Kujemy, lewicujemy, moralizujemy i tunelujemy

Nie Będzie Teleranka

Praca nad realizacją marzeń posuwa się zgodnie z planem, co oznacza, że nie posuwa się ani trochę lepiej — przede wszystkim finansowo.

Decydując się na zmianę kariery byłem świadom tego, że będzie się to łączyło ze zubożeniem — i tak właśnie jest, przynajmniej na razie. W ulubionym barze bywam raz w miesiącu, a nie trzy razy w tygodniu. Kupując żywność przyglądam się cenom, zamiast łapać to, na co akurat mam ochotę i wybieram produkty tańsze. Z zakupów odzieżowych nabyłem z drugiej ręki niepalny strój mechanika lotniczego, przymierzam się do zakupu okularów ochronnych z filtrem oraz maseczki z filtrem (powiedzmy delikatnie, że wentylacja w kuźni pozostawia co nieco do życzenia). Zrezygnowałem z kablówki i szerokopasmowego internetu. Nie stać mnie na to, żeby wyjechać do Polski na parę dni, zobaczyć się z rodziną i zrobić nowy tatuaż.

A to przecież dopiero pierwszy krok w ograniczeniach — takie ograniczenia #whitegirlproblems. Nie musiałem jeszcze sprzedać iPada, wymienić komputera na tańszy czy zrezygnować z ubezpieczenia medycznego (chociaż dentystyczne olałem, dowiedziawszy się, jak wygląda relacja między comiesięczną opłatą, a tym, co otrzymujemy w zamian). Istnieje możliwość, że nie będzie mnie stać w ogóle na wizyty w barach, na wyjazd gdziekolwiek dowolnym środkiem lokomocji oprócz roweru; ba, istnieje możliwość, że będę musiał negocjować z bankiem obniżenie raty kredytu za mieszkanie. Tymczasem właśnie umówiłem się z kowalem, u którego w kuźni praktykuję sobie regularnie, że za 300 euro nauczy mnie techniki, którą Roman Sypniewski w swojej książce pt. Kowalstwo określa mianem zgrzewania kowalskiego.

Do celu zmierzam całym sobą. Siłownię opłaciłem z góry na rok na początku stycznia, wiedząc, że co jak co, ale z tego rezygnować nie mogę. Zamiast wymieniać okna, jedno z nich otworzyłem przy pomocy młotka, noża do tapet i silnego kumpla po drugiej stronie. Zamiast zamawiać specjalistów do remontu, odremontowałem sobie kawałek mieszkania sam, po czym sam wynająłem się do pomocy — nigdy nie zaszkodzi ani dorobić, ani czegoś się nauczyć. Dzięki temu czuję się nareszcie jak prawdziwy Polak na saksach, chociaż znam za dużo obcych języków i rzadko bywam na mszy.

*

Politycznie wreszcie zostałem w Holandii prawdziwym lewicowcem, co po części wiąże się z tym, że mamy tu rząd liberalno-chadecko-nazistowski, stanowiący odpowiednik premiera Korwina-Mikke w koalicji z PiS i NOP. Oznacza to także, że w warunkach polskich jestem na lewo od lewicowych anarchistów, Krytyki Politycznej i tego siedliska żydokomuny, jakim jest rzecz jasna Gazeta Wyborcza.

W tejże czytam ostatnio o squatach i wcale mi się nie podoba to, co czytam, ponieważ tak się składa, że jestem po stronie squattersów. Zjawisko squattingu było jednym z powodów, dla których przyjechałem do Amsterdamu pięć lat temu; bardzo podobało mi się jakże lewackie podejście władz holenderskich, które uznały, że od świętego prawa własności o wiele ważniejsze jest święte prawo, żeby nie mieszkać na ławce w parku, nie umierać wskutek odmrożeń i żeby wykorzystywać jak najwięcej nieruchomości, które latami stoją nieużywane.

Przyznam, że określenie mojej znajomości Biblii mianem wybiórczej będzie nadal komplementem, ale wszystko, co wiem o Jezusie sugeruje, że był on zdziczałym lewakiem, który przyjaźnił się z prostytutkami, zamieniał wodę w wino (a nie odwrotnie) i zachęcał do dzielenia się posiadanymi dobrami materialnymi, nic zupełnie nie wspominając o świętym prawie własności. Tymczasem w Polsce, drugim najbardziej katolickim kraju na świecie po Watykanie, czytam:

To dobrze, że są ludzie, którzy mają energię, robią wystawy, koncerty czy pokazy filmów, uczą naprawiać rowery czy gotować wegetariańskie obiady, czyli wszystko to, co dzieje się w squatach takich jak Elba. Z jakiegoś nie do końca jasnego dla mnie powodu bardzo ważne jest, żeby tych wszystkich czynności dokonywać „na nielegalu”. Warsztaty naprawiania roweru w samowolnie zajętym budynku są kulturą alternatywną, a gdyby ktoś prowadził je w dzielnicowym domu kultury, prawdopodobnie zaprzedawałby się Babilonowi. To trochę śmieszne, ale trudno, od tego jest młodzież, by się buntować przeciwko systemowi.

Słowem, nie dziwi mnie, że istnieje grupa osób koniecznie potrzebujących squatu. Ale nadawanie włamaniu do pustego budynku rangi walki o „miasto otwarte” jest po prostu śmieszne. Mogę jeszcze zrozumieć protesty przeciwko wyrzuceniu ze squatu Elba – ludzie się tam zadomowili, mieli swoje rzeczy, których natychmiastowe przeniesienie mogło być problemem logistycznym. Uzasadnione było oczekiwanie, że właściciel uprzedzi o zamiarze opróżnienia budynku. Ale próba zajęcia siłą budynku na ul. Skorupki i dziwienie się, że burmistrz się nie zgadza i wzywa policję, jest już czymś więcej niż młodzieńczą naiwnością. To populizm.

Oraz:

Policja jest od tego, by reagować, kiedy ktoś popełnia przestępstwo. Policja jest też od tego, by podjąć interwencję, gdy ktoś ją o to poprosi.

Wdarcie się na cudzy teren to przestępstwo opisane w kodeksie karnym (art. 193). Jeśli właściciel tego terenu wzywa policję, to ta przyjeżdża i podejmuje interwencję. Jeśli tłum nie podporządkowuje się poleceniom policji, to ta używa siły. Jeśli ktoś bije policjanta pięścią w twarz albo kopie w rękę, jest zatrzymywany i prokurator stawia mu zarzut. I tyle.

Dorabianie ideologii do nielegalnego wtargnięcia na cudzy teren wydaje mi się nadużyciem.

Kto dał prawo decydowania squattersom o tym, co powinno znajdować się w budynku przy ul. Skorupki?

W komentarzach czytam zaś o „nowej miejskiej tradycji przestępczej”, „nielegalni won i nie ma dyskusji”, „cwanych meliniarzach (skłotersach)”, „lewackich brudasach i złodziejach”, „grubych milionach z naszych podatków na melinę lewactwa na Nowym Świecie” (chcę wierzyć, że to troll), etc. A czytam to wszystko na portalu gazeta.pl, który jak wiadomo sam jest meliną lewactwa.

Nie do końca rozumiem, jak można pogodzić bycie chrześcijaninem ze świętym prawem własności. Ciężko mi sobie wyobrazić podejście bardziej chrześcijańskie, niż zachęcanie do squattowania nieużywanych budynków, rozdawnictwa dóbr i równej ich dystrybucji. Równie ciężko uwierzyć w to, że można być chrześcijaninem i określać bliźnich mianem „lewackich brudasów i złodziei” i nawoływać, aby „nielegalni won”. Czy to miał na myśli Jezus, zachęcając do kochania bliźniego jak siebie samego? Wynikałoby z tego, że te wszystkie komentarze piszą li i jedynie ateiści. Ale podobno ateiści są co do jednego lewicową hołotą brudasów i złodziei. Czyżby wyzywali innych od tychże lewicowych złodziei w ramach szczwanego planu mającego na celu odwrócenie od siebie uwagi?

Z pierwszych zdań komentarza redakcji GW wynika, że budynek stał pusty. Jaki zysk ma miasto z pustego budynku? Jaki zysk ma jego właściciel? Jaki zysk ma, w ogóle, ktokolwiek? Co komu przeszkadza kolektyw squattersów w budynku, jeśli założymy, że właściciel w każdej chwili może zawiadomić korzystających z jego posesji, że za trzy miesiące planuje powrócić do wykorzystywania budynku i prosi, aby do tego czasu został opuszczony? Jeśli squattersi wtedy odmówią odejścia, przestaną być kolektywem squattersów, staną się włamywaczami — ale w czym problem, dopóki z budynku nikt nie korzysta?

Squatting dałoby się prosto zalegalizować — na tej samej zasadzie, która funkcjonowała w Holandii, dopóki prawicowy rząd nie zmienił prawa. Nieużywany przez dwa lata budynek staje się dostępny squattersom, którzy mogą legalnie w nim zamieszkać. Właściciel, który chce powrócić do wykorzystywania budynku, musi zgłosić to urzędowi miasta i wyjaśnić, dlaczego przez lata budynku nie używał, a teraz nagle chce to zmienić. Squattersi musieliby zobowiązać się do nieniszczenia zajętego budynku i zwrotu na żądanie urzędu miasta w takim samym, lub lepszym stanie, niż kiedy został zajęty. Ale do tego celu musielibyśmy założyć, że najwyższą wartością jest życie ludzkie i jego komfort, a nie święte prawo własności; że każdy nasz bliźni ma pewne podstawowe prawa, np. prawo do zamieszkania w nieużywanym budynku; że nikogo nie wolno wyrzucać na bruk, nie zapewniwszy mu alternatywnego lokalu; że alternatywny styl życia jest równie „dobry”, jak standardowy. Czyli, poniekąd, zgodzić się z naukami Jezusa Chrystusa… ups…

Michał Wojtczuk pisze w swoim komentarzu:

Mówimy o mieście, przy którego głównych ulicach działają szmateksy i kebaby, w którym tanio zjeść wegetariańskie jedzenie można w setce chińskich barów, w którym funkcjonują kluby studenckie, ośrodki pomocy społecznej i domy kultury, w którym organizowane są offowe pokazy filmów i poetyckie slamy, w którym grafficiarze za pozwoleniem właściciela mogą tworzyć galerię obrazów na murze otaczającym służewieckie Wyścigi.

Kto by pomyślał, że w Warszawie jest tak fajnie od kiedy wyjechałem? Bo ja to miasto pamiętam inaczej. Pamiętam ogromne billboardy zakrywające okna; pamiętam zamykanie kawiarni, barów mlecznych i księgarni i otwieranie kolejnych filii banków; pamiętam zamykanie Le Madame (czy w miejscu po Le Madame w końcu coś powstało, czy cały czas stoi nieużywane?). Pamiętam szarość, ludzi rzucających we mnie puszkami z piwem za to, że wziąłem za rękę swojego chłopaka i wyzywającymi od pedałów, bo założyłem czerwone spodnie. Kluby studenckie reklamujące się tym, że alkohol jest w nich wyjątkowo tani i grające przeboje alternatywnych wykonawców takich, jak Urszula i Green Day. Dyskoteki z selekcją, strzeżone osiedla za kratami, nieoprocentowane, ale za to płatne konto bankowe w banku, który właśnie otworzył nową filię w miejscu, gdzie przedtem mieścił się szmateks.

Ale z daleka łatwo krytykować, wiem. Opowiedzcie mi o pięknej Warszawie, w której chińskie bary serwują wegetariańskie jedzenie, każdy squatters łatwo znajduje pracę, dzięki której łatwo może wynająć tanie mieszkanie, dzielnicowe domy kultury zapraszają punków do tworzenia kultury alternatywnej, w ośrodkach pomocy społecznej sympatyczni urzędnicy tylko czekają, aż wreszcie przyjdą jacyś chętni (których ogólnie jest bardzo mało, bo przecież każdego stać na tanie mieszkanie), którym będą mogli uprzyjemnić leniwą egzystencję. W domach kultury urząd miasta co chwila organizuje offowe pokazy filmów, teatry wystawiają niemainstreamowe sztuki, na jedne i drugie bilety są bardzo tanie, dzięki czemu tłumy walą te dzieła oglądać. Zaraz po tym, jak zjedzą tani, pyszny obiadek wegetariański w chińskim barze.

Chiński bar darem polskiej kultury alternatywnej dla narodu, rzecze komunistyczna Gazeta Wyborcza, a prawicowi miłośnicy nauk Jezusa określają bliźnich mianem brudasów i złodziei i domagają się, aby bliźni poszli takoż proszę won. Dokąd konkretnie mają pójść won, miłośnicy nauk Jezusa nie podają. Byle nie na strzeżone osiedle, gdzie miłośnicy mieszkają.

*

A tymczasem zostałem zatrzymany na ulicy… nie, nie przez policję… przez fotografa, który chce mi zrobić zdjęcia do artykułu w mainstreamowej gazecie o alternatywnych stylach życia, albowiem gdyż mam w uszach 18-milimetrowe tunele. W Amsterdamie, jak się okazuje, stanowię rzadkość. Może powinienem wrócić do Warszawy i realizować się artystycznie w domach kultury, żywić w chińskich barach i odziewać w szmateksach ulokowanych na głównych ulicach miasta?