A czasami w dół

Generalnie od jakiegoś czasu bardzo dobrze radzę sobie z akceptacją swojej sytuacji zdrowotnej. It’s not right, but it’s OK – oto moje motto. Pamiętam o tym, że mimo wszystko jestem szczęściarzem; cenię dobre rzeczy, które mam i które mi się przytrafiają. Aż przychodzi okres, kiedy nie pamiętam i co teras, lewagu?

W chwili, kiedy zacząłem pisać, panowała u nas Pride. Od zeszłego roku trwa dziewięć dni, co mi ogromnie utrudnia zapamiętanie, co i kiedy ma się dziać. Ktoś wspomina o weekendzie Pride, ja – „myślałem, że to za tydzień”, po czym okazuje się, że to był pierwszy weekend Pride, a potem będzie drugi. Trzy dni temu skończył się ten drugi. Przez tydzień co dnia otrzymywałem zaproszenia na różnego rodzaju imprezy. Najpierw Pride Walk, potem impreza plażowa, Pride On The Beach. Śpiewał tam Pete Statham, dla którego piszę i produkuję muzykę; autor zdjęcia w bannerze, Rene Zuiderveld, miał otwarcie wystawy; wybierała się grupa znajomych i przyjaciół, których naprawdę lubię. Ale – pomijając fobię społeczną – moje plecy są z imprezą plażową niekompatybilne. Nie mogę siedzieć na stołku barowym, nie mogę siedzieć na piasku i nie mogę stać przez dłuższy czas. Owszem, mógłbym leżeć na ręczniku, ale nie na tym polegają imprezy plażowe – być może uznanoby, że jestem dziełem sztuki, lub uskuteczniam jakiś jednoosobowy protest. Nie pomógłby nawet leżak, bo potrzebuję podparcia dołu pleców, leżaki mają dla mnie nieodpowiedni kształt. Musiałbym zawieźć ze sobą fotel. Ta myśl pozostała w głowie, odmówiła odejścia, a potem zastąpiła wszystkie inne.

Od środy przez kilka dni zajmowałem się użalaniem się nad sobą. Dotarło do mnie, jak dużo osób nie rozumie, na czym polegają moje problemy. To ogromnie miło, że ktokolwiek mnie zaprasza – w międzyczasie znajoma, rozwiedziona, odkryła, że ojciec jej syna i jego nowa żona zorganizowali synowi wcześniejszą imprezę urodzinową i jej nie zaprosili. O imprezie dowiedziała się, kiedy nagle jej Facebook zapełnił się zdjęciami, filmikami i podpisami, jak wspaniała była impreza, a jej skrzynka pocztowa pytaniami, czemu nie przyszła i czy wszystko w porządku z jej zdrowiem. Mój problem był odwrotny; zaproszenia sypały się stertami, a ja zmagałem się najpierw z plecami, potem plecami i depresją, a teraz znowu tylko z plecami, a w zasadzie z indupenzą. (Za indupenzę dziękuję serdecznie Katarzynie Kurze, za zaproszenie do spotkania dziękuję Adamowi i Angeli – mam nadzieję, że bawiliście się dobrze!) Naprawdę super jest wiedzieć, że ludzie chcą mnie widzieć i sprawiłoby im przyjemność, gdybym się gdzieś pojawił. Mniej super jest wtedy, kiedy mózg zamiast cieszyć się taką „popularnością” skupia się wyłącznie na wyliczaniu mi w kółko powodów, dla których jestem niezdatny do użytku.

To, co wyrabiał mój musk w poprzednich dniach porównałbym do tego, co wiem o daltonizmie od Szacownego Eks-Małżonka. Patrzył na jakiś przedmiot i widział kolor szary, jednocześnie wiedząc na pewno, że ten przedmiot NIE jest szary. Tyle, że wiedza w niczym mu nie pomagała, jeśli ktoś nie pomógł i nie powiedział, jakiego koloru jest ów przedmiot. Tak wyglądało moje postrzeganie świata w poprzednich dniach. Zdawałem sobie sprawę, że moje reakcje są niewspółmierne do nadchodzących danych, ale nic mi to nie dawało. Ludzie zapraszali mnie na imprezy, w dobrej wierze mówiąc „ale czemu nie chcesz iść na imprezę/potańcówkę/do baru, przedstawię cię przyjaciołom, będzie super”. A ja tłumaczyłem, czemu. A potem od nowa, kolejnej osobie. I kolejnej. Tym sposobem co kilka godzin dostawałem przypomnienie o tym, co się we mnie popsuło. Po kilku powtórkach zapomniałem o tym, co pozostało.

Wybraliśmy się z Josem do terapeutki i wywaliłem jej na biurko swoje żale i smutki. Zapytała, czemu przyszedłem z mężem i czy są między nami jakieś problemy. Jedynym problemem było to, że czułem, iż nikt oprócz niego mnie nie rozumie. Więcej – Jos też mnie nie rozumie i jest nie fair mówienie mu o tym, że mi źle, bo ile można powtarzać to samo? Depresja strasznie zawęża pole widzenia i generuje egocentryzm; zapominam o istnieniu innych ludzi. Nie dlatego, że ich problemy mnie nie obchodzą – zapominam, że inni też jakieś mają, musk wmawia mi, że jestem jedynym uszkodzonym, bezwartościowym (y otros, y otros) człowiekiem na świecie. Moją naturalną tendencją kilka lat temu było zamykanie się w sobie, znikanie z pola widzenia, chowanie się przed ludźmi. Pół roku temu podjąłem decyzję, że nie będę chodzić na grupowe spędy, bo ich nie lubię i to jest wystarczający powód; nie muszę się tłumaczyć. Jednak w ostatnich dniach o decyzji zapomniałem. Na kilka dni wróciło to strasznie nieproduktywne i bolesne uczucie, że cały świat się bawi i tapla w szczęściu, a ja, jedyny nieszczęsny robaczek, cierpię.

Terapeutka kazała mi ten okres przeczekać; na szczęście żadna z moich „faz” nie trwa długo. Kiedy zaś się skończy, rozpisać sobie metody postępowania w danym etapie kryzysu – po to, żeby mieć je na piśmie i jeśli/gdy dany nastrój powróci, móc przeczytać, co napisałem w czasie, kiedy musk przetwarzał dane logicznie. W niedzielę plecy rąbały, jakby zamieszkała w nich grupa drwali, siedziałem na kanapie na odpowiednio usypanej kupce poduszek, miałem problemy ze wstaniem do toalety/kuchni, ale w międzyczasie wpadłem w doskonały nastrój. Albowiem gdyż zatrzasnąłem się na schodach w piżamie, bez kluczy, w kapciach i na szczęście z telefonem. Udawałem się do sauny, którą mamy na górze. Za zamkniętymi na klucz drzwiami. Gdyby nie to, że telefon mam praktycznie przyrośnięty do ręki, czekałbym na Josa do północy. Zapasowe klucze mają dwie osoby, jedna była w Londynie, a druga na łodzi z okazji Pride, dzień wybrałem idealnie. Jednak z uwagi na to, że mój mąż jest człowiekiem o nieskończonej cierpliwości i dobroci – a przy okazji przybył akurat do pracy za wcześnie i nadal była tam poprzednia zmiana – wsiadł w metro, przyjechał, otworzył mi drzwi, ucałował, po czym ruszył z powrotem. Te 45 minut przeleżałem na wycieraczce, dosłownie, jest kłująca i z jakiegoś powodu plecom się to bardzo podobało. Sąsiedzi z dołu na szczęście nie wybierali się na strych i nie musiałem im tłumaczyć po niderlandzku, czemu leżę na wycieraczce przyodziany w piżamę. (Nawiasem mówiąc, nie wiem, jak jest po niderlandzku wycieraczka.)

Wynikają z tego dwie rzeczy. 1) Zatrzaśnięcie się na schodach w piżamie jest świetnym środkiem przeciwdepresyjnym, oraz 2) Jos dostanie ode mnie wyjątkowo wyrafinowany tort czekoladowy, kiedy znowu będę w stanie chodzić. Poza tym kiedyś okropnie bym się wstydził, a teraz jestem zachwycony, bo mam nową anegdotkę – ubóstwiam rozbawiać ludzi na dowolne sposoby i nie mam ani odrobiny wstydu 🙂

Nadal wierzę w listę wdzięczności, radykalną akceptację i tak dalej. Ale czasami nadchodzą chwile, kiedy jedynym wyjściem z sytuacji jest wypłakanie się komuś w ramię; pisanie rantów na Buniu; zapętlanie pierwszego albumu Portishead. Mam zeszyt, który kupił mi Jos; wykorzystuję go do tego, żeby wypisywać swoje smutki i żale. Czasami depresja dowala tak, że nawet pisać nie mogę. Dzisiaj jestem nieco na haju od przeciwbólowych, siedzę na macie rozgrzewającej, wykonuję ćwiczenia na indupenzę, ale ciągle rąbie. Na szczęście Pride się skończyła i nikt mnie już nigdzie nie zaprasza 😉 Jutro stracę koncert Asgeira, na który mam bilety od maja, bo nie mogę siedzieć, stać i chodzić – drobny problemik. Wydaję kasę na fizjoterapię, bo zdawało mi się, że będę z tym już kończyć, a tu nagle WTEM! Nie cieszy mnie to, powiem delikatnie. Ale pozwalam sobie na okresy niebycia zadowolonym z życia. Miną, jak wszystko inne. Dopóki mijają, jest dobrze – nawet, kiedy jest źle.