Ta notka stanowi kontynuację cienko śpiewającego Hartmana i trochę się w niej powtarzam.
Erika Liodice na stronie Writer Unboxed pisze: (tłumaczenie moje)
Jedyne słowa niosące moc większą niż te, które piszesz to te, które mówisz. Dotyczy to zwłaszcza słów, jakimi opisujesz siebie i swoją pracę. Na początku swojej pisarskiej kariery mówiłam na przykład „ale nie jestem prawdziwą pisarką”. W rzeczywistości pisanie było dla mnie tak ważne, że rozmawianie o tym z innymi – nawet najlepszymi przyjaciółmi – powodowało, że czułam się niesamowicie wrażliwa. Bałam się, że ludzie pomyślą w tajemnicy ona nie ma tego, co powinna mieć, więc wyprzedzałam ich i dołowałam samą siebie. Osiągnęłam tylko to, że dałam im przyzwolenie, by nie brać mnie i mojej pracy na poważnie. Co gorsza, pozwoliłam na to sobie, co negatywnie wpłynęło na rzecz, która była dla mnie tak ogromnie ważna. Dopiero kiedy zmieniłam swoje słowa i zaczęłam mówić o sobie jako powieściopisarce ludzie zainteresowali się moją pracą i zechcieli ją opublikować.
Janet Reid, agentka literacka:
Pewna kobieta, którą nazwiemy Przygotowaną, była w stanie zainteresować mnie samym tytułem swojej książki. (Muszę tu pozostać dyskretna w temacie szczegółów.) Spędziłyśmy więcej czasu na rozmowie o czym historia jest, raczej niż opisywaniu, co się w niej wydarza.
Gdy zapytałam mężczyznę, którego nazwiemy Prawie Opublikowanym o czym jest jego książka wydawał się bardzo zdeterminowany, by NIE zachęcić mnie do lektury. Bardzo oczywiste było, że czuje się źle mówiąc o sobie, lub chwaląc siebie [w sensie pochwał, nie chwalenia się – R.] w jakikolwiek sposób.
Kiedy przystąpiłem do pisania, z wielu rzeczy zrezygnowałem. Z muzyki, choć byłem wreszcie na granicy sukcesu. Z kowalstwa w zasadzie musiałem, albowiem gdyż plecy, ale zrezygnowałem z dalszych bolesnych prób powrotu do kuźni. Zablokowałem sobie strony z polityką. Innych rzeczy próbowałem, ale się nie udały, chociażby rezygnacja z Bunia – przerobiłem go za to na taki, jaki mi pasuje. Zamknąłem ironicznego Instagrama, bo mi marnował czas. Skasowałem apki FB i Tumblra z telefonu, bo mi marnowały czas. Zrezygnowałem z polskiej wersji strony Larssen – Pisarz, bo rozmowa o wydaniu książki w Polsce 1) zdechła, 2) książki i tak jeszcze nie ma, 3) nie mam na nią w tej chwili czasu. Kanał YouTube mam zarezerwowany (Insta też trzymam w zawieszeniu), ale zdjąłem filmiki, bo nie mam do nich chęci i talentu. A na końcu jednego z nich powiedziałem tak: tu powinienem Was zachęcić do mojego Bunia, Twittera i innych subskrypcji, ale mi się nie chce. Przepiękna kombinacja arogancji i niskiej samooceny, prawda? Jestem pod wrażeniem głupoty tego zachowania i nie mam nawet wymówki, że to było bardzo dawno temu. Bo nie było.
Gdy napisałem pierwszą notkę biograficzną na stronie www.bjornlarssen.com uprawiałem to, o czym Erika pisze dalej:
Zaniżanie własnej wartości to dla pisarzy toksyczny obyczaj. Nieważne, czy skończyłaś swoją książkę – lub nawet pierwszy rozdział. Jeśli czujesz, że pisanie jest Twoim powołaniem, tak je właśnie traktuj. Nie pozwól, by Twoje własne słowa umniejszyły Cię, lub uczyniły nic niewartą. Pozwól, by dały Ci energię i moc. Jeśli agent odmówi reprezentowania Twojej książki, lub wydawca nie zechce jej kupić nie myśl o swojej pracy jako o „odrzuconej” – to słowo kasuje wartość Twego projektu, może też zatruć Twoją pasję i entuzjazm.
W notce zaniżałem swoją wartość. Jest wielu komików, którzy uczynili z tego swój schtick – część z nich lubię (na ogół kobiety). Przestałem się dziwić odkrywając, że mają depresję. Depresja zaniża nam samoocenę dramatycznie, niektórzy z nas potrafią się z tego śmiać przez łzy i okazuje się, że ludzi to bawi. Przestałem.
Jakiś czas temu Szczepan Twardoch został twarzą Mercedesa-Benza, cokolwiek to naprawdę znaczy. Artykuł siedzi za paywallem, ale cytat z Dunina-Wąsowicza jest na początku:
„No to się ciesz, ale od dziś nie mogę Cię już poważnie traktować jako pisarza”
Co ma samochód do wartości pisarza? Jedynym, co spowodowałoby we mnie niesmak byłoby zatytułowanie powieści „Mercedes-Benz jest zajebisty” i poświęcenie całości dzieła temu, że innym bohaterom psują się Audi, Porsche i inne Fiaty, a Mercedes-Benz prześciga WSZYSTKO. Dodam tu, że Twardocha nie czytam, bo mi zupełnie nie pasuje jego styl, ale w tym kawałku „Dracha”, przez który przebrnąłem nie było w ogóle żadnego samochodu. Mercedes zgorszyłby mnie, gdyby jego twarzą został Zoidberg i jeździł nim do studiów telewizyjnych opowiadać o równości i podatku progresywnym.
Od razu przyznam się do hipokryzji i powiem, że wtedy, dawno temu Mercedes też mnie zniesmaczył. Nobojakto? Twórca, artysta i nie głoduje? Samochodów mu się zachciewa? Czy on nie rozumie, że Prawdziwy Artysta musi być wiecznie nieogolony, pić wódkę prosto z butelki w knajpie „dwie sety w cenie jednej” i rozmawiać z żulami o misji nowoczesnej lewicy? Twardoch był dawno i echo Benza przebrzmiało, ale Hartman (i wtedy ja) dowodzi, że ten rodzaj myślenia jest ciągle żywy.
*
Celuję w rynek amerykański, bo jest największy i najbardziej dochodowy. Jest też najtrudniejszy do podbicia. Wymaga pracy nad autoreklamą, odporności na złe recenzje, na odrzu… eee, na nieznalezienie właściwego domu dla mojej powieści. Przyglądam się konkurencji, robię notatki, w myślach i w Evernote. Zapisuję nazwiska agentek. Myślę o tym, co sugeruje Janet Reid: sto słów streszczających moją powieść tak, żeby zapragnęła ją przeczytać. Taki elevator pitch do wykucia na pamięć…i uwierzenia w niego. Bez bąkania „pewnie by pani nie chciała”, albo „to nie jest jakoś strasznie interesujące”. Bez wypchania osoby w róg pomieszczenia tak, by nie mogła uciec i zanudzania jej przez dwie godziny. Kiedy te sto słów obmyślę, wydrukuję wizytówki.
Na temat podróży do Islandii będzie książka (mniej tekstu, dużo zdjęć, papier zapewne 96 stron, e-book więcej), kalendarz, może podstawki pod kubki – szczerze mówiąc nie było nas na tę podróż stać. Ogólnie jednak zajmuję się oczywiście powieścią, teraz mam przerwę, bo tekst poszedł do redaktorki. Podczas pierwszej w życiu przejażdżki konnej wspomniałem instruktorce, że właśnie robię research. Po powrocie, gdy piliśmy kawę, współjeździec odezwał się do mnie tak:
– Słyszę, że piszesz powieść?
– Tak – odparłem zwięźle, acz nieskromnie.
– To super – ucieszył się. – Mój ulubiony autor to Neil Gaiman.
Temat szybko się zmienił, bo nie mogliśmy sobie za cholerę przypomnieć tytułu „Sandmana”. Ale jak widać została mi w głowie myśl, że znając proporcjum mociumpanie Neil Gaiman i ja zajmujemy się w zasadzie zbliżonymi rzeczami. I cholernie mi brakowało tych wizytówek.
Drugie wydarzenie miało miejsce, gdy poszliśmy odwiedzić Helgę. Helga to historyczka, którą poznałem w zeszłym roku, robiąc risercz. Wtedy była dla mnie Szanowną Panią Ekspertką i bałem się okropnie, że powiem coś głupiego. Teraz padamy sobie w objęcia, my bierzemy ją na kolację, ona zaprasza nas na występ chóru, którego jest członkinią. Ma na to wpływ fakt, że wysłałem jej pierwsze rozdziały.
Przeczytała je z pewną taką nieśmiałością. Przyznała, że przeżyła wielką ulgę odkrywając, że książka nie jest okropna. Po sześciu rozdziałach, które dostała zaczęła snuć domysły, co będzie dalej, co było dla mnie bardzo przyjemne. Bo osoba, która z musu przekartkowała, żeby mieć z głowy się tak nie zachowuje. A dawanie własnej książki, płyty, etc. do oceny znajomym osobom wiąże się z ryzykiem, że w przypadku gównianości dzieła osoby będą musiały albo zełgać, albo przestać się do nas odzywać. Są takie dwie, które przestały, ale jedna mi wcześniej przyznała, że nie przeczytała ani słowa – ze strachu, że dzieło będzie potworne. Druga nie przyznała nic, bo nie odpowiada na maile i ogólnie się do mnie nie odzywa od kiedy po dwóch miesiącach spytałem, czy miała czas poczytać i co z tego wynikło. Kiedyś zadręczałbym się tym strasznie, ale Helga…
Poszliśmy z Josem obejrzeć przygotowywaną przez Helgę wystawę. Pokazała nam budynek, eksponaty, które w tej chwili częściowo spoczywały na kupie w jedynym pomalowanym i wypieszczonym pomieszczeniu, po czym zaprowadziła do Muzeum Osadnictwa. (Helga generalnie jeśli może, to dba o to, żebyśmy nie płacili za bilety do muzeów i wszędzie nas prowadzi jako swoich przyjaciół.) Po czym zwróciła się do pana i pani pracujących w muzeum takimi słowami:
– To jest Jos, a to jest Ray.
*uściski dłoni*
– Ray – dodała – to jest ten pisarz, który pisze o Islandii około 1920 roku, ten, O KTÓRYM WAM MÓWIŁAM.
Przez pierwsze dziesięć minut miałem problem ze skupieniem się na treści wystawy.
Notkę biograficzną przepisałem. Nad wizytówką ze stu słowami muszę pomyśleć, bo to jest cholernie trudne zadanie. Jednocześnie muszę przydeptać arogancki pomysł, że jestem wyjątkowy i nie muszę się promować. Że siedzenie w kątku przyniesie mi wszystko, czego mi trzeba, ale też pomysł, iż mój kątek jest wyłożony diamentami i nikt go nie przeoczy.
Janet Reid (czy widać, że jestem fanem?) otrzymała jakiś czas temu maila, który szedł jakoś tak:
Jestem Artystą Pisarzem. Mieszkam w drewnianym domku w górach. [W tym momencie umarłem z zazdrości – R.] Nie lubię social mediów i nie mam ochoty ich używać. Mój wydawca upiera się, żebym to jednak robił. Jak mu odpowiedzieć, żeby się odczepił?
Janet odpisała tak:
Ja też nie lubię chodzić do pracy, ale jednak jestem tu co rano.
Częścią pracy osoby, która pisze jest autopromocja. Bardzo trudno mi się nauczyć właściwego balansu między natrętnym zachęcaniem do nabycia moich dzieł (co za szczęście, że tej książki jeszcze nie ma, zablokowałem dwoje pisarzy na Twitterze za ilość spamu z linkami…), a cichym siedzeniem w moim nieistniejącym drewnianym domku w górach i demonstracyjnym otrząsaniem na dźwięk słowa „Twitter”. Między „dzisiaj obudziłam się wypoczęta, u mego boku trwała Wierna Muza i rozpoczęłam od Stworzenia nowego Dzieła #soblessed”, a „jestem do dupy i zawsze będę do dupy, idę kopać sobie grób”.
Bardzo ucieszył mnie komentarz pod wrzutką Bukową o książce Izabeli Black. Agnieszka Matlakiewicz:
Uświadomiło mi to, że żeby napisać książkę o tym jak zmienia życie terapia czy o tym jak oswoilam chad, szpital czy cokolwiek wcale nie muszę być idealna. I nie muszę od razu besztac siebie ze na pewno nikomu to nie będzie potrzebne i nikt tego nie przeczyta.
Dokładnie tak. Nie mam złudzeń, że moja powieść otrzyma górę Pulitzerów i uczyni mię Sławnym & Bogatym. Ale przestałem wmawiać sobie, że nikt tego nie przeczyta, że nie jestem wystarczająco dobry, że kogo to obchodzi. Kiedy przestałem wmawiać to sobie, przestałem te słowa przekazywać innym.
Lajfkołcze, ci medialni, występujący na scenie wmawiają ludziom – „każdy z Was zostanie wielkim sukcesem, osiągnie szczyty, będzie beztrosko rozrzucać milijony dolarów i Mercedesy-Benzy biedocie, która na mój kurs nie przyszła”. Szczytów jest ograniczona ilość, szefów wielkich firm też. Ale pomiędzy „nikogo nie obchodzę”, a „JK Rowling będzie mi buty czyścić” jest bardzo dużo miejsca. Gdzieś się w nim zagospodaruję. Nie wiem, ile sztuk książki Izabeli się sprzedało, bo moje wydawnictwo jest specyficznie zorganizowane i składa się z linków 😉 ale wiem, że liczba jest co najmniej dwucyfrowa. Gdyby jej nie napisała, nigdy nie sprzedałaby ani jednej. Gdyby wmawiała sobie, że nikogo to nie obchodzi, nikt tego tekstu nie przeczyta… etc.
Powtarzam się, powtarzam klisze, wbijam je z subtelnością młota pneumatycznego. Ale tak samo, jak czytając książkę Izabeli uświadomiłem sobie, że te klisze wypowiadamy, ale nie przyjmujemy ich do wiadomości. Niby wiemy, a tak naprawdę tylko nam się te słowa odbijają od powierzchni zwojów mózgowych.
Na zdjęciu, rzecz jasna, Leifur Eiríksson. Gdyby Leifur siedział w domu i myślał, że się na pewno zgubi, nie poradzi sobie, a poza tym kogo jego marzenia obchodzą, odkrywcą Ameryki byłby Krzysztof Kolumb.