej pokojówce w naszym hotelu dostawaliśmy na śniadanie więcej chleba niż inni goście, dzięki czemu nie umarłem z głodu.
„We were never feeling bored
’Cause we were never being boring
We had too much time to find for ourselves
And we were never being boring
We dressed up and fought, then thought: „Make amends”
And we were never holding back or worried that
Time would come to an end”
Tydzień temu pożegnałem Australijczyka, który odwiedził nas tutaj w Holandii po raz pierwszy od 2004. Nie mogę przestać myśleć, jak wiele się zmieniło w tym czasie.
Drugi z Polaków zerwał ze mną kontakty, ponieważ byłem dla niego zbyt ostentacyjnie homoseksualny. Był to pierwszy taki cios w moim życiu. Chyba łatwiej było zaakceptować to, że odwróciła się ode mnie część rodziny; rodzina to w końcu losowi ludzie zetknięci z nami wyłącznie przez „więzy krwi”. Przyjaciele — to przyjaciele. Ten akurat wydzwaniał do mnie pół roku wcześniej w nocy, aby wypłakać się na mym ramieniu i opowiedzieć o dziewczynie, która go rzuciła. Słuchałem cierpliwie i nigdy nie powiedziałem, że jest dla mnie zbyt ostentacyjnie heteroseksualny. Po mailu, w którym wyjaśniał mi, że nie życzy sobie nigdy więcej ze mną rozmawiać, bardzo długo czekałem, aż zmieni zdanie, napisze, przeprosi, wytłumaczy, że to było głupie, ale zrozumiał swoje błędy. Nie napisał, nie wytłumaczył, nie zrozumiał.
Now I sit with different faces
In rented rooms and foreign places
All the people I was kissing
Some are here and some are missing
Dwaj Holendrzy, K. i R., mieszkają w innych miastach, daleko od Amsterdamu. Mają swoje życie, swoich przyjaciół, K. jest zamężny, R. chyba resztę życia spędzi sam. Na propozycję spotkania K. odpowiedział „hmmm, od poniedziałku do niedzieli od 10 rano do nocy? to mi chyba nie pasuje…”, a R. napisał tonem urzędowym „z uwagi na wcześniej podjęte zobowiązania niestety nie jestem w stanie przyjąć państwa inwitacji”. Tym oto sposobem nie udał nam się nawet reunion osób mieszkających w Holandii z Australijczykiem. Nie do końca wiem, jak to się stało, że nasze życia aż tak się rozjechały; o ile K. nigdy nie zaliczałem do naprawdę bliskich osób, to R. był jeszcze sześć lat temu naprawdę dobrym przyjacielem. Co się zmieniło? On? Ja? Zbyt wiele wody w rzece?
I never dreamt that I would get to be
The creature that I always meant to be
But I thought in spite of dreams
You’d be sitting somewhere here with me
Zreunionowaliśmy się więc we trzech. M., mój przyjaciel, który z totalnego nerda z aparatem na zębach zmienił się w supercool hipstującego DJa i wokalistę undergroundowego zespołu. Ja, który z totalnego nerda bez aparatu, ale za to w swetrze zmieniłem się w wytatuowanego od stóp do głów kowala-pancura. A. zmienił się chyba najmniej, przynajmniej wizualnie. W międzyczasie robił bardzo ciekawe rzeczy — teraz bardziej się ustatkował, może po prostu przez osiągnięcie czterdziestki. M. kiedyś wiecznie trzeźwy i wiecznie wystraszony, że zostanie do śmierci singlem, dziś leczy złamane serce okładając je dużą ilością dziewcząt i różnymi używkami. Ja jestem praktycznie zamężny, chodzę wcześnie spać, kuję, rysuję i od 40 dni nie tknąłem niczego mocniejszego niż słaba kawa.
Życie.
Reunion był sukcesem. Muzyka ciągle kipi nam w żyłach, choć połowa konwersacji składała się z „ta dzisiejsza młądziesz to słucha jakichś Dżastinów Bibrów, my to mieliśmy prawdziwą muzykę jak np. Paula Abdul, a nie jakieś Dżastiny”. A. zwiedził części gejowskiego Amsterdamu, do których nawet ja się nie zapuszczam, a potem zabrał tam M. i mnie. M., heteroseksualny, bawił się świetnie, ja byłem okropnie spięty, ale przez to, że byliśmy razem, wszystko było naprawdę świetne. 12 lat później ciągle wiemy, dlaczego 12 lat temu nie przeszkadzały nam karaluchy i ważne było tylko to, że jest Londyn, są Pet Shop Boys, Felix da Housecat, Miss Kittin i że nasza drużyna mimo braku pieniędzy ani przez chwilę nie narzekała na brak luksusu i nudę.
We were never being boring
We were never being bored.