Będąc młodym pisarzem, nie przyszli do mnie wydawcy po gumnie

Uprzejmie donoszę, chociaż się wstydzę: polskie wydawnictwa, którym wysłałem zapytania ofertowe w temacie wydania Storytellers zachowują pełną szacunku ciszę, zapewne celem nieprzerywania mi procesu twórczego. Przy czym nie wysłałem im książki, tylko press release, recenzje czytelników i blogerów, tudzież linki do Amazonga, więc nie chodzi o to, że są zajęci lekturą. Być może średni czas odpisywania na takiego maila jest po prostu dłuższy niż 6-7 tygodni (sam miewam dłuższy…), bo takich maili spływa dziennie sto sześć – umiem to sobie nawet wyobrazić. Być może Polacy gonna Polacy i „brak odpowiedzi stanowi odpowiedź”. Nie mam od 2006 doświadczenia.

Panią A. B. i osobę, która mnie z Panią zetknęła na Buniu chciałbym przy okazji przeprosić za to, co zrobiłem z form (nie)grzecznościowych, zrobiłem z siebie konkursowego idiotę i brak odpowiedzi zgoła mi się należy. Profesjonalizm, jaki ze mnie wytrysnął przebija poziomem „brak odpowiedzi stanowiący odpowiedź”. Na usprawiedliwienie mogę powiedzieć tylko tyle, że uprzedzałem, że nie mówię po polsku…

Szybki risercz spowodował, że zrozumiałem cichą wstrzemięźliwość polskich wydawców w temacie tłumaczenia nieznanych na polskim rynku autorów zagranicznych. Zwrócono mi na blogu bardzo słusznie uwagę, że wcale nie chcę, żeby mi książkę przetłumaczono jakoś. Sprawdziłem więc, ile kosztowałoby tłumaczenie dobre, w wykonaniu osoby, której pracę cenię. Tysiąc osiemset euro, w tym podatek i ZUS. Na PLN to będzie jakoś 7717 zł. Zarobek wydawcy na egzemplarzu na pewno nie przekracza 7 zł/egz., a od samego tłumaczenia książka się nie wyda i zrozumiałem od razu, co Bardzo Duże Wydawnictwo miało na myśli pisząc mi, że recenzje wewnętrzne były pozytywne, ale obawiają się, że nie osiągną wymaganej sprzedaży.

Pomysł self-publishingu po polsku natychmiast mnie odbiegł. W zasadzie nie wiem, co mi się wydawało, bo przecież wiem, jak wygląda praca tłumacza. Tysiąc osiemset euro to wcale nie jest dużo za tekst tej długości. Tyle, że za 1800 euro mogę drugą książkę zredagować, zapłacić za korektę, przygotować okładki, zamówić egzemplarze próbne i jeszcze mi trochę zostanie na reklamę.

Przez moment rozważałem crowdsourcing, ale ciężko mi sobie na tym etapie wyobrazić polskich potencjalnych czytelników lecących do mnie kurcgalopkiem z banknotami w zębach w nadziei na sami-nie-wiedzą-co. O sześćset kofików prosić Was nie będę, tyle wirtualnej kofeiny musi być szkodliwe dla zdrowia. Promocji w Polsce sam nie zorganizuję, bo nie umiem. Na tym zatem najpewniej skończą się nierozpoczęte przygody Storytellers na polskim rynku. Tłumaczyć sam nie będę, nawet gdybym umiał, bo jestem zajęty drugą książką. Trzecia, czwarta i piąta czekają i tupią niecierpliwie. Mało mnie w soszjal medjach, bo albo jestem chory, albo zajęty domem, albo piszę/redaguję. Jeśli skończą mi się kiedyś pomysły może zacznę się tłumaczyć na polski. Na razie przestałem pomysły zapisywać, bo ilość mnie przytłacza.

Tak więc najpewniej Mama nie przeczyta moich książek dopóki nie nauczy się angielskiego…

*

Gdyby jutro przyszedł do mnie jednakowoż polski wydawca po gumnie, miałbym dla niego coś, czego większość początkujących autorów nie posiada, mianowicie zidentyfikowaną grupę docelową. Storytellers czytają – po odliczeniu osób, które mnie znają, więc np. czytelnicy tego bloga się nie liczą – w olbrzymiej większości kobiety w wieku lat 30+, wykształcenie średnie lub wyższe, zainteresowane Islandią i ogólnie Skandynawią, historyczną powieścią obyczajową (to ostatnie nie jest szokujące), zarobki powyżej średniej nie tylko z uwagi na wykształcenie. Nie ma to związku z żadnym badaniem rynku i pisaniem pod publikę, po prostu wiem, kto te książki kupuje, kto recenzuje i np. to, że obniżki cen nie zwiększają sprzedaży.

Jest jeden malutki problemik w temacie polskich wydawców, mianowicie wiem jeszcze coś. Podział geograficzny moich czytelników w 2020 jak do tej pory wygląda tak: 92% USA, 8% Wielka Brytfania, poniżej 1% Kanada. Wyświetla się jako 0%, gdyby było to naprawdę zero nie pokazywałoby się nic, więc musi być 0,1% lub coś podobnego.

Amazon ignoruje istnienie bardzo wielu krajów, np. Polski, ale na przykład Niemiec lub Australii nie. Znajomi pisarze mają fajną sprzedaż po angielsku w Niemczech i… w Holandii. Mnie z nieznanych powodów kochają Amerykanki i troszkę Angielki, w pozostałych krajach sprzedałem książek trochę. Zastanawia mnie jedno, mianowicie piszę w brytyjskim angielskim, mam to napisane tłustą czcionką w opisie w Amazonie i w każdym egzemplarzu, e-booku lub papierowym. Albo Amerykanki ubóstwiają brytyjski angielski, albo im to po prostu nie przeszkadza. Nie kryguję się, gdy mówię, że moi czytelnicy (czytelniczki) są zdecydowanie powyżej podstawówki. Ciekawe, czy chodzi o to, że wykształcone osoby nie mają problemu z czytaniem brytyjskiej wersji, czy czytelnicy brytyjskiej wersji są lepiej wykształceni…?

Po przyjrzeniu się statystykom rozważyłem pisanie po amerykańsku, ale zwyczajnie nie umiem. Angielskiego nauczyłem się z BBC, idiomy i gramatykę mam brytyjskie, humor też. Przeróbkę ortografii mogę zlecić korektorce, poczucia humoru mi nie przetłumaczy. Widzę to już teraz. Moja redaktorka jest Amerykanką. Wycina różne dowcipy będące skrzyżowaniem Chmielewskiej z Douglasem Adamsem, bo ich nie rozumie, drobiazg, wstawiam je z powrotem. Przy jednym musiałem dopisać „can we keep this please?”, żeby mi go nie wywaliła po raz trzeci. Amerykańskich wersji zamiast nie ustalimy, bo ona mnie nie zrozumie, a ja jej nie wytłumaczę.

A od kiedy napisałem, jak mi idzie finansowo strata spadła z 14,22% do 7,02% – innymi słowy książka nadal zarabia. Przy aktualnym tempie pod koniec kwietnia powinienem wyjść na zero, zakładając, że nie będę jej dalej reklamować za pieniądze. Raczej nie będę, bo sama się sprzedaje zadowalająco, a ja jestem zajęty drugą.

*

Druga książka to zupełnie co innego niż pierwsza. Koszta będą wyższe, potencjał zarobkowy teoretycznie niższy. Teoretycznie, bo Storytellers złamało wszystkie reguły, self-publisherzy nie powinni sprzedawać książek na papierze, twardej oprawy nie powinni sprzedawać zgoła jeszcze bardziej, debiut ma stanowić inwestycję i pisarz nie ma prawa na nim nie stracić mnóstwa kasy. Reguły zatem ignoruję i zbieram sobie powoli na redakcję, korektę, okładkę, etc. między innymi dzięki Waszej pomocy. Będzie OK.

Przed wydaniem Storytellers napisałem na www.bjornlarssen.com posta sprowadzającego się mniej więcej do tego: możliwe, że nie umiem pisać, ale ponieważ nikt mnie nie zna, jest to mało ważne. Nic wtedy nie miałem do stracenia. Od tego czasu dużo się zmieniło, w tym moje stosunki z angielską gramatyką. Nie minął rok od wydania, a ja mogę przebierać i wybierać sobie pisarzy i recenzentów (amerykańskich), których poproszę o notkę na okładkę Children of the Gods – rok temu nie znałem osobiście żadnych pisarzy żadnej narodowości. Storytellers wylądowało na kilku listach typu „moje ulubione książki 2019” i zebrało parę pomniejszych nagród i wyróżnień. Pucharów i medali w 3D ciągle nie mam, ale na przykład Discovered Diamond to w amerykańskim książkowym internecie rzecz duża. Aktualnie jestem w finale konkursu Wishing Shelf Awards na powieść roku i w tym akurat konkursie nagrody są jak najbardziej namacalne, w tym medale, takie, no, medalowe-metalowe, na wstążeczce i wogle. Okazuje się, że nagle mam coś do stracenia…

Część blogerów-recenzentów, którym podobało się Storytellers co jakiś czas sprawdza, czy na pewno nie ma jeszcze mojej drugiej książki, bo chcą ją przeczytać. Pewna recenzentka aktualnie przyjmuje zapisy na recenzje w maju. Zareklamowałem ją na swoim Twitterze. Dodałem, że sam się nie wyrobię żadną miarą, ale polecam innym współpracę. Odpisała mi, że do mnie ten termin się nie stosuje, bo zostawiła sobie wolny czas na książki, które chce czytać.

Wszystkie te rzeczy składają się na zestaw doznań jednocześnie dziwny, przyjemny i nieco przerażający, bo ten stary post utracił aktualność. Osób, które wiedzą, kim jestem nie ma znowu aż tak wiele, ale rok temu było ich poza tym blogiem może piętnaście, a teraz co najmniej kilkaset. O recenzje cichutko i grzecznie prosiłem i trzęsły mi się ręce, gdy te prośby wysyłałem. Grzeczny planuję pozostać, bo arogancji nie trawię, ale sytuacja się zmieniła. Części z tych blogerów wystarczy powiedzieć, że ja jestem ten od Storytellers i spytać uprzejmie, kiedy znajdą czas. Część na mnie czeka. W ramach auto-sabotażu zmieniam zatem gatunek i promocyjnie cofam się w rozwoju, bo ci od powieści historycznej mnie już znają, a ci od obyczajowej fantasy nie.

*

Children of the Gods jest na ukończeniu. Premierę zaplanowałem sobie na koniec maja, po czym zrobiłem rzecz okropnie głupią, mianowicie wypowiedziałem słowa:

– Po raz pierwszy mam sensowne terminy i wszystko zaplanowane. Musi się udać na czas!

Natychmiast potem okropnie się pochorowałem i właściwie nadal czekam, aż będzie dobrze.

Pierwszy zabukowany termin u redaktorki zawaliłem kompletnie, nie miałem jej do wysłania ani akapitu. Do pisania wróciłem przedwczoraj i jestem na etapie „KAŻDE zdanie tego CZEGOŚ jest NAJGORSZE”, czyli teraz jest zgodnie z planem, bo tak wygląda redagowanie. Korektorkę zabukowałem na 15 kwietnia, dodając, że mogę przesłać tekst wcześniej. Zgadza się wszystko oprócz „wcześniej”. 15 kwietnia może się uda, a może nie. Koniec maja też oczywiście nie jest już pewny. Publicznie przysięgam, że więcej niczego o udawaniu się na czas nie powiem. Co najmniej przez dwa dni, bo potem zapomnę.

Zanim przystąpiłem do pisania, pomysł sprowadzał się do „Terry Pratchett i Bogowie Nordyccy spotykają się na planie Drag Race„. Rozłożyłem różne mity na czynniki pierwsze, połączyłem i wymieszałem. Dopisałem jedną pomniejszą boginkę, niech jej nikt nie mówi, że ją nazwałem pomniejszą, bo mi oczy wydrapie. Syn Thora został gejem z bardzo nietypowym i specyficznym schorzeniem (gdybym podał nazwę, byłby to spoiler). Gatunek określiłbym mianem literary Nordic fantasy z rubryki LGTBQIA+ – wcale nie tylko G, różne inne literki też są reprezentowane i nie tylko dlatego, że występuje tam Loki. Utwór wydaje mi się niszowy, ale we Hameryka nisza może oznaczać na przykład sto tysięcy ludzi. Wydawania takiej książki w Polsce nie będę rzecz jasna nawet próbować.

Children to pierwsza część duologii. Drugą będzie Land of the Gods, gdzie Freya z przyległościami udadzą się odkrywać Islandię. Będę oczywiście bazować na źródłach historycznych, które dopasuję sobie tak, jak mi będzie wygodnie. Przez jakiś czas wyglądało na to, że Children będzie dwa razy dłuższe niż Land, ale znajoma pisarka podpowiedziała mi zakończenie Children o trzy rozdziały wcześniej. Przeniosłem je do Land i problem się rozwiązał. Do pewnego stopnia, bo teraz będę unikał promowania części pierwszej przed wydaniem drugiej, co najpewniej nastąpi w 2021. Wcześniejsze zakończenie Children jest nieomal na miarę George’a R. R. Martina, z dziesięciu wątków domykam dwa i wcale nie chcę, żeby któraś czytelniczka przysłała mi ze Stanów wąglika (węglika?) w podziękowaniu za osiem cliffhangerów naraz.

Self-publishing ma tę zaletę, że nie muszę się martwić nakładem i dopasowywać książki do rynku. Z nordyckiego obyczajowego fantasy LGTBQIA+ nowy The Bitcher raczej nie wyjdzie. Spodziewam się dużej uciechy w recenzjach kiedy istnienie dzieła odkryją amerykańscy incele w t-shirtach z napisem „VALHHALA FOVREVER”. Część druga, Land będzie znów reprezentować inny gatunek niż pierwsza (co jest świetnym komercyjnie pomysłem), mianowicie powieścią historyczną z elementami fantasy. Potencjał komercyjny widzę w tym, co planuję jako czwarte, How to Be a God, czyli książkę lub serię którą Norse Mythology Gaimana moim zdaniem miało być, ale nie było. Dla odmiany będzie to fantasy humorystyczne i tym sposobem będę mieć na koncie cztery książki, z których żadne dwie nie będą przedstawicielami tego samego gatunku. Jednocześnie będą do siebie podobne, bo nadal czego bym nie pisał, Chmielewskiej wyłączyć nie umiem.

(Na marginesie, kryminał w stylu Chmielewskiej, który zacząłem pisać po polsku nadal sobie istnieje, tylko się nim nie zajmuję, bo siedzę w Ásgardzie.)

Dobrze, wracam dręczyć boże dzieci…