O moich związkach

Czyli navaira obnaża się ekshibicjonistycznie i tłumaczy, dlaczego jest taki pyskaty i mądraliński na temat związków cudzych: otóż posiadł on mądrość wynikłą z doświadczenia.



Mój pierwszy związek trwał ponad dwa lata i w zasadzie nie liczyłbym go wcale, gdyby nie to, że trwał ponad dwa lata. Byłem młody, głupi i nie wiedziałem, co to miłość, ale za to wiedziałem, że jestem bardzo samotny. Z Funiem nie byłem samotny i to niestety była główna zaleta tego związku. Obaj byliśmy kompletnie niedoświadczeni seksualnie, co dało mi wiele materiału do sitcomu „Zenek i Józio” jaki kiedyś napiszę, ale niestety pozostawiło mnie też z wrażeniem, że seks jest nie tyle przeceniany, co w ogóle nieprzyjemny.



Związku drugiego w ogóle bym nie liczył, ponieważ jak wiadomo jestem zdania, że sześć miesięcy to nie związek, tylko randkowanie, ale okres ten doświadczył mnie tak boleśnie, że niechcący udowodniłem nieprawdziwość zasady Charlotte York. Zasada Charlotte York brzmi: na każdy miesiąc nieudanego związku przypada tydzień „żałoby” zanim uda Ci się przestać zadręczać, tęsknić i żywić uczucia wobec eksa. W moim przypadku zanim udało mi się przestać żywić uczucia minęło pięć lat. Charlotte, gówniana z ciebie terapeutka. Won ze sceny. Co do samego związku, jeśli potrzebowałem więcej dowodów, że homoseksualizm i religijna rodzina nie są najlepszym połączeniem na świecie, to po rozstaniu z X już ich nie potrzebowałem, a nawet miałem nadmiar, którym mógłbym obdzielić przyjaciół, znajomych i ich wielodzietne rodziny.



Związek trzeci trwał najdłużej, jak na razie, bo ponad 3 lata i większość tego okresu wspominam pozytywnie. Scipio i ja przyjaźnimy się nadal. Jest to możliwe z dwóch powodów. Po pierwsze primo, żaden z nas nie zranił, nie okłamał i nie zdradził tego drugiego, a po drugie primo, zrobiliśmy sobie po zerwaniu przerwę. A po tej przerwie spotkaliśmy się na herbatkę. A potem na piwo. A potem jakoś się tak okazało, że to, co mieliśmy wspólnego nadal mamy, a to, co nas różniło w zasadzie się nie liczy, bo nie jesteśmy już parą. Czyż to nie przyjemne?



Związek czwarty, z Wikingiem, trwał 18 miesięcy i w moim zamierzeniu miał być związkiem ostatnim. Niestety, za bardzo chciałem, żeby się udało. Gdyby nie to, zapewne trwałby 2 miesiące, po których zrobiłbym awanturę, obrzucił Wikinga przedmiotami, podpalił mu dywan i opluł koty. Zamiast tego jakże logicznego rozwiązania wciskałem samemu sobie, że zgadzanie się na wszystkie jego zachcianki nazywa się kompromisem, to, że on wszystko wie lepiej bierze się z jego chęci zrobienia mi jak najlepiej, a to, że niemal każde spotkanie z moimi przyjaciółmi lub rodziną kończy się kłótnią (zawsze na tematy niezwiązane i na ogół o pierdoły) jest przypadkiem. Niestety, pewnego dnia pisząc notkę na heteroblogaska zorientowałem się, że gdybym znalazł na forum post opisujący związek wypisz-wymaluj jak mój własny, wyśmiałbym autora lub autorkę niemiłosiernie. Po tym odkryciu już nie dało rady długo tłumaczyć samemu sobie, że to po prostu różnice kulturowe, a kompromisy (zawsze wyłącznie moje) to wyraz dojrzałości.



Osiem miesięcy po zerwaniu spędziłem na szlajaniu się po rynsztokach cieszeniu się urokami życia, zaliczyłem to i owo, poznałem życie od wielu innych stron niż do tej pory, po czym mi się znudziło. I w tym dokładnie momencie pojawił się w moim życiu jeden taki mały pyskaty DJ, z którym spędziłem tak coś koło 26 dni z ostatnich 30. (Tak, miesiąc temu to było.) Co z tego wyniknie, kochany pamiętniczku, dowiesz się z czasem.