Trochę sam

Co roku nadchodzi ten okropny okres, który można wyłącznie przetrwać. Bo co innego zrobić? I tak nadejdzie. Wszyscy (tak to wygląda, jeśli człowiek się nie przyjrzy) będą rzygać na mnie życzeniami, pakować prezenty (tylko teraz batonik w cenie 99,99 zł, promocja), ubierać choinki i spędzać czas w miłej, rodzinnej atmosferze pełnej ciepła i miłości.

A nie, to Borejkowie.

Jednak tęskniłem.

Przeczytałem ostatnio na gazecie jakiś tekst. Nie zapamiętałem dokładnie, bo już mam c-PTSD i mi wystarczy, ale był o ateistach obchodzących aktualne święta. Jedna mama tłumaczyła synkowi, że co prawda my w to nie wierzymy, ale inni wierzą, że Jezus się narodził i to jest piękne. Może to jest dobry sposób na wytłumaczenie – nie posiadam dzieci do sprawdzenia. Bardzo mało znam osób, które rzeczywiście kochają Jezusa na tyle, żeby pamiętać, co robił i mówił. Dla mnie święta były zawsze tłumem, harmidrem, karpiem, pierogami, barszczem z uszkami (!!!), przede wszystkim Babcią. Babcia od lat nie żyje. Czego właściwie się spodziewam w roku 2017?

Pisałem sto razy o tym, że święta rodzinne skończyły się po edycji, na którą przyprowadziłem Szacownego Eks-Małżonka. Po spędzeniu dwunastu lat na przemyśliwaniu tematu doszedłem w końcu do wniosku, że sytuacja wcale nie jest tak czarno-biała, jak bym chciał i wcale nie wychodzę na cierpiącego bohatera, ofiarę Złej Ciotki. To prawda – kiedy dokonywałem coming outu „na sucho”, bez drugiej osoby u boku, zaoferowałem odpowiedzi na pytania – żadne nie padły. Różnica między teorią, a praktyką. Zapewniono mnie, że najważniejsze jest moje szczęście. Kiedy przyprowadziłem Eks-Małżonka na wigilię również było bardzo przyjemnie, zwłaszcza, że wreszcie nikt nie pytał mnie o dziewczynę i dzieci. (CZEMU. Czemu ludzie to robią. Nie pamiętają już, jak się czuli, kiedy ich rodzice i dziadko-babcio-wujkowie pytali o to samo?) I to były ostatnie rodzinne święta, w ogóle ostatnie rodzinne spotkanie, pomijając pogrzeby i wesela, a potem tylko śluby.

To prawda – nie dano mi wyboru. Mam na urodziny Babci przyjść sam, rzekła ciotka zimnym tonem. Odparłem, że albo przychodzę z Szacownym, albo wcale. Poszliśmy na noże, przez telefon, w ciągu piętnastu sekund. Te sekundy zdecydowały o kolejnych dwunastu latach kształtu mojej rodziny. O tym, że ciotka nie przeprasza i nie przyznaje się do winy wiedziałem zawsze, wiem nadal. Rodzina funkcjonuje zgodnie z zasadą „nie pytaj, nie mów”, wiem o tym doskonale. Dopiero terapeuta na przykład zwrócił mi uwagę na to, że Dziadek i Babcia NIGDY nie wypowiedzieli do mnie ani jednej litery na temat wojny. Nie umiałem postępować w zgodzie z normami społecznymi, były i pozostają dla mnie obce, uczę się ich tak, jak mój kolega z autyzmem. Jemu idzie lepiej. Teraz postanowiłem, że i tak mi się nie uda, więc nie ma powodu próbować. Ale to dygresja.

Nigdy w ciągu tych trzynastu lat nie usiadłem z ciotką, żeby z nią zwyczajnie porozmawiać. Przynajmniej spróbować. Wiedziałem, że ona nie spróbuje, ale mogłem się taplać w wygodnym bagienku bycia ofiarą Złej Ciotki. Może mogłem zmienić całokształt spraw, ale teraz już nie mogę. Babcia nie żyje. Rodzina po jej śmierci się rozsypała; każda „pod-rodzina” spędza święta osobno. Ciotce przydarzyła się wigilia kompletnie samotna, mniejsza o to, czemu. Mi nie. Moja samotność jest uprzywilejowana; nie zawiera w sobie picia taniej wódki na ławce w parku, nadziei na to, że jedna z tych rodzin, które stawiają dodatkowy talerz pozwoli mi z niego coś zjeść. Moja samotność nie ma w sobie rodziny biologicznej; ma jednak męża, przyjaciół, Mamę i Braci (jeśli tylko zechcę). Uszka kupiłem w polskim sklepie, barszcz tak samo (Mama też kupuje), reszty potraw jakoś specjalnie nie lubię. Rybę po grecku lubię, zdaje się, że nie jest tradycyjna, ale Mama robi, bo ją lubimy. Odjechaliśmy od katolickiej tradycji i nie widzimy powodu, żeby wracać. Ja odjechałem po prostu o tysiąc kilometrów dalej. Ale chciałem (i taplałem się w błocku), żeby wróciły „rodzinne święta”, jakie pamiętałem sprzed dwunastu (i więcej) lat. Mimo, że w rzeczywistości nie istnieją od lat. Zdawałoby się, że takie myśli mają ośmiolatki, ale okazuje się, że nawet po trzydziestce można nosić w sobie wewnętrzne dziecko – i to dziecko może być z gatunku „chcęęęęęęęęę transformersa” podczas wizyty w spożywczaku.

*

Obudziłem się dziś rano ze snu, w którym Taylor Swift była moją ciotką. (Czy tylko mnie przeraża Taylor Swift? Dla mnie wygląda jak osoba przygotowująca się do morderstwa.) Sen był dosyć paskudny. Ale dzięki niemu poczułem, że wystarczy tego bajorka bycia ofiarą. Mogłem przez dwanaście lat dużo zdziałać – być może. A być może nie. Te lata minęły i nie wrócą. Aktualnie mamy rok 2017, Babcia nie żyje, instytucja rodzinnych świąt jakie pamiętam też nie. Brat ma bliźniaki i żonę. Rolę matriarchini rodzinnej zajęła moja Mama. To, czym zajmują się pozostali przy życiu wujkowie, ciotki, kuzyni i kuzynki nie musi mnie interesować. Nie muszę się tego wszystkiego trzymać. Po obudzeniu się miałem ten rodzaj depresji, który zatrzymuje człowieka w łóżku na resztę dnia. Po godzinie rozmyślania wstałem i przygotowałem śniadanie. Mamy dzisiaj do zrobienia dużo rzeczy, bo 28 grudnia o zdecydowanie zbyt wczesnej godzinie przylatuje moja siostra-bliźniaczka, która mieszka w Stanach, ma o wiele mniej lat ode mnie i o ile nam wiadomo nie ma między nami żadnych więzów biologicznych.

Yule uczciliśmy, jak należy. Dzisiaj będzie dzień jak każdy inny; wieczorem zadzwonię do Mamy i złożę życzenia. Ja świąt nie obchodzę i raczej nigdy już nie będę – powiedziałem jej, gdy ostatnio narzekała, żeby przywykła do myśli, że ja już nigdy nie przylecę na wigilię. Ale ona obchodzi. Jest ateistką, jak cała rodzina. Choinka (plastikowa) będzie ubrana – dla bliźniaków. Pod nią będą prezenty – dla bliźniaków. W dzieciństwie zdawało mi się, że święta są dla dorosłych; teraz zdaje mi się, że są dla dzieci. Tak naprawdę mamy generalnie te wszystkie niezliczone karpie, pierogi i tym podobne kapusty w dupie. (Nie mówię o wszystkich, mówię o moich bliskich – tak, jak ich postrzegam.) Ale jest coś uspokajającego w rytuale, nawet cudzym – skradzionym, jak większość chrześcijaństwa, poganom. Choinki u nas nie będzie, bombek też nie, prezenty dajemy sobie bez okazji, a nie wtedy, kiedy nakazują nam sklepy. Ale barszcz z uszkami będzie, bo lubię. Pierogi będą, bo lubię. A oprócz tego zawiesimy wreszcie zasłony, naprawimy prysznic na górze i spróbuję nieco dosprzątać na przyjazd siostry.

Użalanie się nad sobą jest bardzo przyjemne, bo zdejmuje z nas całą odpowiedzialność. To nie moja wina, to wina ciotki, Kaczyńskiego, pijanego wujka, Babci, bo umarła. Ale nie muszę wcale przychodzić na rodzinną wigilię, czego dowodzę za pomocą nieprzychodzenia. Nie muszę spędzać dzisiejszego dnia w depresji wygenerowanej przez własne niemożliwe do spełnienia pragnienia. Nie muszę ubierać choinek, otrzymywać i wręczać nietrafionych prezentów. Depresja może przyjść i tak, bo mój mózg nie potrzebuje triggerów. Ale moja rodzina nie rozpadła się przez to, że nie przyszedłem na wigilię. Rozpadła się przez brak komunikacji między osobą, która nigdy nie przyzna się do winy i osobą, która taplała się w bajorku bycia niewinną ofiarą. Jestem od ciotki o wiele inteligentniejszy – to fakt, nie wywyższanie się. Powinno mi to wszystko przyjść do głowy o wiele wcześniej, ale nie przyszło. Na początku tego bloga można znaleźć opowieść o tym, jak postanowiłem po świętach usunąć się z padołu. Trochę mi szkoda samego siebie, trochę wstyd. Bo pozwoliłem osobie po tylu latach właściwie obcej – ciotce – wpływać na moje uczucia, przy czym nie sądzę, żeby ona w ogóle wiedziała, że na nie wpływa i nie wierzę, że jej na tym zależało.

Wiem o niej o wiele więcej, niż jej się zapewne wydaje. Ona wie o mnie o wiele mniej, niż jej się zapewne wydaje. W mojej części Amsterdamu choinki i światełka nie występują. Nie posiadam żadnych świątecznych obowiązków i nie muszę rozważać smętnie, dlaczego ich nie posiadam i jak bardzo bym NIE chciał ich posiadać, ale przecież powinienem i mi je odebrano. Pozwoliłem na to, żeby cudze święta – Polska to stan umysłu, naprawdę – zepsuły mi kilkanaście grudni z rzędu. Wystarczy. Mam czterdzieści lat i zero czasu na dołowanie się głupotami.

*

Zupełnie bez ironii pozdrawiam serdecznie Królową Matkę, która do nadchodzących dni ma zupełnie inne podejście. Nie zazdroszczę, nie krzywię się, nie potępiam, nie zachwalam (Królowa Matka też nie). Jest mi przyjemnie, gdy czytam, uśmiecham się. Rok temu czułbym gorycz, nie doczytał do końca, zadręczał się tym, jak bardzo nikt i nigdy i wszyscy i zawsze. Na tegoroczne Yule wręczam sobie prezent: wolność. Zła Ciotka ma na moje życie taki sam wpływ, jak „koledzy”, który dręczyli mnie w szkole podstawowej; żaden. Ot, istnieje sobie gdzieś daleko. Pewnie spotkam ją jeszcze na jakimś pogrzebie, pewnie nie na jednym. Może na jej własnym. Nie zapomniałem, ale wybaczyłem. Wybaczenie nie jest dla niej – ciotka w ogóle nie wie, że jej coś wybaczyłem, a wiedząc, jaką jest osobą jestem przekonany, że nie zdaje sobie sprawy, że w ogóle sprawiła mi ból. Wybaczenie jest dla mnie, po to, żeby nie nosić w sobie tej biednej, zadręczonej ofiary. Nie da się go ładnie opakować, ale liczy się wnętrze. Moje jest w tej chwili całkiem spokojne.

PS. Jos robi ciasto cytrynowe. Nie jest tradycyjne w żadnym znanym mi kraju, ale jest pyszne.

PS2. Wesołych świąt! Zupełnie na poważnie. Nie wymuszonych, smutnych, pełnych goryczy. Takich, jakie byście chcieli mieć. Tradycja to piękne imię dla dziewczynki, ale osobiście wolę Zoë – brzmi jak magia.

PS3. Jeśli bardzo chcielibyście wręczyć mi prezent, zachęcam albo do skorzystania z guziczka „Kupisz mi książkę?” po lewej. W najbliższych dniach opublikuję listę książek, na które do tej pory wykorzystałem „wpływy”. Innym prezentem, jaki możecie mi wręczyć jest obietnica, że wpłacicie coś Wielkiej Orkiestrze, kiedy nadejdzie odpowiedni termin, bo mnie wtedy nie będzie nigdzie w pobliżu. Przypominam jednak, że prezenty – przynajmniej dla mnie – są opcjonalne. Róbta, co chceta. 🙂

Rysunek: Cyanide & Happiness