Twarz

Mówi się, że twarz ma się tylko jedną. Ja mam wiele – i nie mówię tylko o fryzurach.

Dwanaście lat temu, kiedy zaczęła się moja depresja, stawałem przed lustrem i szukałem śladów siebie w swojej twarzy. W środku szalał wicher, niosąc szczątki duszy pozostałe po atomowej zagładzie. W środku panowała wyłącznie biel i czerń. Na zewnątrz widziałem kolory, przydymione przez depresję, ale jednak obecne. Na próbę uśmiechnąłem się do lustra. Nawykłe mięśnie napięły się odpowiednio i odkryłem, że czując się jak atomowa zagłada potrafię wyglądać kwitnąco. To odkrycie zostało ze mną na zawsze, konfundując wiele znajomych osób.

Dwanaście lat temu miałem silne doznanie, że nie ma tylko jednego mnie, ale dwóch. Jeden wesoły, energiczny, radosny, rozszczebiotany, roztańczony. Drugi czarno-biały, posępny, przyodziany w ramoneskę, oczy zasłonięte włosami. Nie wiedziałem wtedy, jak blisko jestem prawdy, bo o chorobie dwubiegunowej nawet nie słyszałem. Ale dopasowywałem wygląd do nastroju. Ray wesoły przychodził do pracy z filuternymi warkoczykami, fioletowym t-shircie i podartych modnie dżinsach. Ray posępny dudnił ciężkimi glanami, odziany w skórzaną zbroję od stóp do głów. Nigdy nie wydało mi się to dziwne – tzn. mniej więcej do 3 października 2012. Wtedy po prostu było mnie dwóch i zaznaczałem to wyglądem.

Szarpały mną dwa pragnienia. Jedno – aby wszyscy dali mi spokój. Drugie – aby mieć mnóstwo przyjaciół. Pragnienia te były trudne do pogodzenia wewnątrz, a jeszcze bardziej na zewnątrz. Pierwsze pchało mnie do ubierania się w skóry, zdobywania tatuaży, golenia głowy na łyso. Drugie pchało mnie do udawania kogoś, kim nie jestem. Twarz była przydatnym rekwizytem dla teatrzyku „Ray przedstawia Raya”. Usiłowałem wybadać, jak zachowują się „normalni” ludzie i kopiować ich czynności, miny, ruchy. Zamiast być sobą, byłem aktorem grającym siebie, ale nie tego siebie, tylko tego lepszego. Mądrzejszego, ładniejszego, zabawniejszego. Nie udawało mi się. Im bardziej nie byłem sobą, tym bardziej nie byłem lubiany. Na życie miłosne przełożyło się to tak, że mogłem zdobyć każdego, ale żadnego nie umiałem zatrzymać (co wiązało się z tym, że zdobywałem osoby z jeszcze większymi problemami, niż moje).

Kiedy w 2011 odchodziłem z pracy i przyznałem się do depresji, spotkałem się z wielkim zdziwieniem współpracowników. Niektórzy mówiąc o mnie używali określenia „ten wesoły koleś”. Maska przyrosła mi do twarzy i nie dało się jej zdjąć. Widziałem kiedyś wywiad, w którym Janet Jackson pytana jest o (wtedy niedawną) śmierć Michaela i pierwszą reakcją jest chwilowy uśmiech. Wiem, jak to jest. Nie chodziło wcale o to, że Janet cieszyła się ze śmierci brata. Po prostu tak bardzo przywykła do uśmiechania się w każdej sytuacji, że zaskoczona pytaniem blyskawicznie wskoczyła w ustawienia domyślne mięśni twarzy. Ona i ja.

Moje życie uprościła dopiero hipomania. Utraciłem zdolność odczuwania strachu, za czym poszła utrata zainteresowania aktorstwem autobiograficznym. To nie ja miałem się teraz dostosowywać do świata — świat miał dostosowywać się do mnie. Byłem najlepszy, najsilniejszy, najmądrzejszy i najpiękniejszy, taki, jaki byłem. W tym stanie umysłu zdobyłem Zbrojmistrza, o mało nie zostałem barmanem, zająłem się kowalstwem, założyłem firmę. Moja twarz po raz pierwszy służyła mi do wyrażania prawdziwych uczuć, a pomagał w tym fakt, iż czułem wyłącznie rzeczy pozytywne. A za mną szły… no, nie tłumy, ale porwałem ludzi, od Zbrojmistrza, przez grupę przyjaciół, których nadal posiadam, aż do, powiedzmy, kilku gentlemen friends, jak by to określiła Róża z „Co Ludzie Powiedzą”.

Po diagnozie nie wróciłem do aktorstwa. Doradzano mi, abym nie chwalił się nikomu bipolarem, wszyscy wiedzą, jak to się skończyło. Hipomania nauczyła mnie, że ludzie najbardziej lubią mnie wtedy, kiedy się o to nie staram. Nie muszę być ofiarą złego losu, nie muszę być duszą imprezy, w ogóle nic nie muszę. Dodatkowo zaniechanie odgrywania osoby, którą nie jestem zwalnia bardzo wiele czasu i zasobów ludzkich (ha).

Nauczyłem się też wyrażać swoje uczucia wprost, natychmiast i dokładnie. Za czasów Wikinga zbierałem się w sobie przez pół roku, po czym wybuchałem, Wiking wyrażał zdziwienie, ponieważ nic wcześniej nie mówiłem, następnie zaś obrażał się i to ja go musiałem przepraszać. Ze Zbrojmistrzem kłócimy się maksymalnie przez dwie minuty, ponieważ tyle zajmuje mi wyrażenie problemu, który pojawił się chwilę wcześniej, Zbrojmistrz rozważa, kiwa głową i przyjmuje do wiadomości, po czym wracamy do poprzedniego stanu zakochania po uszy. Ale najbardziej zadziwia mnie odkrycie, że ludzie wolą oglądać moją prawdziwą twarz. Niedoskonałą, niesymetryczną, obrośniętą futrem, z tatuażem na czaszce i tunelami w uszach. Nie zawsze szczęśliwą. Nie zawsze smutną. Czasami roześmianą, czasami złą. Prawdziwą.

Kiedyś, dawno temu, miałem czeklistę z warunkami, jakie powinien spędzać mój przyszły ukochany. Złośliwy los serwował mi dokładnie to, czego chciałem, plus jeden dodatkowy punkcik: na przykład zaawansowany alkoholizm. No dobrze, dopisujemy do listy brak alkoholizmu. Następny pan nie zamykał drzwi od toalety robiąc, cóż, kupę. Możecie mnie uznać za istotę płytką, ale znaliśmy się od tygodnia i wydawało mi się to przesadną intymnością. Dopisujemy. Kolejny pan podczas seksu płakał i wołał „mama! mama!”. Nie wpadłem na to. W końcu poddałem się i wyrzuciłem listę (metaforycznie) do śmieci. Dzięki czemu trafiłem na Wikinga z nieleczonym OCD. Z plusów dodatnich, nie był alkoholikiem, zamykał drzwi od toalety i nie wołał „mama!” podczas seksu.

Oczywiście miałem podobną listę dotyczącą samego siebie. Powinienem być silny, polegać wyłącznie na sobie, nigdy nie potrzebować pomocy, zarabiać ciężarówkę forsy, żyć pełną piersią, mieć ciało jak zawodowy bokser (piłkarze są za chudzi), robić na wszystkich powalające wrażenie i mieć dziesiątki przyjaciół. W rzeczywistości jestem czasami silny, a czasami nie, od kilku lat na rencie inwalidzkiej, potrzebuję pomocy praktycznie cały czas, chodzę do łóżka o tej samej porze siedem dni w tygodniu, na niektórych robię świetne wrażenie, a na niektórych raczej nie, a dodatkowo jestem dosyć chorowity, co mi zupełnie nie pasuje do listy. (Aktualnie jestem przeziębiony.) Przyjaciół mam, mam też silne tendencje do introwertyzmu i spotykanie się z ludźmi mnie męczy. I od kilku lat pozwalam sobie na bycie tym, kim jestem. Odkręciłem maskę i wyrzuciłem do śmietnika. Gdy patrzę w lustro, widzę w nim siebie. Już nie czuję, że jest mnie dwóch. Poniedziałek – ja. Wtorek – ja.

Czy płynie z tego jakiś wniosek? Od dawna byłem zwolennikiem zasady „po prostu bądź sobą”, z wyjątkiem samego siebie, bo przecież ja byłem niewystarczający, nie taki i moja twarz nadawała się najwyżej do siedzenia. Dziś sam jestem dziadkiem. Siły zużywam na kucie, pisanie, nagrywanie muzyki, projektowanie, walkę z dwubiegunówką (aktualnie wygrywam) i z biurokracją (rezultaty zmienne). A jeśli komuś moja twarz się nie podoba? To, kochane dzieci, pocałujcie misia w dupę.