Myślałem nad tą notką w drodze do IKEA, a tu nagle WTEM!!! w drodze powrotnej ujrzałem niesamowicie seksownego faceta, który dostarczył mi dodatkowego materiału.
Przystrzyżony, brodaty, na oko w moim wieku mężczyzna był wytatuowany bardziej, niż ja (to jest pewne osiągnięcie), miał w nosie kolczyk, w uszach obowiązkowe tunele plus dodatkowe kółeczka, na sobie t-shirt z napisem „Uncle Al for President”, skórzane ciężkie buciory do kolan z pasami, suwakami ORAZ sznurowadłami (które zaplótł sobie w warkoczyk, bo czemu nie), czarną spódnicę, słuchawki Beats. Do tego paznokcie pomalowane na czarno. Przez całą drogę nie zdejmował też ciemnych okularów. Wszystko było w tonacji czarno-czerwono-szarej. Nie zwracał na niego uwagi nikt oprócz mnie, ponieważ 1) siedziałem naprzeciw i 2) starałem się nie ślinić zbyt wyraźnie, chociaż myśl o zapachu jego skarpetek (w Amsterdamie z lekkim miesięcznym opóźnieniem zaczęło się lato) przerażała. Nie odważyłem się zrobić zdjęcia, wszystko skrzętnie zapisałem. Dodatkowo postanowiłem nosić kilt i buty jarla częściej.
Jednym z powodów, dla których ubóstwiam Amsterdam jest fakt, że można się tu ubrać w zasadzie dowolnie i jedynymi osobami, które będą Ci się przyglądać będą 1) turyści oraz 2) ludzie, którzy następnie podejdą i skomplementują Twoją urodę i/lub kreację. W moim przypadku na ogół tatuaże. Dwa tygodnie temu czekałem na autobus, gdy łamaną angielszczyzną (nie wiem jak to się dzieje, ale Holendrzy na ogół zgadują sami z siebie, że wolę angielski) pani koło 50 zaczęła wychwalać tatuaż na mojej nodze, przedstawiający logo Amsterdamu otoczone płomieniami.
Efektem ubocznym jest to, że w Amsterdamie nikt się mnie nie boi. Kilka lat temu chodziłem przebrany za skina, tyle, że z irokezem, bo nigdy nie czułem potrzeby panicznego trzymania się jednego stylu naraz. Bleachersy, kurtka wojskowa MA-1, glany. Nikt nigdy nie uznał mnie za rasistę, nie próbował się na mnie rzucać z pięściami, nie uciekał na mój widok z wrzaskiem*, ogólnie traktowano mnie dokładnie tak samo, jak przedtem i po jakimś czasie nabrałem przyjemnego przekonania, że wszyscy skinheadzi w Amsterdamie to geje, na ogół udający się na lub wracający z imprezy tematycznej. Potem przybyłem do Warszawy, była zima, ale w autobusie było za ciepło na czapkę, jechałem sobie i byłem bardzo zadowolony, że obok mam puste miejsce. Następnego dnia autobus był całkiem nieźle nabity ludźmi i znów miałem obok puste miejsce. I wtedy zacząłem się zastanawiać. Czy ja może śmierdzę? Jestem brudny? Ale nie zauważyłem tego? Jakim cudem? Nie jestem przecież pijany?
Uświadomienie sobie, że jestem postrzegany jako polski patriota szczerze mówiąc mnie zasmuciło. Kiedy byłem chudym, prześladowanym nastolatkiem bardzo chciałem, żeby wszyscy się mnie bali, bo zostawiliby mnie wtedy w spokoju. Dzisiaj jestem raczej samotnikiem, ale te parę lat temu byłem bardzo przyjacielski i fakt, że starsza pani (i wszyscy inni) woli stać z siatkami zakupów w tłumie, niż usiąść koło mnie wydał mi się naprawdę smutny. A to były czasy przed odzieżą patriotyczną, pielgrzymkami kibiców i pobiciami właścicieli kebabów i studentów z zagranicy.
W ostatnim czasie, jak wiadomo, odbiło mi raczej w kierunku serialu „Wikingowie”. Generalnie najchętniej włamałbym się do garderoby i ukradł wszystko, co noszą Ragnar i Rollo, ale zdaje się, że nie nosimy tego samego rozmiaru. Poza tym nie wiem, gdzie History Channel trzyma kostiumy. Do ślubu przyodziałem się w nadzwyczaj niedobrany kostium, mianowicie kilt, buty jarla (nie, nie oryginalne z dziewiątego wieku) oraz koszulę nabytą na Elf Fantasy Fair, uzupełniłem okularami słonecznymi a la lata 80. Gdy z fotografką trawersowaliśmy miasto, kilka osób coś za nami wołało. Jako paranoik spodziewałem się, że usłyszymy „jebane pedały”. Usłyszeliśmy „hej, bosko wyglądacie” w różnych wersjach, od osób różnej płci i w różnym wieku. Myślę, że było po nas widać, że jesteśmy przerażająco szczęśliwi. Kiedy w stroju na zdjęciu powyżej (na zdjęciu jestem sam, ale Jos był ubrany dość podobnie) jechaliśmy na wspomniany Elf Fantasy Fair, nie zwracał na nas uwagi w zasadzie nikt. Aż dopóki nie wsiedliśmy w drugi pociąg i nie napotkaliśmy innych uczestników, z którymi natychmiast zaczęliśmy się spoufalać. No i oczywiście na samych targach zrobiono nam milion zdjęć, bo EFF jest imprezą dla ludzi, którzy lubią się przebierać i dla ludzi, którzy lubią takowych oglądać.
Moim głównym problemem, przez który nie założyłem jeszcze bloga szafiarskiego jest to, że rzadko gdziekolwiek chadzam. Bywam oczywiście na siłowni, w sklepach spożywczych, u psychiatrki i terapeutki, (rzadko) w kuźni, u Kena i na mityngach. Żadne z tych miejsc nie jest specjalnie odpowiednie, żeby ubierać się w haftowaną tunikę lub kilt, nie mówiąc o tym, że naprawdę mam problem z wyobrażaniem sobie, jak jadę na rowerze przyodziany w kilt noszony tradycyjnie. Długie, powłóczyste płaszcze również średnio pasują na rower, tzn. nie próbowałem, bo przerażają mnie wizje, jak płaszcz wkręca się elegancko w koła i w charakterze szczątków ląduję w kanale. Tak więc na ogół ubieram się jak członek gangu motocyklowego, co jest zarówno wygodne, jak i eleganckie** i pozwala mi wtopić się w tłum, tudzież przyciągać wzrok mężczyzn akurat tego typu, który mnie interesuje. Kiedyś przejechałem przez miasto mając na sobie WYŁĄCZNIE ogrodniczki i również nikt nie zwracał na mnie uwagi, chyba, że dyskretnie. Jeżeli ktoś się za mną ogląda tak, że o mało mu głowa nie odpadnie, na ogół osoba ta ma około ośmiu lat.
Nie chciałbym zostać źle zrozumiany: nie skarżę się, że w Polsce nie mogę się ubierać jak chcę, a U NAS W HOLANDJA jest super i cudownie. Tutaj po prostu nikogo nie przeraża fakt, że wyróżniam się z tłumu. Uświadomienie sobie kilka lat temu, że nikogo nie obchodzi, jak wyglądam i co mam na sobie szalenie ułatwiło mi życie, bo dzięki temu odważyłem się robić zakupy spożywcze wracając z kuźni, z twarzą umazaną sadzą, w nadpalonych butach komandoskich i bardzo przechodzonych skórzanych spodniach. Zapewne zwróconoby uwagę, gdybym zaczął np. brudnymi rękami macać pieczywo, więc tego nie robiłem. Odwykłem od staruszek, tubalnymi głosami komentujących mój wygląd w autobusie, lub celniczek, które na widok mojego tatuażu mówią „nie wiem, jak można sobie tak koszmarnie oszpecić ciało” (tru story, bro). Przywykłem do ludzi, którzy zachwycają się moim tygrysim ramieniem. Nie przeszkadza mi to być hipokrytą i półgłosem komentować Josowi na ucho panów przyodzianych w spodnie zaczynające się od kolan, co jest w jakiś sposób urocze, ponieważ na ogół co chwila nerwowo je podciągają.
Niestety w Amsterdamie też postępuje gentryfikacja, więc dawno minęły czasy, gdy spotykałem na ulicach osoby ubrane w zasłony lub w pokrycie zerwane z kanapy. Squatting jest nielegalny, więc nie zdarza mi się już przejść obok grupy anarcholewaków, którzy niepewnie oglądają się w moją stronę, zastanawiając się, czy mnie znają. Hołubię wspomnienia z czasów, gdy o wiele za szybko jeździłem na rowerze, prezentując z dumą dziko czerwonego irokeza i nieznani mi ludzie*** wołali do mnie po imieniu. Skórzacy, pancury i skinheadzi albo wyginęli, albo mnie omijają – chociaż za dwa tygodnie Pride i gdyby nie moje aktualne asocjalne tendencje, pewnie mógłbym spotkać WSZYSTKO za pomocą wybrania się na spacerek po centrum. Niemniej jednak dzisiejszy pan w spódnicy i butach do kolan zaspokoił chwilowo większość moich potrzeb wizualnych, resztę co dnia zaspokaja Jos (resztę potrzeb wizualnych, ty zboku) i znowu mi dobrze.
Narzekają głównie heteroseksualni faceci. Moda damska (męska zresztą też, ale kobiety jakoś mniej narzekają) w Holandii nakierowana jest raczej na wygodę, głównym środkiem lokomocji jest rower, więc większość dam ubiera się w legginsy (spod których widać majtasy w kwiatki), Crocsy, nie używa makijażu i wiecznie wygląda, jakby właśnie umyła głowę i jeszcze jej nie wysuszyła. Straszna moda wśród facetów na zużywanie jednego opakowania żelu do włosów dziennie nieomal wyginęła. Ja zaś przywykłem do zasady: jeśli ktoś mi się nie podoba, zawsze mogę patrzeć w inną stronę. Chyba, że komuś bez przerwy spadają spodnie, bo to zabawne i bardzo lubię to oglądać.
Gdzie ja się mogę w ten weekend wybrać w kilcie…?
*Kiedyś w pełnym rynsztunku wybraliśmy się z kumplem w kurs po barach. Trafiliśmy do Argos, najstarszego baru dla skórzaków w Europie, którego już niestety nie ma. Nawiązałem kontakt wzrokowy z pewnym brodaczem, który po chwili wstał i zdecydowanym krokiem udał się w miejsce maksymalnie oddalone ode mnie. Dwóch kolejnych omijało mnie szerokim łukiem i nabrałem uczucia, że nie jestem mile widziany – istotnie, skórzane miałem wyłącznie buty. Gdy wyszedłem, odkryłem, że ktoś przeciął mi opony w rowerze. Dokołatałem się do domu w średnim humorze, walnąłem się spać (wcześniej zdjąwszy strój), a rano znalazłem trzy wiadomości na trzech aplikacjach randkowych, wszystkie brzmiące mniej więcej „hej, widziałem Cię wczoraj w Argos, bardzo mi się podobasz, ale nie miałem odwagi się odezwać”. Tyle na temat odwagi mocno zbudowanych facetów w skórzanych uniformach.
**No co? Zależy od definicji elegancji.
***Jednym z powodów, dla których staram się wyglądać inaczej niż wszyscy inni jest mój brak pamięci do twarzy i nieumiejętność łączenia twarzy z nazwiskami. Tak więc na randki umawiałem się na ogół ze słowami „ale ty mnie rozpoznasz, OK?” i starałem się być za wcześnie. W rezultacie bardzo łatwo jest być mi nieznanym, wystarczy, że nie widziałem Cię przez dłuższy czas i nie znamy się jeszcze bardzo długo. Chyba, że zawsze spotykamy się w tym samym miejscu, albo masz bardzo fajną brodę.