Drogi panie Zygmuncie,

na wstępie chciałbym Panu podziękować za zapewnienie mi wielu godzin rozrywki, podekscytowania, smutku, wkurwu oraz innych emocji dzięki Pana utworom.

Książki przeczytałem nie po kolei. Zacząłem od trylogii o prokuratorze Szackim, którą dostałem na gwiazdkę od brata (kocham Cię, bro, świetny prezent). Pierwsze dwa tony, „Uwikłanie” i „Ziarno Prawdy” to książki doskonałe. Pięć gwiazdek. Pióro najlżejsze od czasów świętej pamięci Joanny Chmielewskiej. Drańsko wciągająca lektura. Cudowni bohaterowie (nie tylko Szacki tęsknił za Kuzniecowem w drugim tomie, ja też za nim tęskniłem). SB, rytualne mordy, Polska w pigułce przedstawiona wiernie, jak w lustrze, intryga, wątki miłosne, w tych książkach jest wszystko, co w kryminałach być powinno i na samym Szackim pan Miłoszewski mógłby jechać przez następne 30 lat. W związku z czym, w części trzeciej, „Gniewie”, pan Zygmunt usuwa Szackiego z gry, zawiadamiając na okładce, że to koniec trylogii, a w wywiadach — że tylko dlatego napisał trylogię, że angielski wydawca powiedział mu, że trylogie lepiej się sprzedają.

NO WIĘC JA WNOSZĘ STANOWCZY PROTEST. Ostatni raz zirytowałem się tak, kiedy Lily Allen oświadczyła, że odchodzi ze sceny muzycznej i poświęci się sprzedaży ciuchów. Zakończenie „Gniewu” postrzegam jako osobistą obrazę. Pan Miłoszewski w wywiadzie stwierdził:

Literatura jest rodzajem służby, szczególnie gatunkowa. Jeżeli chcesz, żeby ktoś ci zapłacił trzydzieści pięć złotych – a to jest potworna kasa, książki w Polsce są niewyobrażalnie drogie – to jest to poważne zobowiązanie. Jeśli to jest kryminał, to musi być na najwyższym możliwym poziomie.

No więc zakończenie „Gniewu” nie jest na najwyższym możliwym poziomie. W ogóle nie jest na żadnym poziomie. Sprawia wrażenie — podobnie, jak „Drwal” Witkowskiego — że autor podliczył strony, uznał, że już wystarczy i napisał byle co na koniec. Określić to mianem „zakończenia otwartego” byłoby obrazą dla zakończeń otwartych. W „Gniewie” ogólnie czuje się pewną nonszalanckość, którą mój drogi nauczyciel informatyki określał mianem „uwierzenia w geniusz”. Wątki nie domykają się, motywacje pozostają z lekka niejasne i ogólnie brakuje tej żelaznej konsekwencji, która cechowała poprzednie dwie części. A jednak „Gniew” czyta się tak samo, jak poprzednie części, to znaczy — pożera. Miłoszewski jest magiem języka polskiego i tej niezwykłej płynności zazdroszczę mu każdą komórką swego wytatuowanego ciała.

Pominę na moment „Bezcennego” i przejdę do „Domofonu”, który właśnie połknąłem, chciałem powiedzieć — przeczytałem. Tak wygląda zła książka napisana przez autora o genialnym piórze. Marnowanie wątków, wieszanie na haku strzelby, która NIE strzela w ostatnim akcie, zupełnie bezsensowne zakończenie, upiory, mające w domu butelkowaną wodę, postaci policjantów (jest Kuzniecow!) których autor w ogóle nie wykorzystuje i jakby o nich zwyczajnie zapomina, kompletnie nieprawdopodobne psychologicznie postaci — gdybym zaczął lekturę pana dzieł, panie Zygmuncie, od „Domofonu”, dalej bym nie czytał. A JEDNAK. Ta zła książka wciąga tak samo, jak pozostałe. Czytałem gotując obiad, jedząc, przed snem, po wstaniu, w toalecie, czekając na zakończenie, a pan Miłoszewski budował napięcie jak Stephen King, tylko po to, żeby na koniec zaprezentować nieśmiałe „pssssss…” Po raz drugi odniosłem wrażenie, że autor złapał się za głowę, krzyknął „Jezusie Maryjo! To strona 257, a miałem napicać 256!” i błyskawicznie nagryzmolił byle co, porzucając rozpoczęte wątki i niedokończone opowieści. „Domofon” byłby niewątpliwie znakomitą książką, gdyby pan Miłoszewski, z aktualnym warsztatem i doświadczeniem, napisał ją na nowo — powoli i dokładnie. Trzy gwiazdki za szatańską lekkość pióra.

Na koniec dzieło najnowsze, „Bezcenny”. Tu niestety czuć już wiarę we własny geniusz. O ile „Domofon” można od biedy uznać za debiut, wiadomo, że debiut może mieć pewne słabości, o tyle po trylogii o Szackim „Bezcenny” rozczarowuje. Niezrozumiałe motywacje, dziwne zbiegi okoliczności, polowanie na jednego z głównych bohaterów, którego to polowania nie da się właściwie zrozumieć, zakończenie, w którym wyobraźnia autora poszybowała ku niebu łagodnie wachlując skrzydełkami. To nie jest zła książka, to jest książka, nad którą trzeba było jeszcze posiedzieć, ale autorowi ewidentnie się już znudziło. Drobiazgowy research, który doceniam, jest niestety prezentowany w stylu Pereza-Reverte, a nie Cortazara — Cortazar zakłada, że czytelnik jest erudytą, i do erudyty pisze, podczas gdy Perez-Reverte pokrywa brak wiedzy wielosylabowymi wyrazami i usiłuje robić wrażenie osoby, wiedzącej wszystko na każdy temat. To samo wrażenie odnosiłem — zbyt często — przy lekturze „Bezcennego”. A JEDNAK. Znowu. Jak ten człowiek pisze… Niewiarygodna lekkość zdań; wspaniałe dialogi; krwiści bohaterowie; scena pościgu na lodzie sto razy bardziej ekscytująca, niż pościg samochodowy w drugim Matrixie. Łapałem się na tym, że zapominam oddychać, bo za bardzo się denerwuję tym, co zaraz przydarzy się bohaterce. Cztery gwiazdki, przy czym dałbym cztery i pół, ale WIEM, że pan Miłoszewski potrafi lepiej.

A teraz zawiadamiam, że czekam na więcej i mam bardzo wygórowane oczekiwania. Przy czym uprzejmie zawiadamiam, że jeśli prokurator Szacki rzeczywiście już nie wróci, to pewnego dnia znajdą ciało pana pisarza z ukręconą łepetyną, a ja będę miał żelazne alibi. W międzyczasie jednak, panie Zygmuncie, cokolwiek Pan teraz napisze — TAKE MY MONEY BITCH, MY BODY IS READY.