Alcide: We, werewolves are all about drinking, power and fighting.
Me (at TV): You say that like it’s a bad thing!

Jechałem sobie tak powolutku po skali Kubler-Ross, aż dojechałem zupełnie niespodziewanie do akceptacji, dokładnie wtedy, kiedy DJ zaczął dawać nieśmiałe sygnały, że mu mnie jednak brakuje i nawet sprawia wrażenie, jakby chciał przyjść z przeprosinami.

W poniedziałek napisał do mnie, że bardzo chciałby spotkać się i porozmawiać. Nie powiedział, o czym, a ja nie do końca byłem gotów tę odpowiedź usłyszeć, więc na wszelki wypadek nie spytałem, tylko odpowiedziałem, że proszę bardzo, możemy się spotkać, w czwartek, piątek lub niedzielę. DJ chyba wystraszył się odpowiedzi pozytywnej, bo na wszelki wypadek do czwartku milczał, po czym poinformował, że nie ma czasu w tym tygodniu, ale w przyszłym to już koniecznie.

W międzyczasie jednakowoż przemyślałem sobie sprawę pod kątem tego, co on mógłby mi powiedzieć takiego, żebym go zechciał z powrotem, oraz — co mógłby takiego zrobić, żeby naprawić to, co się w międzyczasie spierdoliło. W wyniku przemyśleń wyszło mi, że nic. Zwyczajnie mu nie ufam, nie wierzę w wygłaszane wielokrotnie zapewnienia o miłości, bo zrywanie, obrażanie się na partnera za to, że choruje, tudzież robienie fochów nie należą do moich ulubionych sposobów okazywania owej, a poza tym, tak kompletnie nieromantycznie, to jednak jeśli mój facet ma być bezrobotny, to niech mi chociaż uprzyjemnia życie, a nie utrudnia. DJ pod koniec nie uprzyjemniał, nie dało się w nim znaleźć oparcia w problemach, a oszczędności poniesione wskutek tego, że na imprezach nie muszę płacić za dwie osoby lubiące raczej droższe napoje pozwoliły mi na nabycie iPada. I nagle w wyniku tych przemyśleń jakoś tak się zrobiło, że przestałem mieć ochotę na to spotkanie w przyszłym tygodniu.

Nowo nabytą wolność od własnych problemów sercowych — wreszcie, po miesiącu od zerwania — uczciłem godnie. W piątek udałem się na imprezę o nazwie Furball, na której plątała się taka ilość pięknych facetów, że nie dało się gapić nawet na połowę naraz bez zrobienia rozbieżnego zeza na szypułkach. (Niestety plątał się tam również kompletnie nagi 60-latek z pomarszczonymi WSZYSTKIMI częściami ciała, ale szybko nabyłem umiejętność wyczuwania, w którą stronę nie należy patrzeć, aby nie narazić się na widok zmarszczonego jednookiego węża.) W sobotę najpierw opalałem się w parku, a potem z przyjaciółmi wypiliśmy 847 piw przy ognisku, poszliśmy spać koło trzeciej i ogólnie korzystaliśmy z TRZECIEGO DNIA BEZ DESZCZU Z RZĘDU (co, przysięgam, nie miało miejsca tak od maja). W niedzielę zaś udałem się na siłownię, potem na lunch z moim kumplem Aegirssonem, a na koniec udałem się odwiedzić nowo poznanego wilkołaka celem inspekcji brody, która to inspekcja udała się nadzwyczaj dobrze. Po czym w poniedziałkowy poranek napisałem notkę tę.

PS. Wilkołaka tagujemy, bo coś mi mówi, że on się może jeszcze pojawiać.

Czwarty dzień piszę tę notkę, ciągle mi się nie podoba, ale postanowiłem ją opublikować mimo to, żeby dać odpór plotkom, że nie piszę, bo poślubiłem Amy Winehouse i razem dajemy sobie w nos i żyłę na Bałkanach. Naprawdę, ludzie, wy to macie pomysły. Nie na Bałkanach, tylko na Hawajach!

*

Uprzejmie proszę o wybaczenie ciszy, jaka nastała wszędzie, gdzie w zasadzie powinienem pisywać różne rzeczy, ale nie czułem się ostatnio najlepiej. Konkretnie, dopadła mnie znowu depresja, dzięki czemu dołączyłem do już-podobno-ponad-50% osób, które nie poprzestają na jednym rzucie i ponawiają znajomość z paskudą.

Asia napisała ostatnio o evoryzacji:

W trakcie koncertu zaczęłam się orientować, że z  większym natężeniem patrzę na Evorię, niż jej słucham. Taka mała staruszka. I takie ma jaja, że Bruce Willis powinien się czołgać u jej stóp. Nie wiem, czy to jej wrodzona cecha, czy rutyna wynikająca z lat występów. Ale pierwszy raz byłam na występie kogoś, kto opanował w takim stopniu sztukę wdupiemania. „Wiem, że śpiewam dobrze. Ale niespecjalnie mnie obchodzi, czy wam się to podoba. Niespecjalnie mnie obchodzi, czy ja wam się podobam. Nie muszę”. Żadnego podlizu, ukłonów, oczek do publiczności. Ja..ja jej chyba zazdroszczę.

Kiedyś robiliśmy sobie taką zabawę ze znajomymi „określ kogoś jednym słowem”. Wiecie, jak byłam zazwyczaj określana? Przyjazna. Sympatyczna. Uśmiechnięta.

Czyli – czytaj między wierszami – taka, która nie uraża innych i zależy jej, żeby ci inni ją lubili. Faktycznie mi zależy. Ale czy nie ma w tym krztyny układności? Ulegania? Leku przed utratą czyjejś sympatii?

Tak sobie myślę od wczoraj – gdyby tak przeprowadzić na sobie proces stopniowej evoryzacji? Odcięcia się od tego, co inni o mnie myślą. Wypracowania sobie takiego podejścia – w sumie OK, jeśli mnie lubicie, ale generalnie wcale nie musicie, i tak jest mi ze sobą dobrze. Tylko wcale nie jestem pewna, czy w takim wypadku ciągle byłabym sobą.

Kiedy miałem depresję po raz pierwszy — o ile pamiętam, 6-7 lat temu, jednym ze skutków ubocznych mojego leku była wybiórcza amnezja obejmująca kalendarz, tzn. pamiętam, że coś się wydarzyło, ale nie pamiętam kiedy i muszę liczyć na palcach — pisałem bloga. Nie podam linka i proszę, żeby nie podawano go w komentarzach, bo nieco się wstydzę. Całą moją pisaninę dało się bowiem streścić w jednym zdaniu: „świat jest podły i mnie nie kocha, a ja się przecież TAK STARAM”. Bo starałem się istotnie nie urażać innych, zależało mi, żeby wszyscy mnie lubili, a tymczasem świat na przykład wykazywał się homofobią. Albo mój współlokator oświadczał mi, że musi się wyprowadzić, bo nie może już patrzeć na moje tatuaże. Albo też dresy na ulicy rozmawiały głośno o tym, jak by mi zaraz chętnie wpierdoliły. A przecież ja tak się starałem być niewidzialny, bezwonny, kochany, słodki, uroczy i lubiany przez wszystkich i wszystkie, jednocześnie niestety mając ten problem, że byłem gejem, lubiłem tatuaże i różne inne ozdoby, ubierałem się na czerwono, fioletowo i żółto zamiast na szaro i brunatno i niestety świat złośliwie odmawiał grupowego zapewniania mnie o swojej bezwarunkowej miłości i akceptacji.

Dwa lata wyjęte z życiorysu. Pierwszy rok — bo udawałem przed samym sobą, że jest ok i wcale nie potrzebuję pomocy. W ten sposób udało mi się osiągnąć głównie tyle, że zmarnowałem rok. Drugi rok — bo brałem leki, ale twierdziłem, że psychoterapia nie jest mi do niczego potrzebna. Do Holandii przyleciałem niby to wyleczony, po czym odkryłem, że nadal mam w głowie bałagan i on się od samych leków niestety nie wysprzątał. Jak śpiewa George Michael, „I changed my name to get rid of the things that I want from you/strange, but a name is a name and the truth is the truth”.

Terapia była procesem żmudnym, bolesnym i pracochłonnym, mającym na celu nauczenie się sztuki wdupiemania i eworyzacji. Nie lubi cię ciotka-homofobka? Pies jej mordę lizał, nie musi cię każdy lubić. Nie lubi cię Jarosław Kaczyński? Alik mu mordę lizał, nie musi cię lubić, on zresztą ogólnie mało kogo lubi. Współlokator nie lubi tatuaży? Cóż za szczęście, że nie musisz z nim już mieszkać! (Nie dokładnie tak wyglądała terapia, ale o wytłumaczenie mi tej prostej prawdy chodziło.) No i w końcu się udało wytłumaczyć — przestałem się martwić rodziną, przestałem się martwić obcymi ludźmi, przestałem się martwić dresami (dodanie 10 kilo mięśni pomogło), ba, przestałem się martwić Wikingiem i martwiłem się już tylko i wyłącznie pracą, co w końcu okazało się moją zgubą.

Najpierw myślałem, że po prostu potrzebuję wypoczynku; miałem bowiem w pracy niezwykle stresujący okres, więc kiedy po jakimś czasie pojawiły się pierwsze objawy depresji, zwaliłem je na zwykłe przemęczenie. Tyle tylko, że okres się skończył, a objawy nie. W końcu zrozumiałem, co się dzieje, kiedy wziąłem dwa tygodnie urlopu, po czym dzień po jego zakończeniu okazało się, że nadal jestem zbyt zmęczony, żeby wstać rano z łóżka, ruszyć do pracy, przebywać z ludźmi i w ogóle robić cokolwiek oprócz leżenia i patrzenia w sufit. Co jest dokładnie najgorszym, co mógłbym robić, ale wszystko inne wymaga energii, której nie posiadam.

Nie chcę nikogo obwiniać, nie chcę się usprawiedliwiać, domagać taryfy ulgowej, etc. Niemniej jednak wskutek różnych okoliczności paskuda wróciła, usiłuje mnie znowu redukować do roli roślinki, która odżywia się zupkami w proszku i mrożoną pizzą (wiedzieliście, że depresja powoduje między innymi problemy z odczuwaniem smaku potraw? że wszystko smakuje tak samo, co kusi, aby wybierać produkty tanie, słone i pikantne, bo słone i pikantne przynajmniej ma smak słony i pikantny?), popija je winem (alkohol powoduje, że chwilowo czujemy się lepiej, tyle, że następnego dnia dla odmiany czujemy się gorzej, więc kupujemy więcej alkoholu, etc.), a większość czasu spędza w piżamie na gapieniu się w sufit i katowaniu się myślami o własnej beznadziejności. Nie, moja droga. Nie tym razem. Dostałaś parę tygodni na działanie, ja się upewniłem, że to ty, a nie zwykły smuteczek i zmęczenie. Wystarczy. Od jutra zaczynamy dawać ci wpierdol za pomocą Aurorixu, a pod ręką mamy terapeutę oraz moją kochaną przyjaciółkę Cristi, która też spędziła kawał życia ze zdzirą i wie, o czym mowa.