Oh, fuck

No, sypie się miłość po 30, cóż rzec. Depresja i świeże związki są mało kompatybilne, jak się okazuje. Zwłaszcza w przypadku, gdy druga osoba nie rozumie, że depresja nie polega na tym, że mam negatywne myśli, ale przecież mogę przestać je mieć i się wziąć w garść.

*

Najpierw idzie sprzątanie. Jakoś tak jest, że do sprzątania w najlepszych dniach motywuję się długo, nie lubię tej czynności, cóż pocznę. Najgorsze jest ścieranie kurzy. To mi się zdarza może raz w roku. Bo co to za zabawa? Wszystko wycieramy, a dzień później wygląda prawie tak samo, bo wzbity w powietrze kurz opada i tyle ze sprzątania. Albo mycie półeczki przy lustrze w łazience. Trzy dni może wygląda, jakby ją umyto. Odkurzanie jakoś łatwiej mi przychodzi, a najbardziej lubię myć okna, może dlatego, że różnicę widać gołym okiem, a czynności nie trzeba powtarzać co tydzień.

Na drugi ogień idzie gotowanie. Kiedy mam depresję, zanika mi poczucie smaku, cała paleta smaków dostarczanych przez naturę zawęża się do „słone”, „słodkie” i „ostre”. W pierwszej depresji żywiłem się zupkami yum-yum, w drugiej — batonikami i pizzą. Kiedy się zorientowałem, paradoksalnie zacząłem się odżywiać zdrowiej, bo skoro wszystko mi jedno, jak toto smakuje, to mogę żreć łososia, brązowy ryż i mizerię z jogurtem 0%. Tylko te batoniki jakoś mi podejrzanie łatwo wpadają w ręce. Może muszę je oddać DJowi, zanim mnie porzuci, on lubi słodkie.

Potem już sypie się właściwie wszystko. Miłośnik muzyki, który odkrywa, że od godziny czegoś słucha, ale nie zauważył, że coś w ogóle gra; zapalony paker, który na siłownię zbiera się 45 minut, dotarłszy na miejsce nie może się doczekać, aż będzie mógł sobie pójść; grafik, muzyk i pisarz, który nie robi absolutnie nic kreatywnego, bo mu nie przychodzi do głowy. No i te 10-12 godzin snu dziennie, po których budzę się wykończony i właściwie to mógłbym spać dalej… Uczucie ciężkości nóg i rąk. Wspomnienie, że kiedyś robiłem taką rzecz, uśmiechanie, i że to chyba było fajne. Tak mi się zdaje. Wspomnienia tego rodzaju szybko się zacierają.

Leki, jak na razie, niespecjalnie pomagają. To znaczy rozsmarowały 30-minutowe okresy leżenia na kanapie i gapienia się w okno do 10-godzinnych okresów czucia się chujowo i myśli samobójczych. Przysięgam, że pierwsza myśl samobójcza była w jakiś sposób podtrzymująca na duchu — „nigdy nie jest tak źle, żeby nie można się było zabić” — ale 10 godzin dziennie to pewna przesada, zwłaszcza po ciężkiej rozmowie z DJem, który uważa, że zachowuję się egoistycznie, cały czas jestem tylko negatywny, a dodatkowo w ogóle nie dbam o jego potrzeby, np. potrzebę pójścia dziś na imprezę. No, zachowuję, jestem i nie dbam. Na tym to mniej więcej polega. Poza tym naprawdę po 10 godzinach myśli samobójczych ostatnią rzeczą, na jaką mam ochotę jest impreza.

Ciężko mi go obwiniać. Kiedy się poznaliśmy, połączyła nas miłość do muzyki i tańca, wspólne imprezowanie, doskonały seks, wspólne spożywanie różnych ciekawych substancji, całonocne siedzenie i gadanie o ludziach i o życiu; nikt nie uprzedzał, że z tych wszystkich rzeczy zostanie ewentualnie jednostronna rozmowa z rośliną, gapiącą się pusto w przestrzeń. DJ na depresję nigdy nie cierpiał, więc jej nie rozumie, zresztą o czym mowa, skoro osoby, które cierpiały na nią rok-dwa temu, ale już przestały też błyskawicznie zapominają, jakie to uczucie.

Jakoś nie mam zakończenia do tej notki, ale może to dobrze.