Świat się zmienił, a politycy nie zauważyli.

W części pierwszej pisałem głównie o polskiej (i nie tylko) edukacji i jej efektach. W drugiej skupię się na tym, co mnie interesuje poniekąd bardziej — nie jestem wszakże profesorem uniwersyteckim, ani nawet studentem, magistrem inżynierem matematykiem zostałem dawno i nieprawda. Na związkach międzyludzkich.

Częste wśród socjologów i demografów jest dostrzeganie pewnych tendencji. O wiele częstsze niż wśród chociażby polityków. Tyle, że nawet profesor demograf potrafi się wygłupić na koniec z diagnozowaniem przyczyn problemów. A problemy jak najbardziej istnieją — ot, struktura wiekowa społeczeństwa, która oznacza, że system emerytalny w aktualnej formie nie może istnieć nadal bez dużych zmian. Nie może i już. Nie ma takiej opcji. Jak to widzi profesor Okólski z SWPS:

Jak mówi, argument ekonomiczny nie zawsze wystarcza do usprawiedliwienia niechęci młodych do posiadania potomstwa.

– Upatrywałbym tu bardziej przyczyn w zmianach kulturowych. Dziś młodzi podchodzą bardziej egoistycznie, są dużo bardziej niezależni od rodziny, kiedyś jednak więcej zależało od ich rodziców. Może to zabrzmi sztampowo, ale obecnie liczą się kariera, sukces, moda na bycie singlem czyli wolnym i niezależnym, a to kłóci się z posiadaniem dzieci – mówi prof. Okólski.

No, ale to przecież jest właśnie argument ekonomiczny.

Widzę też zmiany w podejściu do instytucji małżeństwa, jeszcze 20-30 lat temu 25 latka była starą panną, dzisiaj ta granica wiekowa mocno się przesunęła, a i sama etykietka wydaje się raczej przestarzała. Widzę również osłabienie tradycji rodzinnych – dodaje demograf.

No, widzi pan demograf osłabienie. I jak pan demograf chce sobie z tym radzić?

[…] moim zdaniem – mówi demograf z SWPS – należy wspierać instytucję małżeństwa, stwarzać im odpowiednie warunki dla trwałego związku; to najskuteczniejszy sposób zapewnienia znacznie wyższej dzietności, niż jest to dzisiaj. Młodzi muszą czuć się stabilnie.

Instytucję małżeństwa.

Należy wspierać instytucję małżeństwa jako najskuteczniejszy sposób zapewnienia znacznie wyższej dzietności.

Spójrzmy na statystyki. W 2010 20.6% dzieci urodziło się poza małżeństwem. (W 2000: 12.1%) W zachodniopomorskim to 37.5% wszystkich narodzin. Niespecjalnie widzę tu powód do rozmawiania o instytucji małżeństwa *w ogóle*, w kontekście wspierania, czy niewspierania. Piotr Szukalski, demograf z Uniwersytetu Łódzkiego, komentuje to tak:

Jeśli spojrzy się na powiaty, w których nieślubnych dzieci rodzi się najwięcej, to okazuje się, że to jedne z najbiedniejszych w Polsce – mówi demograf. – Rodzice nie decydują się na ślub, bo uroczystość kosztuje, a w dodatku jeśli nie wezmą ślubu, to mogą liczyć na pomoc społeczną.

I co? Wspieramy instytucję małżeństwa, panie profesorze, czy nie do końca?

– Zasiłki, możliwość rozliczania się z dzieckiem czy pierwszeństwo w przedszkolach – wylicza udogodnienia dla samotnych rodziców Paweł Woliński z fundacji Mamy i Taty.
– Poza względami ideologicznymi są dwa ważne powody, dla których nie zdecydowałam się na małżeństwo – mówi Iwona.
– Rzeczywiście dużym plusem jest to, że mogę się rozliczać z dziećmi. To kilkaset złotych oszczędności. Po drugie, nie miałam problemów z tym, by moje dziecko przyjęto do publicznego przedszkola.
– Ja nawet rozważałam z mężem rozwód, kiedy nasza córka nie dostała się do żadnego z kilku przedszkoli –opowiada z kolei Agnieszka, mama czterolatki. – Rodzice, którzy nie mają ślubu, nie mieli z tym problemu.

No nie wiem, panie profesorze, czy akurat wspieranie instytucji małżeństwa jest tu rozwiązaniem czegokolwiek. Jednak jest ktoś, kto się z profesorem Okólskim zgadza. Jest to znany specjalista ds. seksu i prokreacji, czyli ksiądz.

– W tym, że coraz więcej dzieci rodzi się w związkach pozamałżeńskich, widzę zagrożenie – mówi ks. Bogdan Bartołd, proboszcz Archikatedry Warszawskiej. – Dziecko potrzebuje stabilizacji. A rodzice, którzy nie decydują się na ślub, zazwyczaj robią to dlatego, że nie chcą brać za siebie odpowiedzialności. Gdy nie ma ślubu, łatwiej spakować walizki i się wynieść.

Ja widzę duże zagrożenie dla Polski w tym, że księża nie mają dzieci, egoistycznie pozbawiając kraj swego potomstwa i pomniejszając emerytury. Niech ksiądz proboszcz zastanowi się nad swoimi egoistycznymi decyzjami!

*

Pominąwszy to, że jak widać małżeństwo zmniejsza szanse na otrzymanie miejsca w przedszkolu i nie pozwala na otrzymanie zasiłku (co, jak rozumiem, jest elementem państwowej polityki wspierania małżeństwa) skupmy się na powodach, dla których liczba związków pozamałżeńskich rośnie, a małżeńskich spada.

Oczywisty powód, a mianowicie taki, że związki małżeńskie mogą w Polsce zawierać wyłącznie pary odmiennopłciowe, pomijam. Kiedyś zdarzało się, że geje i lesbijki, ze strachu przed prześladowaniem, wstępowali w związki małżeńskie z osobami przeciwnej płci. Jestem pewien, że nadal się tak zdarza, ale pewien też jestem, że zdarza się coraz rzadziej. (See also: ważny powód, dla którego „spada liczba powołań”).

O drugim oczywistym powodzie opowiadali już państwo powyżej — pozostawanie w związku małżeńskim powoduje duże straty finansowe, których nie pokrywa nawet sławetne wspólne opodatkowanie małżonków. W przypadku możliwości opodatkowywania się samotnego rodzica wraz z dzieckiem widać wyraźnie, że państwo wspiera małżeństwa… bezdzietne. Czy aby na pewno wspieranie małżeństw bezdzietnych ma być silnym bodźcem dla ludzi, aby 1) zawrzeć związek małżeński, 2) mieć dzieci w ramach tego związku? Czy ma nim być odmawianie dofinansowania in vitro, bo Gowinowi, chciałem powiedzieć — Jezusowi się in vitro nie podoba? (Że też Jezusowi się podobają viagra, terapie antyrakowe, przeszczepy, a akurat in vitro nie? Przecież impotencję i raka też Bóg zsyła, podobnie jak bezpłodność?)

PO nie zmieniła się od 4, 6, 8 czy 10 lat. Gwarantuję, że nie rozwali się też przy sprawie in vitro czy związków partnerskich – powiedziała na antenie TVP Info marszałek Sejmu Ewa Kopacz. /…/ Zaznaczyła, że sama jest zwolenniczką in vitro. – Mamy w Polsce milion par, które nie mają środków, by mieć własne dziecko. Ta metoda jest jedynym sposobem. Co więcej, te dzieci będą chodzić do kościoła, do komunii, będą brać śluby kościelne, w związku z tym powinniśmy się do tej metody przekonać – powiedziała.

Sposobem na zapobieżenie spadkowi ilości małżeństw i spowodowanie wzrostu liczby narodzin według co poniektórych księży i innych posłów Tomczaków ma być nielegalizowanie związków partnerskich oraz „stwarzanie odpowiednich warunków do trwałego związku”. Pominąwszy pytanie, w jaki sposób małżeństwo zapewnia trwałość związku (z wyjątkiem oczywiście uprzykrzania życia parom chcącym się rozwieść, ale nie jestem pewien, że to się nazywa „trwałość związku”) nie rozumiem, dlaczego w takim razie liczba małżeństw i narodzin spada JUŻ, skoro związki partnerskie jako żywo nie są jeszcze rejestrowane przez państwo i jego urzędy. Ludzie nie biorą ślubów, bo czują nadzieję, że w końcu zarejestrują związek w urzędzie i ta nadzieja ich trzyma ze sobą (acz rzecz jasna nietrwale)?

Tymczasem minister Gowin po raz kolejny stwierdza:

Co innego inicjatywa jednego posła, co innego inicjatywa całego klubu. Moim zdaniem, wyraźna większość klubu Platformy wypowiada się przeciwko legalizacji związków partnerskich.

Pytanie brzmi następująco. Czy parlament/rząd powołujemy po to, żeby szedł przed nami niosąc kaganiec, fuj! kaganek oświaty i wyznaczał ścieżki, którymi iść winna nasza moralność? Czy też powołujemy obydwa po to, żeby nam ułatwiały życie, pomagały przechodzić przez nie w sposób taki, w jaki chcemy (byle legalnie i bez cudzej krzywdy) i nie wpierdalały się przesadnie w to, co porabiamy w sypialni?

Łatwo mi zgadnąć, że sekretnym marzeniem ministra Gowina nie jest wcale bycie ministrem sprawiedliwości (co to za głupi pomysł ta „sprawiedliwość”, skoro przysługuje nawet jawnogrzesznicom i homoseksualistom?) tylko papieżem-dyktatorem wyznaczającym, gdzie ciemny lud ma się udawać, co tam robić, ilu obserwatorów powinno ciemnego ludu przy tym pilnować, etc. Ale w takim razie być może Gowin powinien udać się do seminarium i ciężko pracować nad spełnieniem swego marzenia. Jako minister WSZYSTKICH Polaków zaś powinien być może skupić się na zaspokajaniu potrzeb WSZYSTKICH Polaków. I nie mówię tu o potrzebie mówienia innym, jakie związki wolno im zawierać, tylko o potrzebach par homo i heteroseksualnych, a może nawet, o zgrozo, trójkątów, które nie mogą wziąć ślubu, bo im państwo zabrania.

Nie przekonuje mnie w najmniejszym stopniu zwiększanie rozrodczości za pomocą wspierania instytucji — jakiejkolwiek instytucji. Małżeństwa, kościoła, sejmu czy USC. Bo dzieci nie biorą się z „instytucji”. Dzieci biorą się z tego, że pan i pani uprawiają seks bez zabezpieczenia, a 9 miesięcy później (jeśli nie wtrącił się w sprawę ginekolog, który za parę tysięcy złotych zapomniał o klauzuli sumienia i swoich zasadach moralnych) bocian przynosi im kwilące zawiniątko. Które czasami wyrzucają do śmietnika, zostawiają w „oknie życia”, zostawiają w publicznej toalecie lub zakopują w piwnicy. W jaki sposób ma to zmienić wspieranie instytucji i co to ma w ogóle wspólnego ze związkami partnerskimi i małżeństwem?

Instytucja małżeństwa, jeśli o mnie chodzi, powinna jak najbardziej pozostać w istniejącym kształcie i modelu… w kościele. Niechaj sobie instytucja religijna organizuje dowolne rytuały i oferuje je dowolnie wybranej grupie, a innych dyskryminuje — w końcu nie ma obowiązku przynależenia do instytucji religijnych. Państwo natomiast nie powinno moim zdaniem ani wspierać, ani dyskryminować żadnego modelu związku między obywatelami, bo nie do tego mi jest rząd potrzebny, żeby mi mówił, jaki mam zawierać związek i z kim.

Rejestracja związku partnerskiego jest rzeczą o tyle przydatną, że pozwala wyznaczyć osobę, która może decydować o naszym leczeniu, odbierać listy polecone, zajmować się naszym dzieckiem, organizować nasz pogrzeb, etc. Nie do końca rozumiem, czemu miałaby to być osoba płci przeciwnej. Nie rozumiem też, czemu wolno sobie wybrać tylko jedną taką osobę, oraz czemu wybrana przeze mnie osoba w rewanżu musi wybrać mnie. Naiwne być może tłumaczenie — o ile pomnę — Jacka Żakowskiego, że dwie mieszkające razem starsze panie powinny być w stanie właśnie po to zawrzeć związek partnerski, żeby móc odbierać za siebie pocztę i decydować o swoim pochówku, zostało wyśmiane z góry na dół, tymczasem wcale nie jest to sytuacja nierealna i nie wiem, co w niej niby zabawnego. A jeśli dwa lata później pani Stasia zakocha się w panu Władziu i zechce z nim zawrzeć związek partnerski, ale pani Basia nie będzie miała nikogo innego, komu mogłaby zaufać w kwestiach pocztowo-szpitalnych, to czemu pani Stasia miałaby musieć najpierw „rozwieść” się z panią Basią?

Słynne szwedzkie feministki już w 2005 wpadły na pomysł wprowadzenia nowej legislacji, dzięki której znikłby problem tradycyjnego małżeństwa i jego tradycyjnych ról. Tiina Rosenberg (tłumaczenie moje, oryginał tutaj wraz ze zgryźliwym prawicowym komentarzem):

Domagamy się nowej legislacji dla dwojga, lub więcej, ludzi, którzy mieszkają razem i mają wspólne finanse i dobra materialne. Historia małżeństwa nie mówi o miłości i wspólnym zamieszkiwaniu, to historia posiadania — stwierdza Rosenberg, wskazując, że regulacje prawne dotyczące spadków i współwłasności stosują się tylko do małżeństw i zarejestrowanych związków homoseksualnych.

— Więcej niż dwie osoby powinny być w stanie mieszkać razem. Podam przykład rozwiedzionej pary, z których oboje mają nowych partnerów i wszystkie te osoby chcą dzielić się odpowiedzialnością finansową za dzieci i mieszkać razem z nimi — powiedziała Rosenberg.

Jednak Rosenberg, która jest profesorką gender studies na Uniwersytecie Sztokholmskim, powiedziała również, że nikogo nie powinno obchodzić, czy dwie, trzy lub więcej osób utrzymuje między sobą relacje seksualne. — W wolnym kraju prawo nie powinno decydować, jak mają wyglądać związki seksualne ludzi. Prawo nie wpływa na uczucia — powiedziała.

Jak wiadomo, szwedzkie feministki to przykład maksymalnego rozwydrzenia i wogle, ale… czy da się nie zgodzić, bazując na logicznych i racjonalnych argumentach, z którąkolwiek z jej wypowiedzi? („Świętość małżeństwa”, „tradycja” oraz „moralność” nie są logicznymi i racjonalnymi argumentami.)

Gowin, Tomczak, profesor Okólski i ksiądz Bertołd mówią o jakimś wirtualnym świecie, który może kiedyś istniał, ale było to bardzo dawno. Świecie, w którym fakt zawarcia małżeństwa gwarantował jego trwałość, w którym nie istniały zdrady i rozwody, w którym każde dziecko miało heteroseksualnych rodziców pozostających w związku małżeńskim. W którym osoby homoseksualne robiły tę przyjemność, że w zgodzie z „badaniami” Paula Camerona umierały po osiągnięciu czterdziestki, najpierw wydawszy fortunę na narkotyki i męskie prostytutki, dzięki czemu nie było problemu z podatkiem spadkowym dla żyjącego partnera (jakiego partnera?). Ewentualnie, rzecz jasna, po rozważeniu za i przeciw nawracały się na heteroseksualizm i przystępowały do płodzenia tłumów dzieci zaraz po zawarciu ślubu z osobą płci odmiennej.

Gdyby to wszystko było prawdą, należałoby rzecz jasna wspierać instytucję małżeństwa i jak ognia wystrzegać się legalizowania związków partnerskich, których istnienie gwałtownie zmniejszałoby płodność. W świecie, w którym ponad 20% dzieci rodzi się poza małżeństwem, w którym istnieją rozwody, ponowne śluby, trójkąty, niechciane dzieci, seks pozamałżeński, samotne matki i samotni ojcowie, mężczyznom i kobietom zdarza się najpierw spłodzić, bądź urodzić dziecko, po czym się rozwieść i „nawrócić” na homoseksualizm… wspieranie instytucji małżeństwa kosztem związków partnerskich to ponury żart kojarzący się po trosze z inkwizycją, a po trosze — z protestami robotników przeciwko maszynom parowym.

Konserwatyzm jako postawa polityczna jest postawą dziecka, które zatyka uszy, kładzie się na podłodze, wymachuje nogami i wrzeszczy AAAAAAAAA!!!!! Nawet w wykonaniu trzylatka nie jest to ani czarujące, ani produktywne. W wykonaniu profesora, księdza lub, co najgorsze, ministra jest bardzo smutne. Czemu się dziwić, że tak mało ludzi chodzi do wyborów? Wystąpiłem o paszport niderlandzki, bo tutaj moje poglądy polityczne są reprezentowane w dużym stopniu przez trzy różne partie, z których żadna nie rządziła od kiedy przybyłem tu w 2006 i chcę ten smutny fakt zmienić. W Polsce do 2011 nie reprezentował mnie nikt i nigdy, teraz zaś z zainteresowaniem przyglądam się Ruchowi Palikota, reprezentującemu moje poglądy mniej więcej w pięciu procentach. Jednocześnie jestem świadom, że w kraju, w którym pomysł, że obywatelom możnaby ułatwić życie legalizując związki partnerskie stanowi postawę wywrotową i zdziczałe lewactwo, poglądy szwedzkich feministek (i moje) mają niewielką szansę na sukces — przynajmniej dopóki nie dorosną dzieci tych dwudziestu procent par bez ślubu z 2009 roku. A w międzyczasie polityka państwa skupi się zapewne na wspieraniu instytucji małżeństwa, bo przecież do tej pory tak dobrze to działało, a definicją szaleństwa wcale, a wcale nie jest robienie ciągle tego samego i oczekiwanie innych skutków.

Nie Będzie Teleranka

Praca nad realizacją marzeń posuwa się zgodnie z planem, co oznacza, że nie posuwa się ani trochę lepiej — przede wszystkim finansowo.

Decydując się na zmianę kariery byłem świadom tego, że będzie się to łączyło ze zubożeniem — i tak właśnie jest, przynajmniej na razie. W ulubionym barze bywam raz w miesiącu, a nie trzy razy w tygodniu. Kupując żywność przyglądam się cenom, zamiast łapać to, na co akurat mam ochotę i wybieram produkty tańsze. Z zakupów odzieżowych nabyłem z drugiej ręki niepalny strój mechanika lotniczego, przymierzam się do zakupu okularów ochronnych z filtrem oraz maseczki z filtrem (powiedzmy delikatnie, że wentylacja w kuźni pozostawia co nieco do życzenia). Zrezygnowałem z kablówki i szerokopasmowego internetu. Nie stać mnie na to, żeby wyjechać do Polski na parę dni, zobaczyć się z rodziną i zrobić nowy tatuaż.

A to przecież dopiero pierwszy krok w ograniczeniach — takie ograniczenia #whitegirlproblems. Nie musiałem jeszcze sprzedać iPada, wymienić komputera na tańszy czy zrezygnować z ubezpieczenia medycznego (chociaż dentystyczne olałem, dowiedziawszy się, jak wygląda relacja między comiesięczną opłatą, a tym, co otrzymujemy w zamian). Istnieje możliwość, że nie będzie mnie stać w ogóle na wizyty w barach, na wyjazd gdziekolwiek dowolnym środkiem lokomocji oprócz roweru; ba, istnieje możliwość, że będę musiał negocjować z bankiem obniżenie raty kredytu za mieszkanie. Tymczasem właśnie umówiłem się z kowalem, u którego w kuźni praktykuję sobie regularnie, że za 300 euro nauczy mnie techniki, którą Roman Sypniewski w swojej książce pt. Kowalstwo określa mianem zgrzewania kowalskiego.

Do celu zmierzam całym sobą. Siłownię opłaciłem z góry na rok na początku stycznia, wiedząc, że co jak co, ale z tego rezygnować nie mogę. Zamiast wymieniać okna, jedno z nich otworzyłem przy pomocy młotka, noża do tapet i silnego kumpla po drugiej stronie. Zamiast zamawiać specjalistów do remontu, odremontowałem sobie kawałek mieszkania sam, po czym sam wynająłem się do pomocy — nigdy nie zaszkodzi ani dorobić, ani czegoś się nauczyć. Dzięki temu czuję się nareszcie jak prawdziwy Polak na saksach, chociaż znam za dużo obcych języków i rzadko bywam na mszy.

*

Politycznie wreszcie zostałem w Holandii prawdziwym lewicowcem, co po części wiąże się z tym, że mamy tu rząd liberalno-chadecko-nazistowski, stanowiący odpowiednik premiera Korwina-Mikke w koalicji z PiS i NOP. Oznacza to także, że w warunkach polskich jestem na lewo od lewicowych anarchistów, Krytyki Politycznej i tego siedliska żydokomuny, jakim jest rzecz jasna Gazeta Wyborcza.

W tejże czytam ostatnio o squatach i wcale mi się nie podoba to, co czytam, ponieważ tak się składa, że jestem po stronie squattersów. Zjawisko squattingu było jednym z powodów, dla których przyjechałem do Amsterdamu pięć lat temu; bardzo podobało mi się jakże lewackie podejście władz holenderskich, które uznały, że od świętego prawa własności o wiele ważniejsze jest święte prawo, żeby nie mieszkać na ławce w parku, nie umierać wskutek odmrożeń i żeby wykorzystywać jak najwięcej nieruchomości, które latami stoją nieużywane.

Przyznam, że określenie mojej znajomości Biblii mianem wybiórczej będzie nadal komplementem, ale wszystko, co wiem o Jezusie sugeruje, że był on zdziczałym lewakiem, który przyjaźnił się z prostytutkami, zamieniał wodę w wino (a nie odwrotnie) i zachęcał do dzielenia się posiadanymi dobrami materialnymi, nic zupełnie nie wspominając o świętym prawie własności. Tymczasem w Polsce, drugim najbardziej katolickim kraju na świecie po Watykanie, czytam:

To dobrze, że są ludzie, którzy mają energię, robią wystawy, koncerty czy pokazy filmów, uczą naprawiać rowery czy gotować wegetariańskie obiady, czyli wszystko to, co dzieje się w squatach takich jak Elba. Z jakiegoś nie do końca jasnego dla mnie powodu bardzo ważne jest, żeby tych wszystkich czynności dokonywać „na nielegalu”. Warsztaty naprawiania roweru w samowolnie zajętym budynku są kulturą alternatywną, a gdyby ktoś prowadził je w dzielnicowym domu kultury, prawdopodobnie zaprzedawałby się Babilonowi. To trochę śmieszne, ale trudno, od tego jest młodzież, by się buntować przeciwko systemowi.

Słowem, nie dziwi mnie, że istnieje grupa osób koniecznie potrzebujących squatu. Ale nadawanie włamaniu do pustego budynku rangi walki o „miasto otwarte” jest po prostu śmieszne. Mogę jeszcze zrozumieć protesty przeciwko wyrzuceniu ze squatu Elba – ludzie się tam zadomowili, mieli swoje rzeczy, których natychmiastowe przeniesienie mogło być problemem logistycznym. Uzasadnione było oczekiwanie, że właściciel uprzedzi o zamiarze opróżnienia budynku. Ale próba zajęcia siłą budynku na ul. Skorupki i dziwienie się, że burmistrz się nie zgadza i wzywa policję, jest już czymś więcej niż młodzieńczą naiwnością. To populizm.

Oraz:

Policja jest od tego, by reagować, kiedy ktoś popełnia przestępstwo. Policja jest też od tego, by podjąć interwencję, gdy ktoś ją o to poprosi.

Wdarcie się na cudzy teren to przestępstwo opisane w kodeksie karnym (art. 193). Jeśli właściciel tego terenu wzywa policję, to ta przyjeżdża i podejmuje interwencję. Jeśli tłum nie podporządkowuje się poleceniom policji, to ta używa siły. Jeśli ktoś bije policjanta pięścią w twarz albo kopie w rękę, jest zatrzymywany i prokurator stawia mu zarzut. I tyle.

Dorabianie ideologii do nielegalnego wtargnięcia na cudzy teren wydaje mi się nadużyciem.

Kto dał prawo decydowania squattersom o tym, co powinno znajdować się w budynku przy ul. Skorupki?

W komentarzach czytam zaś o „nowej miejskiej tradycji przestępczej”, „nielegalni won i nie ma dyskusji”, „cwanych meliniarzach (skłotersach)”, „lewackich brudasach i złodziejach”, „grubych milionach z naszych podatków na melinę lewactwa na Nowym Świecie” (chcę wierzyć, że to troll), etc. A czytam to wszystko na portalu gazeta.pl, który jak wiadomo sam jest meliną lewactwa.

Nie do końca rozumiem, jak można pogodzić bycie chrześcijaninem ze świętym prawem własności. Ciężko mi sobie wyobrazić podejście bardziej chrześcijańskie, niż zachęcanie do squattowania nieużywanych budynków, rozdawnictwa dóbr i równej ich dystrybucji. Równie ciężko uwierzyć w to, że można być chrześcijaninem i określać bliźnich mianem „lewackich brudasów i złodziei” i nawoływać, aby „nielegalni won”. Czy to miał na myśli Jezus, zachęcając do kochania bliźniego jak siebie samego? Wynikałoby z tego, że te wszystkie komentarze piszą li i jedynie ateiści. Ale podobno ateiści są co do jednego lewicową hołotą brudasów i złodziei. Czyżby wyzywali innych od tychże lewicowych złodziei w ramach szczwanego planu mającego na celu odwrócenie od siebie uwagi?

Z pierwszych zdań komentarza redakcji GW wynika, że budynek stał pusty. Jaki zysk ma miasto z pustego budynku? Jaki zysk ma jego właściciel? Jaki zysk ma, w ogóle, ktokolwiek? Co komu przeszkadza kolektyw squattersów w budynku, jeśli założymy, że właściciel w każdej chwili może zawiadomić korzystających z jego posesji, że za trzy miesiące planuje powrócić do wykorzystywania budynku i prosi, aby do tego czasu został opuszczony? Jeśli squattersi wtedy odmówią odejścia, przestaną być kolektywem squattersów, staną się włamywaczami — ale w czym problem, dopóki z budynku nikt nie korzysta?

Squatting dałoby się prosto zalegalizować — na tej samej zasadzie, która funkcjonowała w Holandii, dopóki prawicowy rząd nie zmienił prawa. Nieużywany przez dwa lata budynek staje się dostępny squattersom, którzy mogą legalnie w nim zamieszkać. Właściciel, który chce powrócić do wykorzystywania budynku, musi zgłosić to urzędowi miasta i wyjaśnić, dlaczego przez lata budynku nie używał, a teraz nagle chce to zmienić. Squattersi musieliby zobowiązać się do nieniszczenia zajętego budynku i zwrotu na żądanie urzędu miasta w takim samym, lub lepszym stanie, niż kiedy został zajęty. Ale do tego celu musielibyśmy założyć, że najwyższą wartością jest życie ludzkie i jego komfort, a nie święte prawo własności; że każdy nasz bliźni ma pewne podstawowe prawa, np. prawo do zamieszkania w nieużywanym budynku; że nikogo nie wolno wyrzucać na bruk, nie zapewniwszy mu alternatywnego lokalu; że alternatywny styl życia jest równie „dobry”, jak standardowy. Czyli, poniekąd, zgodzić się z naukami Jezusa Chrystusa… ups…

Michał Wojtczuk pisze w swoim komentarzu:

Mówimy o mieście, przy którego głównych ulicach działają szmateksy i kebaby, w którym tanio zjeść wegetariańskie jedzenie można w setce chińskich barów, w którym funkcjonują kluby studenckie, ośrodki pomocy społecznej i domy kultury, w którym organizowane są offowe pokazy filmów i poetyckie slamy, w którym grafficiarze za pozwoleniem właściciela mogą tworzyć galerię obrazów na murze otaczającym służewieckie Wyścigi.

Kto by pomyślał, że w Warszawie jest tak fajnie od kiedy wyjechałem? Bo ja to miasto pamiętam inaczej. Pamiętam ogromne billboardy zakrywające okna; pamiętam zamykanie kawiarni, barów mlecznych i księgarni i otwieranie kolejnych filii banków; pamiętam zamykanie Le Madame (czy w miejscu po Le Madame w końcu coś powstało, czy cały czas stoi nieużywane?). Pamiętam szarość, ludzi rzucających we mnie puszkami z piwem za to, że wziąłem za rękę swojego chłopaka i wyzywającymi od pedałów, bo założyłem czerwone spodnie. Kluby studenckie reklamujące się tym, że alkohol jest w nich wyjątkowo tani i grające przeboje alternatywnych wykonawców takich, jak Urszula i Green Day. Dyskoteki z selekcją, strzeżone osiedla za kratami, nieoprocentowane, ale za to płatne konto bankowe w banku, który właśnie otworzył nową filię w miejscu, gdzie przedtem mieścił się szmateks.

Ale z daleka łatwo krytykować, wiem. Opowiedzcie mi o pięknej Warszawie, w której chińskie bary serwują wegetariańskie jedzenie, każdy squatters łatwo znajduje pracę, dzięki której łatwo może wynająć tanie mieszkanie, dzielnicowe domy kultury zapraszają punków do tworzenia kultury alternatywnej, w ośrodkach pomocy społecznej sympatyczni urzędnicy tylko czekają, aż wreszcie przyjdą jacyś chętni (których ogólnie jest bardzo mało, bo przecież każdego stać na tanie mieszkanie), którym będą mogli uprzyjemnić leniwą egzystencję. W domach kultury urząd miasta co chwila organizuje offowe pokazy filmów, teatry wystawiają niemainstreamowe sztuki, na jedne i drugie bilety są bardzo tanie, dzięki czemu tłumy walą te dzieła oglądać. Zaraz po tym, jak zjedzą tani, pyszny obiadek wegetariański w chińskim barze.

Chiński bar darem polskiej kultury alternatywnej dla narodu, rzecze komunistyczna Gazeta Wyborcza, a prawicowi miłośnicy nauk Jezusa określają bliźnich mianem brudasów i złodziei i domagają się, aby bliźni poszli takoż proszę won. Dokąd konkretnie mają pójść won, miłośnicy nauk Jezusa nie podają. Byle nie na strzeżone osiedle, gdzie miłośnicy mieszkają.

*

A tymczasem zostałem zatrzymany na ulicy… nie, nie przez policję… przez fotografa, który chce mi zrobić zdjęcia do artykułu w mainstreamowej gazecie o alternatywnych stylach życia, albowiem gdyż mam w uszach 18-milimetrowe tunele. W Amsterdamie, jak się okazuje, stanowię rzadkość. Może powinienem wrócić do Warszawy i realizować się artystycznie w domach kultury, żywić w chińskich barach i odziewać w szmateksach ulokowanych na głównych ulicach miasta?

…czyli Yours Truly o otwartych związkach, homoseksualistach i profesorze Izdebskim:

Pięć lat temu w życiu by mi nie przeszło przez myśl, że w ogóle będę kiedyś w otwartym związku. Nie mieściło mi się w głowie, że można kogoś kochać, a sypiać z kimkolwiek innym, nie mówiąc o tym, żeby sypiać z większą ilością innych osób. Albo żeby z partnerem o tym rozmawiać i nie ukrywać tego przed wspólnymi znajomymi. Tymczasem w rok 2012 wstąpiłem w stanie zdecydowanej poligamii i fakt, że spotykam się z kimś całkiem na poważnie, żadnemu z nas nie przeszkadza w podtrzymywaniu tego stanu.

Zapraszam do lektury!