Medyczne skąpstwo Holendrów

Dotarłem do końca systemu medycznego w Holandii.

Głównymi stereotypami o Holendrach są: skąpstwo, bezpośredniość granicząca z chamstwem, radosne eutanazjowanie wyabortowanych dzieci małżeństw gejowskich, oraz palenie mnóstwa ziela. Na ogół jednocześnie. O eutanazji kiedyś już pisałem i zetknięcie się z systemowymi rozwiązaniami trochę zachwiało moją pewnością, że w razie czego będę mógł jej zażądać. Z bezpośredniością zetknąłem się wiele razy, ale przyznam, że wolę to od Platformy Obywatelskiej fałszywej uprzejmości lub zwykłego łgania w żywe oczy. Znam holenderskich palaczy ziela, co mam nie znać. Dwóch. Rozwinę za to nieco temat skąpstwa.

Jak wiadomo, nie ma takiego rządu/państwa, który miałby nieskończoną ilość pieniędzy do wsypania w system medyczny, tak więc w którymś momencie muszą się pojawić utrudnienia. W Polsce na przykład wygania się lekarzy za granicę, wyznacza terminy za 20 lat i generalnie czeka, aż pacjent zejdzie. Największym zachwytem napełnia me serce przekręt, tfu! rozwiązanie polegające na tym, że lekarz przez godzinę tygodniowo przyjmuje w ramach NFZ, a 39 godzin prywatnie, używając tego samego gabinetu i sprzętu. Bez dopłaty pacjent otrzymuje termin za trzy lata, a za dopłatą – na jutro, i może sobie jeszcze wybrać odpowiadającą godzinę. Amerykański system polega na tym, że część ludzi skazuje się tak po prostu na śmierć (Republikanie pracują nad powiększeniem tej grupy), część odstrzeliwuje (Republikanie pracują nad powiększeniem tej grupy), a zdrowi chodzą ci, co mają dobrą pracę, ciężarówki pieniędzy lub – najlepiej – jedno i drugie. Zanim ktoś wyskoczy mi z zaprzeczeniami uprzejmie zauważę, że mam bardzo dużo amerykańskich znajomych.

Podstawą większości działań holenderskiego rządu, urzędów, systemu medycznego etc. jest oszczędność. Oszczędzanie rozumiane jest tutaj systemowo, nie jest dzielone na elementy, z których każdy ściboli grosiki, a komunikacja między nimi nie istnieje. Między innymi dlatego proces dostawania się do specjalistów jest 1) ograniczany przez lekarza rodzinnego, 2) oczekiwanie trwa bardzo krótko. To pierwsze dlatego, żeby skrócić kolejki i wysyłać do specjalistów osoby, które naprawdę ich potrzebują ORAZ którym można w ten sposób jak najbardziej pomóc. To drugie właśnie się jakby samo wytłumaczyło, prawda?

W moim przypadku próg pomocy uznano za przekroczony, co jest decyzją kompletnie subiektywną. Lekarz dał mi do zrozumienia, że musi się zająć pacjentami, którym można pomóc procentowo bardziej. Na przykład przenieść ich z 30% do 50% zdrowia, podczas gdy ja bym chciał przejść z 90% do 100%. Jakkolwiek z egoistycznego punktu widzenia wcale mi się nie podoba, rozumiem to podejście i nie mogę się z nim nie zgodzić. Skrócenie kolejek nastąpiło jednak też dlatego, że nie ma tu systemu prywatnego, z nielicznymi wyjątkami – dentyści, psychoterapeuci… i chyba nic innego mi do głowy nie przychodzi. Jeszcze homeopatia i inne akupunktury, przy czym ubezpieczenie często pokrywa przynajmniej część kosztów. W przeciwieństwie do wspomnianego polskiego lekarza, który w ramach NFZ pracuje przez jedną godzinę w tygodniu, tutaj nikt na podobnych zagrywkach nie może zyskać.

Wróćmy jednakowoż do moich pleców. Funkcjonuję, chodzę po schodach i ulicach, nawet podbiec mogę. Do podnoszenia ciężkich rzeczy mam Josa, a jeśli kiedyś nie będę go miał i będę potrzebował podnieść np. zakupy nie będzie to problem systemu medycznego. Tak więc otrzymałem życzenia powodzenia w dalszej karierze i nieograniczoną ilość tramalu. Jest to, owszem, niebezpieczne, ale moja ewentualna śmierć wskutek przedawkowania będzie system kosztować mniej niż kolejne wizyty u kolejnych specjalistów. Jeśli się uzależnię, to wtedy się będziemy martwić. Dzięki fizjoterapii (podstawowe ubezpieczenie pokrywa koszt 9 sesji) jedno z dwóch zdiagnozowanych uszkodzeń mi naprawiono. Owszem, zajęło to osiem miesięcy i dokonał tego trzeci fizjo, ale taka żyzń.

Skoro już mowa o przedawkowaniu – akurat tego nie piszę z doświadczenia, tylko z opowieści, ale słyszałem te opowieści kilka razy i nie mam powodu nie wierzyć. Osoby uzależnione od heroiny nie są w Holandii leczone (jeśli przez leczenie rozumieć kompletne odstawienie narkotyków). Otrzymują za to metadon. W nieskończoność. Terapia kosztuje, trwa, może się udać lub nie, możliwe, że będzie potrzebne jej powtarzanie, osoba uzależniona może wrócić do heroiny, popełniać przestępstwa celem jej zdobycia itd. Podawanie metadonu jest tanie, proste i prowadzi statystycznie do skrócenia życia pacjenta. Jest to efekt uznawany przez holenderski system za… no, nie powiem, że pożądany, ale akceptowalny. Śmierć heroinisty karmionego metadonem jest niewątpliwie smutna, ale jeśli jej „efektem ubocznym” są zaoszczędzenie pieniędzy w systemie celem wykorzystania ich w sposób uznany za lepszy oraz zmniejszenie przestępczości, Holendrom to pasuje. Kiedyś automatycznie wysyłano uzależnionych na ileś tygodni do rehabu, teraz robi się to na polecenie sądu i w przypadkach rokujących. Bo przypadki rokujące będą z nami jeszcze długo i wtedy rehab może wyjść taniej po podzieleniu przez wyliczoną przeżywalność.

Skoro już mowa o substancjach, znam bardzo dużo osób, które używają narkotyków. (Mam wielu interesujących znajomych.) Żadna z nich nie obawia się policji, ponieważ tutaj praca policjanta nie polega na wyrabianiu normy, tylko zaoszczędzaniu społeczeństwu wydatków. Dopóki spożywacz substancyjny nie popełnia innych przestępstw, nie traci pracy lądując na zasiłku lub też nie ląduje regularnie w szpitalach, nikogo nie obchodzi, co robi. Owszem, posiadanie jest nielegalne, ale policjant zainteresuje się tym raczej tylko wtedy, kiedy usiłuje kogoś wsadzić ZA COŚ i okaże się, że osoba akurat przypadkiem ma przy sobie tableteczkę lub nieco proszku do prania. Znam jeden przypadek aresztowania grupy dealerów, zrobili się tak bezczelni, że praktycznie przejęli klub nocny na swoje potrzeby, czyniąc z niego coś w rodzaju narkotycznego supermarketu. Mój własny dawny dealer został przymknięty tylko dlatego, że zaczął rozprowadzać swoje produkty we Francji i Francuzom się to nie spodobało. Zażądali wsadzenia pana, a Holendrzy niechętnie prośbę spełnili. O ile wiem – dość dawno z nim się nie widziałem, khem, khem, ale mamy, khem khem, wspólnych znajomych – dostał trzy miesiące. Akurat tyle, ile siedział czekając na (bardzo krótki) proces. Więzienie też kosztuje. To się chyba nazywa „pragmatyzm”.

Przejdźmy do mojego musku. Jak wiadomo, moja dwubiegunówka stanowi nietypowy przypadek, a ja sam jestem lekoodporny i wykazuję efekty uboczne niepodane nawet w sekcji „niezwykle rzadkie” ulotek. W pewnym momencie, jakoś tak rok temu lekarka zaczęła przestawiać mnie z nadziei na zaleczenie na akceptację stanu obecnego. Udało się na tyle, że dwa dni temu poinformowała mnie, że odchodzi na emeryturę (wiem o tym od dawna), a ja nie dostanę nowej lekarki, tylko zostanę przeniesiony do kliniki „podstawowej”. Oznacza to, że zamiast widywania się z ordynatorką najlepszego w kraju wyspecjalizowanego oddziału zajmującego się zaburzeniami nastroju będę odwiedzać – nie wiem, czy to się w ogóle tłumaczy na polski – psychiatric nurse, czyli osobę występującą w charakterze niedokończonego psychiatry. Osoba ta będzie mi wypisywać recepty. System włożył we mnie, nie przeczę, bardzo dużo. Efekty okazały się niewielkie i tak naprawdę najwięcej osiągnąłem sam. Co pani psychiatrka bardzo pochwaliła. Tak więc system uznał, że wystarczy i wysyła mnie do psychiatrycznego odpowiednika metadonu.

Od terapeutów też mnie odklejono i też się z tym zgadzam. Uważam, że dostałem od nich wszystko, co mogłem. W Stanach pacjent wozi ze sobą wagony pieniędzy, jako milioner mógłbym tam odwiedzać wszystkich lekarzy po kolei pięć razy dziennie. Siostra widuje się z terapeutą co tydzień, parę razy opowiadała mi o ich rozmowach i szczerze mówiąc nie płaciłbym za to 150 dolarów za godzinę. Ale takie są realia amerykańskie. W Polsce znajomej osobie zasugerowano pięć wizyt u terapeutki, raz na miesiąc, pierwsza wizyta za pół roku. Tutaj mógłbym się udać jeszcze na terapię grupową po niderlandzku, ale jakoś nie chcę. System przenosi mnie więc do psycho-pielęgniarki, która mi wypisze recepty, a lekarka chwali za samodzielność i zaangażowanie.

Z systemów, które znam holenderski uważam za najlepszy i powyższe wcale nie stanowi narzekania, tylko obserwację. W pierwszych latach po diagnozie odwiedzałem psychiatrów i terapeutów średnio raz w tygodniu, zjadałem bardzo wiele leków, za żadną z tych rzeczy nie zapłaciłem ani grosza ponad cenę ubezpieczenia, a oczekiwanie na pierwszą wizytę trwało długo – dziesięć dni. Gdybym nie miał Josa i przyjaciół mogących mnie pilnować (wtedy trzeba było) 24 godziny na dobę, trwałoby krócej. Pan profesor, który mnie przeegzaminował nie wiedział, że mówię po niderlandzku, albowiem kontakty z systemem medycznym uprawiam wyłącznie po angielsku. W ten sposób dowiedziałem się, że chciał mnie wsadzić do szpitala, ale nie było miejsc, więc po przyjrzeniu się zadom i waletom uznano, że poradzę sobie w domu. Nie zetknąłem się tu z instytucją dostawiania łóżek, więc mam dziwne wrażenie, iż w przypadku konieczności kogoś innego wypisanoby wcześniej. Najpierw przydzielano mi stażystów, po hospitalizacji system połapał się, że to żadna oszczędność i przydzielił mi wspomnianą profesjonalistkę najwyższej klasy. W sumie jestem zaskoczony, że nie pozbyła się mnie wcześniej. Może naprawdę ją ciekawią moje postępy pisarskie i związek z Josem.

Żyję sobie z ubezpieczeniem podstawowym. Droższe istnieją, co mają nie istnieć, pokrywają dokładnie te same usługi w tym samym standardzie, tylko np. dodają akupunkturę, zwiększają ilość sesji z fizjoterapeutą z 9 do 18, pokrywają koszt cieńszych szkieł w okularach i tak dalej. Operację podniesienia powieki wykonano mi we wrześniu zeszłego roku, czekałem trzy miesiące, bo Holandia w okresie wakacji wstrzymuje funkcjonowanie. Gdybym na pierwszą wizytę wybrał się w październiku, prawdopodobnie operacja odbyłaby się w listopadzie. Z bardzo drogim ubezpieczeniem czekałbym tyle samo, zapłacić się nie da, łapówek się tu nie daje (poza tym nie umiem dawać łapówek, w Polsce bym długo nie pożył). Dwa zęby mądrości usunięto mi chirurgicznie, czekałem trzy dni – owszem, dlatego, że ktoś zwolnił miejsce w kolejce, ale nie narzekałem. Pozostałe wyjmę sobie jakoś w maju, bo tak mi pasuje. Muszę się w tym celu umówić w kwietniu, bo nie da się zapisać na więcej niż miesiąc naprzód. Myślę, że daje to pewien obraz maksymalnej długości kolejki. Nie zapłacę za to nic, no, będę sobie musiał kupić ibuprofen.

Krótki czas czekania na wizyty ma jeszcze więcej zalet finansowych dla systemu. Po pierwsze – oszczędzanie na pacjentach niezdolnych do pracy, lepiej, żeby oczekiwanie trwało trzy dni, a tydzień później chory wrócił do roboty, niż żeby siedział na chorobowym przez pół roku (lub dłużej). Po drugie, o czym pisałem, w szpitalu zostaje się dokładnie tak długo, jak jest to niezbędne. Gdy Josowi wycięto kawałek nogi z rakiem w szpitalu pojawił się o siódmej rano, operacja odbyła się o ósmej, o piętnastej go odebrałem i wsadziłem w taksówkę do domu. Na podniesienie powieki przyszedłem 15 minut przed zabiegiem, wyszedłem 30 minut po. Na chirurga szczękowego czekałem długo, bo aż 20 minut, miał lekki obsuw, zabieg trwał 15 minut na „wejście” znieczulenia i 10 minut na wydłubanie zębów. Anestezjolożka, która przepalała mi nerwy w plecach kazała mi po zabiegu poleżeć całą godzinę, bo znieczulenie wprowadziło mnie w nieco zbyt dobry nastrój.

Jestem człowiekiem dziwnym. Fascynuje mnie, że kobieta jest w stanie wykształcić sobie W ŚRODKU (!!??) całego człowieka z wszystkimi organami wewnętrznymi, ale jednym z owych organów jest wyrostek robaczkowy. WTF, naturo? Umiemy polecieć na księżyc, chociaż jakiś czas temu się nam znudziło, ale ciągle żrą nas komary, co uważam za dowód na nieistnienie Boga. Mam 40 lat, jeszcze nie tak dużo, a już strzyka mi w kolanie i nie mogę nosić siatki ważącej trzy kilo. Czy stopniowy rozkład naszych ciał jeszcze za życia nie jest fascynujący?

Może nie odpowiadajcie…

Zdjęcie: otrzymane w ostatnich tygodniach od obcych ludzi prezenty. Pomagają bardziej niż leki.