Kilka dni temu w wywiadzie dla New York Times Cynthia Nixon (Miranda z „Seksu w wielkim mieście”) powiedziała, że jej homoseksualizm jest kwestią wyboru: przez jakiś czas była w związku heteroseksualnym z Danielem Mozesem, a teraz jest w związku homoseksualnym z Christine Marinoni (niektórym z nas znaną jako Rojo Caliente).

„Całkowicie to odrzucam” – mówi teraz Nixon. – „Niedawno miałam wystąpienie, które miało wesprzeć homoseksualistów, i miałam powiedzieć: «Byłam heteroseksualna i homoseksualna, i wolę to drugie ». Oni próbowali mnie zmusić, żebym zmieniła to zdanie, ponieważ wynika z niego, że homoseksualizm może być wyborem. A dla mnie to właśnie jest wybór. Rozumiem, że dla wielu ludzi nie jest, ale dla mnie jest i nikt nie będzie za mnie definiował mojego homoseksualizmu. Pewna część naszej wspólnoty bardzo by chciała, żeby nie można było tego postrzegać w kategoriach wyboru, bo jeśli by tak było, to znaczy, że można z tego zrezygnować. (…) A dlaczego miałoby to być w jakikolwiek sposób gorsze? Wydaje mi się, że ulegamy w tym miejscu bigotom, którzy tego właśnie od nas oczekują. A nie powinniśmy, moim zdaniem, pozwolić im, by określali pole debaty. Mam również wrażenie, że ludzie myślą, że do pewnego momentu żyłam w nieświadomości, nie zdawałam sobie sprawy z tego, że jestem lesbijką. To obraża mnie, ale i wszystkich mężczyzn, z którymi się spotykałam”.

(Polskie tłumaczenie: gazeta.pl)

Podziwiam szczerość Nixon, która mówiąc to naraziła się właściwie wszystkim. Homofobom — bo oto proszę, niby normalna, a tu wybiera zboczenie. Homoseksualistom — bo daje homofobom amunicję, mówiąc, że owszem, jej orientacja jest kwestią wyboru — a cóż prostszego, niż ekstrapolować tę wypowiedź na absolutnie wszystkie osoby homoseksualne. Właściwie nie naraziła się tylko dwóm grupom: osobom, które czują tak samo jak Nixon oraz osobom, które są ze swoją orientacją kompletnie pogodzone.

Moja orientacja absolutnie nie była kwestią wyboru. Najbardziej szalone pieszczoty jakim oddawałem się w towarzystwie kobiet płci odmiennej doszły (escandalo!) do wyżyn pocałunku w usta. Bez języczka — takiego „cmok”, jakim obdarzam swoje przyjaciółki. Nigdy nie wątpiłem w swoją orientację, choć przez chwilę — znużony wszechobecną w Polsce homofobią — rozważałem, czy aby nie jest możliwe, abym był biseksualistą. Niestety tak się składa, że moje dwa fetysze — zarost na twarzy i owłosiona klata — prezentują sobą wyłącznie mężczyźni i enerdowskie pływaczki, a tymczasem komunizm się skończył i enerdowskich pływaczek już nie ma. (Co najmniej jedna — co zupełnie nie śmieszne — musiała zmienić płeć, ponieważ ordynowane jej „kuracje” okazały się nieodwracalne.)

Nie mam żadnego problemu z deklaracją Nixon. Wiele razy czytałem o tym, że orientacja seksualna kobiet jest o wiele bardziej płynna, niż ta męska, być może po części przez to, że kobieta nie potrzebuje erekcji do uprawiania seksu. Tyle, że dla mnie moja orientacja nie stanowi problemu, nie czuję potrzeby wykluczania ani heteryków, ani biseksualistów, ani osób aseksualnych i w związku z tym stwierdzenie Cynthii Nixon jest dla mnie informacją kompletnie pozbawioną ładunku emocjonalnego. Tyle, że większość ludzi nie rozumuje w ten sposób, co ja — i dlatego jej wypowiedź wzbudziła taką burzę.

Dla prawicy kwestia wyboru wiąże się z rozróżnieniem na wybór prawidłowy (bycie hetero) i nieprawidłowy (wszystko inne). Możnaby uznać, że Nixon podała im na tacy argument za prawdziwością ich tez, w ten sposób działając na niekorzyść wspólnoty LGTB. Tyle, że wymaga to przyjęcia prawdziwości drugiej części implikacji — nieprawidłowości homoseksualizmu. Tego, że dokonany „wybór” jest złem. Tego, że obcy ludzie mogą osądzać nasz wybór partnerów pod kątem ich płci, tak, jak kiedyś osądzali go pod kątem ich rasy. Innymi słowy, to nie Nixon daje prawicy broń, tylko my, poddając się ich osądowi i smętnie potakując, tak, żyjemy w grzechu i trwamy w mylnym błędzie. Dokonaliśmy złego wyboru i musimy teraz za niego cierpieć.

Pewien rodzaj aktywizmu LGTB opiera się na strategii heroicznego bronienia oblężonego zamku: owszem, jesteśmy inni (w podtekście: gorsi), ale prosimy uprzejmie, abyście nam też pozwolili żyć, obiecujemy, że wtopimy się w tło i będziemy udawali, że jesteśmy dokładnie tacy sami. Ta strategia odnosi sukcesy do pewnego momentu; do momentu, kiedy pozwolimy sobie czegokolwiek zażądać, chociażby nieszczęsnych związków partnerskich. (Broń Istoto nie małżeństw, bo przecież Tradycja & Moralność, a my homo jesteśmy wszakże niemoralni i nie mamy żadnych tradycji.) Wtedy prawica podnosi larum: łojezusicku! Homosie chcą się nam w kościołach żenić ZUPEŁNIE JAK LUDZIE! Zaraz zechcą z koniem, kozą i zdechłym chomikiem!

Może czas już — w roku 2012 — na nową świecką tradycję? Jesteśmy wszakże obecni od wieków, rodzą i wychowują nas na ogół rodzice heteroseksualni, ale jako osoby tolerancyjne nie mamy im tego za złe i nie domagamy się, aby się rozwiedli i weszli w związki z osobami tej samej płci. Domagamy się za to, żeby traktowano nas zwyczajnie po ludzku. Żeby nam nie wtykano nosa do łóżka i nie oceniano dokonywanych wyborów. Pal diabli, czy homoseksualizm to wybór, czy nie. Jeśli nie masz ochoty, nie musisz przecież tego wyboru dokonywać. Ja panom Suskiemu i Niesiołowskiemu do łóżka nie zaglądam, nie dowcipkuję na temat urody ich żon i nie porównuję ich do kóz i chomików. A skoro oni tak się moim związkiem interesują, to może mają jakiś powód? Czyżby zaczynali się chwiać w postanowieniu o słuszności dokonanego WYBORU orientacji hetero i rozważali zmianę? Rozumiem obawę przed nieznanym i gotów jestem umówić się z dowolnym z nich na kawę i wuzetkę i przybliżyć temat. Byle mnie żaden nie podrywał, bo dam w pysk.

PS. Już po skończeniu przeze mnie tekstu okazało się, że Nixon złożyła samokrytykę, stwierdzając, że zgodnie z linią partii jest biseksualna, homoseksualizm nie jest wyborem, etc. Szkoda, że czuła, że musi to powiedzieć.

No ludzie, poważnie, w kulki sobie lecicie? Co to za numery z -16 stopni? Ja wiem, że jesteście przekonani, że przy palenisku jest za gorąco, ale naprawdę, wietrzenia starczy, już mi jest zupełnie chłodno, a niekiedy nawet nieco przesadnie. Jak na przykład dziś, gdy pracowałem odziany w zimowe buty, dwie pary skarpet, kalesony, spodnie skórzane, podkoszulkę, koszulkę, sweter, bluzę, kurtkę, chustę i zimową czapkę, a przy palenisku zamarzła woda…

Niemniej jednak nie poddajemy się i twardo pracujemy. Dziś na przykład pracowaliśmy nad ostro ściętym zawiasem do drzwi, przy którym nakląłem się co niemiara, bo nie udał mi się sześć razy po kolei. Tymczasem kowalski pomocnik wziął płaskownik, wziął młot, zrobił takie puk-puk-puk z jednej, puk-puk-puk z drugiej, wykonał idealnie ścięty kancik, po czym wyraził zdziwienie, czemu mi to nie idzie „bo przecież listki są trudniejsze”. Dla mnie nie są, co udowodniłem później, tworząc elementy do produkcji drugiej róży. Kancik do zawiasu nadal pozostaje nieudany, co bardzo mnie martwi 🙁 Niemniej jednak zawias wykonałem. Nawet dwa. Bez chromolonego kancika.

Planowałem siedzieć w kuźni do 21, ale około 18:30 przeoczyliśmy z mistrzem moment zgaśnięcia świeżo zamontowanej kozy. Pół godziny później w kuźni znów zapanowała temperatura taka sama, jak na zewnątrz i niestety zrejterowałem, -14 nie jest temperaturą odpowiednią do udoju architektów, nawet mimo zupełnie poważnie ciekawych opowieści i eksperymentów z dziedziny hartowania. Tak więc w tej chwili znajduję się w łóżku, pod kołdrą i kocem i stąd do Was piszę.

Mimo pogody jestem dziko szczęśliwy, ponieważ dzisiaj wydarzył się kolejny z tych małych kawałeczków magii, o które potykam się regularnie od chwili, kiedy pierwszy raz wspomniałem Wilkołakowi, że interesuje mnie kowalstwo. Jest sobie w Kanadzie taki pan, który się zowie Dan Brazzell, lub Modern Blacksmith. Jestem wielbicielem filmów, które Dan zamieszcza na YouTube; czasami dotyczą one instalacji bramy, czasami sposobu budowy paleniska, a czasami Dan po prostu zwyczajnie pije piwo z nogami na stole i rozprawia o ludziach i o życiu. Tym razem Dan — mimo przeziębienia — poświęcił kwadrans na to, aby odpowiedzieć na moje pytania i odpowiedzi ani trochę mnie nie zawiodły, wniosły wiele nowego do mojej wiedzy uzyskanej w Amsterdamie oraz wprowadziły mnie w nadzwyczaj dobry humor. 🙂 🙂

Zgodnie z wymaganiami komentatorów, dzisiejsza notka jednak w pełnej krasie.

*

Ostatnie trzy dni spędziłem, jak się zapewne domyślacie, pracowicie — lecz również udzielając się towarzysko.

W środę jedliśmy kolację z mistrzem kowalstwa, który wyznał mi, że miewał wcześniej takie „oferty”, jak moja, ale zawsze odmawiał, na moją zaś się zgodził, ale nie wie, czemu. Oczywiście, dużą rolę odegrał dobry moment — styczeń i luty to spadek ilości zamówień; swoją rolę odegrała cena, która dla mnie była zadowalająco niska, a dla mistrza zadowalająco wysoka; ale ja wiem swoje — w tym roku ja pracuję w biznesie spełniania swoich marzeń, zaś świat ma obowiązek mi w tym pomagać, poza tym ogień w moich oczach widoczny jest nawet przez telefon i te wszystkie rzeczy razem wzięte dają mi siłę przekonywania rozpędzonej lokomotywy pełnej wściekłych buhajów.

(Nie wyobrażajcie sobie tego zbyt usilnie.)

W czwartek odbył się bardzo mały zlot czytelników bloga, przez co chcę powiedzieć, że w kuźni odwiedziła mnie dwojga imion szanpani raienn & rita_blue. Rita wykonała mnóstwo zdjęć mła z młotem, mła z młotem i pomocnikiem, mła z fragmentami róży i mła bez fragmentów róży, po czym pomocnik wykonał zdjęcie Rity i mnie, które niniejszym załączam gwoli dokładności historycznej.



Po wykonaniu mrowia konterfektów udaliśmy się na kolację, potem zaś na herbatkę do mojego pokoiku, gdzie gadaliśmy o ludziach i o życiu, aż póki nie odłączono mi prądu i nie padłem chłodnym trupem. Chłodnym, albowiem jak być może zauważyliście, ktoś popsuł na zewnątrz ogrzewanie, dzięki czemu dzisiaj w kuźni zamarzła woda służąca hartowaniu/chłodzeniu gorących przedmiotów. Zamarźnięcie wodzie zupełnie nie szkodzi, bo żelazo o temperaturze np. 500 stopni nadal chłodzi się zupełnie dobrze, ale odkrycie warstewki lodu na naczyniu znajdującym się tuż obok paleniska nienajlepiej działa na morale osób pracujących w kuźni. Tak więc dzisiaj pracowałem przyodziany w dwie pary skarpet, kalesony, skórzane spodnie, podkoszulek, t-shirt, koszulę, sweter i kurtkę.

W międzyczasie wykonałem następujące przedmioty: rozliczne gwoździe; rozliczne pogrzebacze, z drutu skręcanego i nieskręcanego; haczyki z kółeczkami i haczyki bez kółeczek, płaskie, okrągłe, kwadratowe i ozdobne; dekoracyjne esy-floresy różnorakiej proweniencji, trzy podkowy (czas tworzenia pierwszej: 120 minut; drugiej: 40 minut; trzeciej: 25 minut); serduszko, o którym cicho sza, bo Drwal jeszcze nie wie, że je dostanie; numer domu, 44, przy którym szalenie żałowałem, że nie mieszkam pod numerem 1, ciesząc się jednocześnie, że nie jest to numer 548/2; rozpocząłem pracę nad zawiasem i świecznikiem, a moim dziełem życia (czyli tygodnia) okazała się róża.

Kute z żelaza róże zachwycały mnie od niepamiętnych czasów, a dokładnie od grudniowego warsztatu u Svena, po którym odkryłem na youtube kanał Marka Aspery’ego. Mark pokazywał proces tworzenia róży, a mnie fascynowało WSZYSTKO. To, że kowal rozpracowuje kwiat na czynniki pierwsze; sposób, w jaki łączy się listki i łodygę; sposób, w jaki łączy się kielich kwiatu z łodygą; kolce, płatki, listki, wszystko to tworzone jest za pomocą narzędzi w sumie topornych, czyli młotków, kowadła, przecinaków, piły tarczowej, spawarki i szlifierki; rezultat natomiast wygląda… jak róża. I mimo gubienia kleszczy, upuszczania młotka, kucia czasami pod tym kątem, co trzeba, a czasami nie oraz braku tak zwanej pary w łapie wykonałem coś, co wygląda łudząco podobnie do takiej właśnie róży.



Moja róża będzie prezentem dla mamy. Mama była jedyną osobą, której mój entuzjazm nie porwał i raczyła wyrazić się następująco:

— Dziecko, ty się przecież nie nadajesz do tej roboty.

Po dwóch dniach udawania, że wcale nie sprawiło mi to przykrości zadzwoniłem do niej i poinformowałem, że jest mi cholernie przykro, a ona powinna kiedyś mi się przyjrzeć. Tak się składa, że od dzieciństwa troszkę się zmieniłem, od pięciu lat ćwiczę na siłowni, mam w bicepsie ponad 40 cm i nie bardzo rozumiem, czemu jej zdaniem się nie nadaję do pracy w kuźni. Na to mama odrzekła melancholijnie:

— Ależ ja tylko chciałam powiedzieć, że ty sobie tak dobrze radzisz z komputerem, nie sądziłam, że będziesz kiedyś pracował fizycznie.

Kowalstwo nie jest pracą fizyczną — chyba, że mianem pracy fizycznej określimy również rzeźbiarstwo. Kowalstwo artystyczne jest, jak sama nazwa wskazuje, sztuką. Praca kowala w mniejszym stopniu wymaga używania muskułów — chyba, że akurat rżniemy z resorów ostrza do maszyny służącej wykopywaniu drzewek, co panowie w ciągu mojego pobytu również musieli wykonać i co się przy tym naklęli, to ich. O wiele bardziej wymaga ono wyobraźni, kreatywności, inteligencji, ostrożności (chyba, że lubimy obcinać sobie nadmiarowe paluszki i szalenie podoba się nam efekt estetyczny oparzeń trzeciego stopnia), rozwagi, umiejętności oceny ryzyka, czasu i skomplikowania zadania. Silny, ale głupi facet nie zajdzie w tej robocie dużo dalej, niż tylko do etapu kucia trzystu identycznych elementów po kolei, a jeszcze ktoś mu będzie musiał te elementy narysować i powiedzieć, co konkretnie ma robić i gdzie uderzać. A co do silnych, głupich facetów, którym trzeba mówić, co robić, to po tygodniu pracy w ogóle nie jestem fizycznie zmęczony i cholernie brak mi siłowni…

Aha, przyznam się Wam jeszcze do czegoś.

W sekrecie obawiałem się, że to nie wyjdzie. Że po dwóch dniach zniechęcę się do tej roboty, entuzjazm zdechnie, chęć nauki przejdzie i zatęsknię za zacisznym kącikiem w biurze przy komputerze, spędzaniem godzin na sprawdzaniu, co tam na Facebooku, czatach na GG i udawaniu, że ciężko pracuję. Otóż nie. Nie zniechęciłem się, nie zdechł, nie przeszła i nie zatęskniłem. A Rita zauważyła coś, czego nie zauważyłem ja sam — kiedy mówię o kuźni i kowalstwie, zmienia mi się głos. Jeśli coś się zmieniło, to wyłącznie na gorsze, bo nadszedł weekend, jadę do Warszawy i żałuję, że nie mogę zostać i pracować dalej…

Tak jak napisałem w poprzedniej komentarzo-notce — moja miłość po 30 to nie jest żaden facet, moja miłość po 30 kuźnia się nazywa.