Dla nielicznych (ahem) niezainteresowanych kowalstwem, dzisiaj o moim życiu prywatnym.

Z Wilkołakiem nie wyszło, ponieważ rozminęły się nam chęci. Pojechaliśmy o wiele za daleko na drodze oddzielającej bycie friends with benefits (wśród forumowiczów gazety to się nazywa, zdaje się, fuckable flurries, czy coś takiego) i romantyczne randkowanie. W końcu jeden z nas zaczął się zakochiwać, a drugi nie. Ja byłem tym pierwszym, temat poruszyłem na szczęście dość wcześnie, nie czekając, aż wpadnę po czubki uszu, Coot zmartwił się nieco i stwierdził, że niestety on tak nie za bardzo jest zainteresowany związkiem, nie jest zakochany i ogólnie lepiej mu było, póki się nie uzewnętrzniłem. Tak więc aktualnie rozmawiamy dość rzadko i wyłącznie na stopie przyjacielskiej.

Miejsce Wilkołaka zajął Kanadyjski Drwal. Drwal ma, oczywiście, gęstą brodę, w odróżnieniu od Coota nie pali, zaś ostatnio zyskał mój wielki szacunek stwierdzeniem, że dopóki spotykam się z innymi facetami, on nie będzie ze mną sypiać ani się całować, natomiast bardzo chciałby spędzać ze mną czas i po prostu mnie poznawać. Sprawiło to na mnie ogromne wrażenie i spowodowało gwałtowny wzrost zainteresowania Drwalem (który, jak sama nazwa wskazuje, kończy pracę magisterską z psychologii). Story developing.

W ostatnich tygodniach i tak już przyhamowałem z randkowaniem (z wyjątkiem Drwala), ponieważ odkryłem, że nie mam czasu. A zajęć mam co niemiara. Piszę teksty dla psycholożki od outplacementu, piszę notki na blogi, piszę piosenki, projektuję logo, a niedługo stronę dla przyjaciółki, uczę się podstaw kowalstwa, chodzę na siłownię, czytam książki… Nikt nie ma aż TYLE czasu, a ja nie mam go nawet pomimo tego, że chwilowo nie pracuję. Jak ja to robię?

W ogóle był to męczący rok. Poznałem ludzi jeszcze dziwniejszych, niż wcześniej (jeśli czytaliście moją notkę o HIV na Homikach, wszystkie te osoby istnieją w rzeczywistości). Obserwowałem przy pracy zaprzyjaźnionych inżyniera precyzyjnego, handlarza narkotykami, kowala i wielu barmanów, zaś w nadchodzących dniach do całości dołączę pana, który produkuje stroje z metalowych kółeczek, coś w rodzaju skrzyżowania kolczugi z bielizną erotyczną. (Z nim też będę mieć warsztat.) Odszedłem z pracy, nie mając na podorędziu nowej. Wydałem płytę i nakręciłem trzy teledyski. Bardzo poszerzyłem spektrum doznań seksualnych, z jakimi jestem dotychczas obeznany. Pokrótce związałem się z DJem. Zajmuje się mną aktualnie troje psychologów. Napisałem pierwszą wersję książki. Zmarły dwie osoby w mojej bliskiej rodzinie i urodziły się również dwie.

Niewątpliwie był to rok urozmaicony. Czy jednak mógłbym poprosić, aby 2012 był urozmaicony na przyjemnie?

PS. Heteroblogasek się uaktualnił.

Cholera jasna, blox właśnie zeżarł pierwszą wersję. Przystępujemy do pisania od nowa. :/ Na szczęście temat zupełnie mi się jeszcze nie znudził i chętnie Was nim trochę pozanudzam…

KONICA MINOLTA DIGITAL CAMERA

Wczoraj miał miejsce jeden z najfajniejszych dni w moim życiu.

KONICA MINOLTA DIGITAL CAMERA

Kowal, Sven, miał lat 31, wyglądał na 22, zaś z tych 31 lat 15 stanowiło doświadczenie w kowalstwie. Jak mi powiedział, zaczął od nauki inżynierii precyzyjnej, ale odkrył, że nie posiada ani odrobiny talentu matematycznego, więc przeniósł swoje zainteresowania w miejsce, gdzie jeden milimetr w tą czy tamtą stronę nie odgrywa ogromnej roli i nie trzeba przesadzać z precyzją, zaś ewentualne błędy da się naprawić (co było bardzo przydatne w przypadku moich prób używania wierteł).

Poznałem wiele ciekawych narzędzi, z których dwa sam nawet wykonałem — pogrzebacz i obcęgi. Muszę przyznać jednak, że bardziej podobała mi się zabawa palnikiem tlenowym oraz młotem parowym o nazwie Smurf:

KONICA MINOLTA DIGITAL CAMERA

Sven wykazywał się ogromną cierpliwością, profesjonalizmem, poczuciem humoru — kiedy okazało się, że brak mi trzeciej ręki do przytrzymania przewiercanego narzędzia i wiertarka wykonała dziurkę nie do końca tam, gdzie powinna, Sven nie irytował się, nie robił wszystkiego za mnie, tylko ze śmiechem naprawiał błąd. Generalnie zaś pokazywał mi co robić, po czym oddalał się i pozwalał mi robić to samemu, bez patrzenia mi na ręce.

 

Po trzech godzinach używania młota odkryłem mały problemik. Moje wypracowane na siłowni mięśnie, o które się nieco martwiłem, nie miały żadnych problemów z wykonywaniem właściwego ruchu. Problem miały natomiast moje różowe, mięciutkie łapki, na których w ciągu dwóch godzin pojawiły się pęcherze, zaś w ciągu kolejnych godzin pęcherze pękły, skóra się zdarła, a w mięsko wtarł uroczy pył węglowy… Dodatkowo udało mi się udowodnić, iż posiadam liczne talenta manualne za pomocą uderzenia się trzymanym w prawej ręce młotkiem w prawą rękę. Na koniec dnia moje ręce wyglądały więc tak:

KONICA MINOLTA DIGITAL CAMERA

Zdjęć podczas machania młotkiem niestety nie posiadam, ponieważ nie przeszła mi przez gardło prośba, żeby Sven takowe wykonał — czułbym się troszkę za bardzo jak turysta w skansenie. Celem mojej wizyty nie było zaś przyglądanie się z ukosa eksponatom i cedzenie „to interesujące”, tylko nauczenie się tyle, ile tylko możliwe w ciągu sześciu godzin. Na szczęście Sven w pewnym momencie złapał mój aparat i zaczął się nim bawić, dzięki czemu mogę tę notkę zilustrować np. tak…

KONICA MINOLTA DIGITAL CAMERA

Sześć godzin upłynęło w ogóle nie wiadomo kiedy, a moje przewidywania, że praca może mi się spodobać potwierdził fakt, że mimo pęcherzy i lekko obolałego prawego ramienia byłem gotów spędzić tam również całą noc, a najlepiej najbliższe pięć lat 🙂

Jak wspomniałem, wykonałem własnoręcznie (naprawdę własnoręcznie) pogrzebacz, mało może użyteczne, ale za to bardzo ładnie powyginane obcęgi, zaś na koniec zaczęliśmy, ale nie dokończyliśmy z braku czasu, głowę smoka:

KONICA MINOLTA DIGITAL CAMERA

Żarty żartami — to naprawdę był jeden z najbardziej ekscytujących dni mojego życia. Niestety, Sven ucznia już posiada (poza tym znajduje się w odległości dwóch godzin jazdy pociągiem), ale według jego słów dużo dobrych kowali mieszka w Belgii, Niemczech i… w Polsce. Czyżby los postanowił mi udowodnić, że istnieje taki sposób, żebym z własnej woli wrócił do Polski? 😛

Ciąg dalszy zdecydowanie nastąpi…

KONICA MINOLTA DIGITAL CAMERA

…gdzie w przeddzień Międzynarodowego Dnia AIDS piszę o HIV:

Pierwszym poznanym przeze mnie nosicielem wirusa HIV był Barry. Przystojny, muskularny, czarnoskóry Amerykanin z olśniewającym uśmiechem i mnóstwem problemów z samym sobą. Po wspólnym wypaleniu jointa i rozmowie o naszych rodzinach – niby różne kontynenty, a jak wiele wspólnego – wylądowaliśmy na mojej kanapie z Janet Jackson w tle. Po czym Barry powiedział mi o swoim zakażeniu, a ja…

Kolonia to dziwne miejsce.


Ulica, na której mieszka odwiedzany przeze mnie Miś z Kolonii (jak sama nazwa wskazuje) jest jedną z droższych ulic w mieście. Mieszczą się na niej eleganckie bloki, galeria sztuki, sklep z bardzo drogimi pierdolansami. A jednak nie udało się wytyczyć jej w taki sposób, żeby mieściły się na niej jednocześnie samochody i ludzie. Ponieważ mieszkańcy parkują pod blokiem, pozostaje akurat tyle miejsca, żeby ALBO przejechał samochód, ALBO przeszedł człowiek. A samochody jeżdżą często.


Większość mijanych przeze mnie sklepów wygląda identycznie. Metal, szkło, ogromne szyby, za którymi świeci lodowate światło, oświetlając drogie produkty. Mieszkając w Amsterdamie przywykłem do o wiele bardziej organicznej architektury i Kolonia sprawia na mnie wrażenie miasta dostosowanego do potrzeb robotów. Dokładnie tak samo, jak Warszawa.


Podobieństw jest więcej. Spotykani w barach ludzie trzymają się w swoich grupkach i nie sprawiają wrażenia, jakby mieli ochotę nawiązywać kontakt, jeśli zaś już to robią, to nie moją ulubioną metodą — podejść i powiedzieć coś głupiego i zobaczyć, co się stanie — tylko np. wystawiając język i obleśnie się w moją stronę oblizując. W ciągu pobytu, pominąwszy Misia z Kolonii, jak na razie rozmawiałem z trzema osobami, z których każdą zagadnąłem osobiście, wybierając zupełnie przypadkowo pod kątem „o, ten wygląda sympatycznie i ma w sobie coś ciekawego”. Pierwszy okazał się Holendrem z Amsterdamu, drugi — Australijczykiem, a trzeci — Belgiem. Przysięgam, że nie podsłuchiwałem, w jakim języku mówią.


Swoją drogą, znowu wychodzi, że jestem Casanovą, ponieważ poderwałem wszystkich trzech. Australijczyka jakby najmniej, ponieważ był barmanem w trakcie pracy i niespecjalnie mógł się oderwać, ale polubił mnie na tyle, żeby zapominać pobrania ode mnie pieniędzy za napoje i zachęcać usilnie do wybrania się do baru następnego wieczora. (Bardzo lubię ten typ barmana.) Holender zaplanował spotkanie ze mną po powrocie do domu, czyli w przyszłym tygodniu, zaś Belg… to dłuższa historia. W skrócie powiem, że zagadywanie faceta w skórzanym mundurze policyjnym, skórzanej czapce, skórzanych rękawicach, skórzanym krawacie i z dwoma skórzanymi biczami u pasa, czy moja teoria, że on w ten sposób kompensuje sobie mizerny rozmiar jest słuszna może się skończyć w nadzwyczaj nieprzewidziany sposób i w sumie to bardzo dobrze, że jutro z tego miasta wyjeżdżam i już więcej mnie w tym barze nie zobaczą.


*


Właśnie przed chwilą mój kumpel zdefiniował zmianę mojej osobowości pod wpływem antydepresantów — nie mam zahamowań. To prawda. Niektóre rzeczy nadal wzbudzają moją niechęć — nie lubię darkroomów, w których po pierwsze jest ciemno, po drugie nie da się pogadać, a po trzecie włącza mi się głosik, pytający, jak często i dokładnie się tu sprząta i ile zarazków roi się po ławkach i podłogach. Wiecznie żywy jest Wewnętrzny Katolik, który nudzi, że za dużo przyjemności to grzech i lepiej bym pomedytował, lub poczytał Biblię. Ale Wewnętrznego Katolika jakoś podejrzanie łatwo przyciszyć (zwłaszcza po trzecim piwie), a nieśmiałość wziona i znikła. Ni ma. Nie ma takiego faceta, do którego bym nie zagadał. Są tacy, do których zagadywać nie mam ochoty, rzecz jasna, ale jeśli widzę coś fajnego, to nic mnie nie powstrzyma. A potem się okazuje, że oni wszyscy są moimi zaczepkami zachwyceni i gotowi mi to okazać na wiele interesujących sposobów, również przy użyciu skórzanego bicza przy barze w obecności gości.


Z jednej strony chciałbym, żeby mi ta pyskatość pozostała po zaprzestaniu terapii chemikaliami, bo jest fajna i odnosi same sukcesy, z drugiej — nie do końca wiem, czy na pewno chcę spędzić kolejne np. 10 lat ładując się z zapałem w kolejne kłopoty z kolejnymi facetami w kolejnych barach. A antydepresanty mają też taki skutek uboczny — tak twierdzi mój terapeuta, a nie mam powodu mu nie wierzyć — że raczej uniemożliwiają zakochanie się i wszystko to, czego potrzeba, aby się z kimś związać. A na razie raczej nie mogę pigułów odstawić. W zeszłym tygodniu przeoczyłem jeden raz mniejszą dawkę — biorę całego proszka rano i pół po południu, przeoczyłem to pół. Dzień potem byłem jakiś nieobecny, co odnotował Szacowny Małżonek. Następnego dnia zaś miałem w pełni rozwinięte objawy depresyjne, łącznie z myślami samobójczymi. Tak więc chyba jeszcze nie będziemy rezygnować z chemii…


*


Z Kolonii wyjeżdżam jutro i nie będę tęsknić. Nie podoba mi się tutaj. W Berlinie podoba mi się głównie część wschodnia, a konkretnie fragmenty, których jeszcze nie zdążyli odnowić. Kolonia wygląda jak Berlin Zachodni, jednocześnie skrzętnie ukrywając, że w rzeczywistości jest tu dosyć biednie. Nie tak biednie, jak w pomniejszych rumuńskich miasteczkach, ale jak na zgniły kapitalistyczny Zachód, którym straszono mnie w dzieciństwie, to jednak Kolonia cienko przędzie. Mnóstwo ludzi stąd wyjechało i wyjeżdżają kolejni; kryzys ekonomiczny wytłukł turystów z Włoch i Hiszpanii i tylko w chwilach takich, jak ten weekend — Bear Pride i najazd skórzanych misiów z całego świata — łazi tu dużo turystów i gada w obcych językach.


Na koniec jeszcze słowo na niedzielę o misiach. Ja misie lubię. Misie są brodate, czasami brzuchate, czasami muskularne, generalnie futrzaste, piją piwo litrami zamiast odginać paluszek od szklaneczki coli light, ubierają się w skórzane pantalony, t-shirty i dżinsy zamiast Prady i innych Kalwinów Klajnów, mają przyciężkie poczucie humoru, a jednocześnie potrafią wdzięcznie się przegiąć i wymachiwać łapą rozmiaru, cóż, niedźwiedziej, jakby były zwiewną westalką. Tyle, że w Kolonii misiów jest nadmiar. W barze stoi dwustu identycznych facetów. W barze obok kolejnych dwustu. Wszyscy brodaci, wszyscy duzi, wszyscy włochaci, wszyscy w podobnych ciuchach. A w środku tego wszystkiego siedzę ja w t-shircie „Beards Are Awesome” i się z nich natrząsam. Nie wiem, jak się czuje heteryk kochający cycate blondynki na zjeździe cycatych blondynek, ja w środku dwustu muskularnych niedźwiedzi czuję się strasznie ubawiony, bo kojarzą mi się z indie hipsterami, którzy wszyscy wyróżniają się z tłumu za pomocą wyglądania identycznie.


*


A teraz jest już jutro.


Śniadanie zjadłem w losowo wybranej knajpce, w której nieuprzejma pani nie znała ani słowa po angielsku, ale dogadaliśmy się za pomocą pokazywania palcem i przemawiania bardzo powoli. Aura jest mżąca i bardzo ciepła, raczej październikowa, niż listopadowa, a ja nieco niewyspany po wczorajszym wypadzie.


Trzy pierwsze bary spowodowały we mnie gwałtowne ataki klaustrofobii. Nie mam problemu z barami, w których jest dużo ludzi, ale jeśli nie ma nawet tyle miejsca, żebym mógł zdjąć z siebie kurtkę, to znaczy, że jest jednak trochę za przytulnie. W czwartym barze grali Britney Spears zamiast szlagierów o reniferach, znalazły się miejsca siedzące, a barman polewał bardzo szczodre drinki, klepał mnie po plecach i pytał, co też jeszcze chciałbym usłyszeć.


Byliśmy w środku może dziesięć minut, kiedy wpadła na mnie — niezupełnie przypadkowo — urocza, ciemnowłosa dziewczyna i powiedziała, że jest bardzo pijana i przeprasza, ale czy może tańczę. Może tańczyłem. Przetańczyliśmy jakieś pół godziny, po czym dziewczyna zapoznała Misia i mnie ze swoją najlepszą przyjaciółką, która z kolei zapoznała nas ze swoim chłopakiem. Pamiętny lekcji Misia o tym, że mieszkańcy Kolonii nie rozmawiają z obcymi zastanowiłem się przez chwilę, czy aby dotyczy to wyłącznie gejów, po czym okazało się, że żadna z tych trzech osób nie pochodzi z Kolonii, a najdłużej mieszka tu ciemnowłosa, bo aż osiem lat.


Nie wiem, czy jeszcze tu wrócę. Misiu i jego nieleczona depresja mają na mnie bardzo zły wpływ, w barach wolno palić, muzyka jest beznadziejna, a dwaj poderwani faceci mieszkają za granicą. Na ulicy czyhają na człowieka bankomaty-złodzieje, które dopiero przed ostatnim potwierdzeniem transakcji od niechcenia wspominają, że pobierają 20% opłaty. Schampanja, „alternatywny” bar, raczy człowieka raz DJem Otzi, raz szlagierami typu „Halinko, fajną dupę masz”, co nie jest do końca sposobem, w jaki alternatywę rozumiem ja. Skojarzenia z Warszawą nie są przyjemne, bo Warszawy też nie lubię, lubię kilka wybranych miejsc i mieszkających w niej przyjaciół. A jednak nie żałuję, że tu przyjechałem, chociażby dlatego, że blokada pisarska runęła z hukiem i połowę pobytu spędziłem klikając z zapałem w laptopa, spotkałem ponownie misiową przyjaciółkę-anarchistkę i doskonale się ubawiłem, oraz nabyłem nadzwyczaj dziwny element ubioru — coś jakby środek marynarki z eleganckimi klapami, połączony z rękawami dresu z paskami. No i w portfelu mam wizytówkę belgijskiego skórzaka… 


*


Ostatnie godziny w Kolonii całkiem nieźle podsumowały moje odczucia wobec tego pobytu.


Wybraliśmy się do knajpy, w której podają najlepsze sznycle w mieście. Nie żałowałem — sznycle były ogromne i pyszne, kelnerka uprzejma i uśmiechnięta, a po mojej lewej stronie siedział niezwykle piękny, czarnowłosy i czarnobrody mężczyzna, na oko 35-40 lat, wielkie, czarne oczy. Pewnie Hiszpan, myślałem lekko nieobecnie, gdy Miś skarżył się na swojego szefa. Pewnie hetero. W domu siedzi żona, a on w podróży służbowej…


Zjedliśmy, wypiliśmy, po czym postanowiłem udać się do toalety, zupełnie przypadkiem wybierając moment dwie minuty po tym, jak udał się tam brodaty przystojniak. Niestety, za mną ruszył nieznany mi świński blondyn, który zaczął przemawiać do mnie po niemiecku.


— I don’t speak German — odpowiedziałem.


— Do you speak English?


— I believe I do. — Cholera, będzie do mnie gadać, pomyślałem niechętnie, patrząc z żalem, jak brodacz myje ręce i wychodzi.


— Where are you from?


— I’m from Amsterdam.


— Amazing! Amsterdam, Amsterdam! — zaczął śpiewać popularny tutaj szlagier z gatunku muzyki rubaszno-pijackiej, której nie znoszę.


— Yes, I heard this last night at a bar — odpowiedziałem i ruszyłem do wyjścia, on zaś za mną.


— I have a dream, baby! — poinformował mnie, kiedy już miałem usiąść z powrotem obok Misia.


— What is it?


Objął mnie i pogłaskał po plecach. — To have a Dutch man all of my own! — Po czym na szczęście oddalił się, zanim zdążyłem dać mu w pysk i objaśnić, że nie znoszę być dotykany bez pozwolenia przez kompletnie obcych ludzi.


Pełen niesmaku usiadłem. Ależ mnie Kolonia żegna. Jednak jacyś Niemcy mnie zagadują. Łapami. Nie znoszę tego okropnie.


— To był jeden z tych okropnych gejów z Kolonii — poinformował mnie równie zniesmaczony Miś.


— Rzeczywiście okropny — mruknąłem. — Nie trawię, jak ktoś mnie maca bez pytania. Porozmawiamy, polubimy się, wtedy możesz się przytulać, a nie jakiś obcy z łapami startuje. To akurat jest sposób, żebym kogoś natychmiast znienawidził.


— Przykro mi — powiedział szczerze zawstydzony Miś.


— Trudno, żaden problem, zaraz przecież wyjeżdżam. Chodź, zbieramy się…


Ciągle zniesmaczony i z uczuciem zbrukania ubierałem się, gdy nagle zawadziłem okiem o stolik, przy którym siedział brodacz. Brodacz wpatrywał się we mnie tymi wielkimi, pięknymi oczami, z tą miną, której z niczym nie da się pomylić, którą po angielsku określamy 'bedroom eyes’ a po polsku nie mam pojęcia, a kiedy nasze oczy spotkały się, uśmiechnął się tak, że zmiękły mi kolana i natychmiast zapomniałem o obleśnym blondasie.


Jeszcze wsiadając do pociągu miałem cichą nadzieję, że może, podobnie jak ja, był gościem z Amsterdamu i spotkamy się, ale oczywiście nic tak pięknego nie nastąpiło. A jednak ten uśmiech kompletnie zmienił mój nastrój. Nawet odkrycie, że projektanci dworca nie wpadli na pomysł, że ktoś mógłby chcieć tam usiąść niczego nie zmieniło. Ten uśmiech — i smród dymu papierosowego z mojej bluzy, którą wyprałbym od razu, gdyby nie to, że przyjazd tuż przed północą — towarzyszą mi nadal, kiedy piszę ten akapit już w pociągu. Dziękuję Ci, nieznajomy brodaczu. A tobie, nieznajomy świński blondynie, serdecznie życzę hemoroidów.


*


A w styczniu najpewniej Ateny…