Streaming zabija muzykę

Przemysł muzyczny już wiele razy informował nas, że różne rzeczy zabijają muzykę. Najpierw było to nagrywanie piosenek z radio na kasety. Potem Napster. Potem format MP3 generalnie. Ale tym razem mają rację. Streaming rzeczywiście zabija muzykę.

Najpierw prosty argument ekonomiczny. Kupując płytę za iTunes za 9.99 euro oddajemy Apple 30%, a 70% idzie dla wytwórni. Ile z tego zobaczy artysta, to sprawa dyskusyjna, w każdym razie zysk ze sprzedaży (przed odliczeniem kosztów nagrania płyty, masteringu, promocji, teledysków, payoli, etc.) wynosi około 7 euro. Dla ułatwienia przyjmijmy, że liczymy każdy utwór oddzielnie. Z 0.99 euro (lub coraz częściej 1.29) zostaje 70 centów (lub odpowiednio 90,3 centa).

Teraz czas na Spotify. Serwis płaci od 0.006 do 0.0084 dolara za odtworzenie. W euro jest to od 0.0055 do 0.0078. Spotify płaci więcej artystom, których utwory odtwarzane są częściej, a mniej tym, których słucha mniej osób. Żeby wytwórnia zarobiła na piosence 70 centów, piosenka musi zostać odtworzona około stu razy. I tu zaczyna się problem.

Zadałem sobie trud sprawdzenia, ile piosenek odtworzyłem na iTunes powyżej stu razy. Jest ich 241 z 31,185. Czyli 7,7%. Mniej niż osiem procent artystów zarobiłby więcej na moim streamingu, niż na zakupie. 92,3% traci. Tak naprawdę oczywiście artystów byłoby mniej, bo wśród tych 241 utworów Charlotte Gainsbourg pojawia się 14 razy, a Scissor Sisters 18 razy. (Scissor Sisters są złym przykładem, bo płytę Night Work ukochałem tak bardzo, że kupiłem trzy sztuki i dwie wręczyłem jako prezenty.) Wszyscy pozostali tracą. A Spotify płaci wcale nieźle w porównaniu z Apple Music, które podczas trzymiesięcznego okresu próbnego wypłaca wytwórni (nie artyście, z wyjątkiem takich dziwaków, jak ja, którzy wydają się sami) 0.002 centa, czyli 3,5 raza mniej. Żeby wytwórnia mogła zarobić dzięki Apple Music więcej, niż na sprzedaży piosenki, musiałbym utworu posłuchać 350 razy. W mojej bibliotece 31 tysięcy utworów nie ma ani jednego odtworzonego 350 razy lub więcej.

Słuchanie muzyki dzięki serwisowi streamingowemu różni się od słuchania płyty. Przede wszystkim, płyty nie kupujemy przypadkiem, z wyjątkiem hipsterów fetyszystów, którzy idą do sklepu i wybierają z pudła z napisem „POZOSTAŁE” albumy z najdziwniejszymi okładkami. Żeby kupić płytę, na ogół potrzebujemy jakiejś wiedzy o artyście. Dlatego też płyty wydawane przez największe wytwórnie najlepiej się sprzedają – po prostu więcej osób wie o ich istnieniu. O tym, że Madonna nagrała nową płytę wie każdy, kto widział artykuł o upadłej Madonnie na BRIT Awards, kto widział występ u Jimmy’ego Fallona, kto oglądał Grammy Awards, każdy, kto przyłożył swoją rękę do tego, że teledysk „Bitch I’m Madonna” ma na dzień dzisiejszy niemal 65 milionów odsłon i co dnia przybywa mu kolejny milion. O tym, że nową płytę nagrałem ja, wiedzą czytelnicy mojego bloga i 168 fanów na moim funpagu. Płyta Madonny jak na jej standardy sprzedaje się fatalnie, ale i tak sprzedaż sięga 700 tysięcy sztuk. Ja mam cichą nadzieję, że zwróci mi się koszt wydania, wynoszący 49 euro. Siedem sprzedaży lub siedem tysięcy odtworzeń piosenek.

Spotify i Apple Music proponują pasywny sposób słuchania muzyki i playlisty dedykowane nastrojom. Jest niedziela? „Easy Sunday Listening” i leci. Robimy grilla? „Best BBQ Music” i leci. Zerwał z nami facet? „Why Don’t You Love Me” i leci. Po pierwsze, na ogół nawet nie do końca wiemy, co nam gra, chyba, że już tę piosenkę znamy (Apple Music zwykle rekomenduje mi płyty, które już mam i playlisty z piosenkami, które już mam), albo siedzimy przy komputerze/gapimy się na telefon i pilnujemy kolejnych tytułów. Często nawet jeśli coś się nam spodoba, a nie zdążymy zakliknąć serduszka lub dodać do My Music, nigdy już się nie dowiemy, kim był artysta, który przygrywał nam przy grillu jakoś koło dwudziestej piętnaście. Szanse na odsłuchanie jego lub jej piosenki 100 razy są w tym wypadku nikłe. W wypadku zakupu płyty czy w sklepie, czy w iTunes, wytwórnia i artysta zarabiają natychmiast, niezależnie od tego, czy wysłuchamy płyty raz, czy pięćdziesiąt razy. Jednocześnie jednak playlisty „Easy Sunday Listening” wysłucha, powiedzmy, milion osób. Spotify nie grzeszy oryginalnością w doborze muzyki, więc automatycznie popularne utwory stają się bardziej popularne. Jeśli nawet zagra nam „…Baby One More Time” Britney, a my nie znosimy Britney, to przecież za trzy minuty będzie coś innego. Niech se leci.

Serwisy streamingowe wydawały się przez moment szansą na zbawienie muzyki, ponieważ osoby, które do tej pory zażarcie wszystko piraciły, zaczęły się przesiadać na Spotify, bo za pięć euro miesięcznie mogą słuchać wszystkiego, na co mają ochotę. Ba, mogą słuchać zgoła za darmo, jeśli nie przeszkadzają im reklamy. 3/4 użytkowników Spotify słucha muzyki przerywanej reklamami, bo nawet pięć euro miesięcznie wydaje im się przesadnym wydatkiem. Spotify nie płaci 0.0055 centa dlatego, że uważa to za właściwą nagrodę dla twórcy, tylko dlatego, że więcej piniondzów nie ma i co nam pan zrobi. (Nawiasem mówiąc, Spotify przynosi koszmarne straty.) Apple Music ma szansę zarobić więcej, chociażby dlatego, że po zakończeniu okresu próbnego nie będzie już darmowej wersji, użytkowników iTunes jest kilkanaście razy więcej niż użytkowników Spotify, a Apple wypłatę za odtworzenie ustaliło na 0.0072 centa. Ta liczba może się zmienić, ale nie przypuszczam, żeby tak miało być, chociażby dlatego, że przyrost liczby użytkowników nie oznacza przyrostu zarobków per capita. Owszem, z 200 milionami użytkowników łatwiej będzie uzbierać te odsetki od centa i dotrzeć do całego jednego euro, tyle, że w międzyczasie stracimy ciężkie do oszacowania sumy, nie sprzedając płyt i plików z muzyką.

Apple promuje swoją nową usługę do tego stopnia nachalnie, że kliknięcie w link, który do tej pory prowadził do sklepu iTunes, teraz kieruje nas do Apple Music. (A przynajmniej tak jest teoretycznie, bo w moim przypadku kliknięcie nie kieruje nigdzie, clusterfuck zwany iTunes 12.2.1 popsuł wszystko, co się dało, w tym linki.) A kiedy już nas tam skieruje, z łatwością (jeśli już poradziliśmy sobie z eksplozją biblioteki wywołaną przez iCloud) dodamy utwór do Mojej Muzyki i będziemy mogli go sobie odtwarzać tyle razy, ile nam się spodoba. Bez kupowania. Nie jest do końca jasne, czy Apple Music płaci cokolwiek za odtwarzanie przez nas utworu w trybie offline, a przynajmniej mi nie udało się tej informacji znaleźć. (Spotify płaci standardowe 0.007 dolara.) Nawet zakładając, że tak, wracamy do dylematu z początku: ilu piosenek posłuchamy powyżej stu razy?

Kto na tym straci? Głównie artyści i słuchacze. Wytwórnie sobie poradzą, po prostu zamiast muzyków pokroju Tori Amos, Suzanne Vega czy Asgeira będą promować zwycięzców Mam Talent Grania Na Fortepianie Pod Lodem, świetnie pasujących do playlisty „Best BBQ Music” lub „Easy Sunday Listening”. Apple też raczej nie straci. Przeciętnemu słuchaczowi będzie się najpierw wydawało, że skoro słucha legalnie, to wszystko jest OK, aż dopóki nie znudzą mu się playlisty do grilla i nie poszuka Prince’a, po czym dokona nieprzyjemnego odkrycia, że Purpurowy wycofał swoją muzykę ze wszystkich serwisów streamingowych oprócz TIDAL. (TIDAL miał duży potencjał, zmarnowany koszmarnym otwarciem, podczas którego grupa najbogatszych muzyków na świecie, wartych w sumie ponad miliard dolarów jęczała do mikrofonu, że muzycy zarabiają za mało i podpisywała cyrograf mający Oddać Kontrolę Nad Sztuką Artystom etc.) Potem postanowi poszukać Portishead, ciekaw, czy nie nagrali nowej płyty i okaże się, że nie nagrali, bo na streamingu zarobili dwa i pół tysiąca dolarów, a to nie wystarczy nawet na dobry mastering, gdyby przypadkiem płytę udało się nagrać za darmo. Zniechęcony słuchacz kliknie w sekcję „co nowego” i znajdzie tam playlistę „Świetne Piosenki Do Tańca Na Rurze”. Zawsze coś.

Zrzut ekranu: Apple Music zaproponowało mi taką playlistę. Nie sądzę.