W moim wspomnieniu idę do sypialni i odkrywam, że tapczan-półkę osnuły gęstą siecią pająki.
Krzyczę. Pająków jest mnóstwo, tysiące, sieć jest tak gruba, że gdyby wsadzić w nią palec nadal nie dotknęłoby się drewna, ale kto by wsadzał palec w tę obrzydliwą lepką wełnę, rojącą się od pająków. Na krzyk przybiega matka, łaje mnie.
– Elizo, nie wymyślaj głupot, idź się bawić z braciszkiem – syczy. Nie lubię się bawić z braciszkiem, który ma pięć lat i jest głupszy od naszego psa, podczas, gdy ja mam lat siedem i jestem bardzo mądra, ale uciekam z ulgą. Choć raz matka się do czegoś przydała, ratując mnie przed pająkami. Dam jej punkt plusowy. Nawet mimo tego, że ona zawsze mówi na mnie Eliza, a ja wiem w tajemnicy, że tak naprawdę nazywam się Liza i będę w przyszłości błyszczącą wróżką. I na matkę ześlę tajemne przekleństwo, które będzie mógł odczarować tylko pocałunek księcia, ale jaki książę chciałby całować moją matkę, która jest stara i pomarszczona i nosi brązowe spódnice podobne z kształtu zupełnie do niczego.
– Czyli twoje wspomnienie jest albo snem, albo wizją psychotyczną – stwierdza rozbawiona czymś terapeutka. Nazywa się Julia, ale wygląda raczej na Adelę albo Teklę, przysadzista gruszka z włochatymi przedramionami. – Albo po prostu dziecięcą wyobraźnią.
– Na pewno sobie tego nie wyobraziłam – obruszam się na Teklę. – Po cholerę wyobrażałabym sobie pająki?
– Czy na arachnofobię cierpiałaś już wcześniej, czy dopiero potem?
Wzruszam ramionami.
– A może – zdradziecko zaczyna terapeutka – bałaś się pająków, zobaczyłaś w kącie pajęczynę, a potem ubarwiałaś wspomnienie po kawałeczku…
Wiem, dokąd zmierza. Niczego nie ubarwiałam. Jak dziś widzę tapczan-półkę zasnutą grubą wełną pajęczyn. Pająki są ogromne, wielkości mojej dziecięcej dłoni, roją się po meblu, na którym tej nocy będę musiała spać.
– A co się wydarzyło potem? – indaguje Teklojulia.
Otwieram usta i zamykam.
– Nie pamiętam – wyznaję.
– Pomyśl. Załóżmy, że rzeczywiście mieliście w domu tysiące pająków i pajęczynę o grubości dziesięciu centymetrów. Jak sądzisz, ile czasu zajęłoby sprzątanie tego?
– Przecież nikt by tego nie sprzą… – zacinam się. Próbuję sobie wyobrazić moją matkę, jak ze ściereczką zamierza się na tysiąc pająków. Psika na nie czymś, a one wbiegają jej we włosy. Zaczynam się dusić, serce wali w piersi, spadam w przepaść pełną insektów i wijów. – Oddychaj głęboko – mówi spokojnie Tekla, a ja nagle przypominam sobie, że Tekla była też w Pszczółce Mai i była pajęczycą. – Oddychaj… wdech, wydech, wdech, wydech, policz pomarańczowe przedmioty, wdech, wydech…
Uspokajam się, atak paniki mija.
– Nie pamiętam. Nic nie pamiętam potem. – Oddycham głęboko, na próbę. Działa. Serce się uspokaja. Czy wiecie, że podczas ataków paniki tylko mi się wydaje, że serce wali dwieście razy na sekundę? Naprawdę, pokazała mi to pielęgniarka, do której pobiegłam dwa lata temu i krzyknęłam, że mam zawał. Miałam tętno 75, przyspieszone biegiem. Potem zaprowadziła mnie z powrotem do mojego pokoju i przyniosła mi sok pomarańczowy.
– Gdybym ja miała w domu taką pajęczynę, wezwałabym fachowców – mówi z niestosownym, moim zdaniem, rozmarzeniem terapeutka. – Kilku facetów w mundurach i maskach, z jakimś… bo ja wiem… proszkiem w takich dużych jakby gaśnicach. Pisanoby pewnie o mojej rodzinie w gazetach, może telewizja by nawet pokazała. Taka pajęczyna to nietypowa rzecz, nie sądzisz?
Nie wiem, co powiedzieć. Zapadam się w głąb siedmioletniej dziewczynki, która krzyczy na widok obrzydlistwa. Co było dalej? Pamięć nie podpowiada nic. Ale Tekla niewątpliwie ma rację. Takiej pajęczyny nie sprzątnęłaby moja matka, która w ogóle nie przepadała za sprzątaniem. Musieliby przyjechać fachowcy. Grupa ludzi w skafandrach. Z pewnością pamiętałabym grupę ludzi w skafandrach w moim pokoju. Odzieranie z pajęczyny moich książek o Muminkach.
– Czyli… – ważę słowa – moje wspomnienie… nie jest prawdziwe. Mój koszmar, który mnie budził przez lata…
Juliotekla uśmiecha się i nic nie mówi.
– Czy nasza sesja się aby jeszcze nie kończy? – niepokoję się obłudnie.
– Mamy jeszcze dziesięć minut.
Co jeszcze pamiętam z dzieciństwa? Pamiętam siebie, siedzącą pod stołem w kuchni i wcinającą z zapałem kajzerkę i musztardę. Nie: kajzerkę z musztardą, bo tę jem łyżeczką i schodzi mi akurat cały słoik na kajzerkę. Potem próbuję zjeść surową marchewkę, bo wydaje mi się, że ją lubię, ale za każdym razem okazuje się, że surowa marchewka jest sucha i niedobra. Nie szkodzi, następnego dnia znowu domagam się surowej marchewki, a moja matka, jak na te lata nietypowo zainteresowana zdrowym odżywianiem, chętnie mi ją daje i obrusza się, kiedy wyrzucam przeżute nieco warzywo.
– Czy powinnam się skupić na koszmarach? – pytam bezradnie.
– Skup się, na czym masz ochotę.
Nie będę przecież marnować sesji na opowiadanie o kajzerce i musztardzie. – Pamiętam, że bawię się w przedszkolu i mamy czarno-białe zabawki. To na pewno nieprawda, wcale tego nie pamiętam, tylko mam czarno-białe zdjęcia. Mój ojciec też jest czarno-biały. I moje okulary. Nienawidziłam ich, bo miałam zostać wróżką… – O cholera, wysypałam się.
Oczywiście terapeutka podskakuje z radości na fotelu, który ostrzegawczo trzaska. – Wróżką? To piękne marzenie. Opowiedz mi o nim.
Jak mam jej opowiedzieć o moim wewnętrznym życiu? Rzeczywistość była dla mnie podła i czarno-biała. Lalki Barbie widziałam tylko na kartkach katalogu niemieckiej firmy wysyłkowej, katalog był kolorowy i miał 600 stron i należał do babci. Babcia czasami pozwalała mi go pooglądać. Przelatywałam przez odzież dziecięcą i zatrzymywałam się na damskiej. Bycie dzieckiem nigdy mnie nie interesowało. Damy w katalogu miały gigantyczne fryzury, spodnie z paskiem tuż pod biustem i plastikowe swetry. Na następnej stronie pojawiały się spódnice w pasy. Obok nich ceny, a przy cenach DM. Nie wiedziałam, co to jest DM, ale wstydziłam się spytać. DM w mojej wyobraźni oznaczało magię; aby posiąść spódnicę białą w pasy czarne (lub odwrotnie) należało wydatkować ileś tam punktów magii, powiedzmy, że 69. Kiedy miałam siedem lat, pamiętałam każdą z tych cen, budząc się w nocy z krzykiem przez pająki zasypiałam, mamrocząc do siebie „suknia niebieska z tiulu z takimi puchatymi rękawami, 129,- DM”.
– Nie pamiętam – mamroczę.
– Takich pięknych marzeń się nie zapomina.
Tyle, że to nie było marzenie. W Polsce w latach 80 byłam Elizą, czarno-białą dziewczynką w grubych okularach, nielubianą przez wszystkie inne dzieci, zdecydowanie za mądrą, zdecydowanie za czystą. Inne dziewczynki skowyczały z radości, gdy udawało im się trafić grudą błota w mój zawsze nienagannie czysty mundurek. Jak ja mam tej kobiecie wytłumaczyć, czym dla czarno-białej Elizy w mundurku była wróżka Liza, która zawsze była ubrana w suknię niebieską (lub różową, lub złotą) z tiulu z takimi rękawami i miała fryzurę jak śliczna blond pani ze strony 127?
– A może byśmy na dzisiaj skończyły – proponuję.
– Oczywiście, jak sobie życzysz. To twoje pieniądze – uśmiecha się Adela.
Zbiegam po schodach z ulgą. Zdaję sobie sprawę, że celem terapii jest wydłubanie ze mnie wszystkich bolesnych wspomnień, zaklejenie ran plasterkami w kangurki i wybudowanie zupełnie nowej, funkcjonalnej osoby, która będzie dobrą mamą dla swojego synka Jacoba (aktualnie przebywa u tatusia, ja nie mam do niego praw i nie mogę powiedzieć, żeby mi ich brakowało), ale nie poddam się bez walki.
Zdjęcie: „Fairy”, Laurel Harvey