Bieda

Z góry przepraszam osoby, które obrażę tym razem, jak zwykle nie jest to moją intencją.

Czytanie o uchodźcach, którzy ŚMIĄ mieć telefony komórkowe przypomniało mi definicję biedy, jaką sobie ukułem: człowiek jest biedny wtedy, kiedy inni mogą mu mówić, co mu wolno mieć, a co nie. Zacytuję za Polityką:

To, jak ważną sprawą może być always on, widać wyraźnie w sytuacji syryjskich uchodźców. Nie mając swobodnego dostępu do prądu, muszą zapewnić sobie działanie baterii w telefonie. Przez aplikacje i portale społecznościowe mogą kontaktować się z pozostawioną w obozach dla uchodźców rodziną. W drodze korzystają ze smartfonów, by wymieniać się informacjami o bezpieczeństwie trasy, osobach, które zajmują się ich przerzutem czy kursie walut. Sprawdzają mapy, korzystają z GPS i tłumaczą dokumenty. […] działają też organizacje – jak skandynawska Refugee Phone – które zbierają stare, niepotrzebne dawnym właścicielom smartfony i powerbanki i rozdają je uchodźcom.

(Życie na bateriach, Urszula Schwarzenberg-Czerny)

Zestawmy sobie to z oburzonymi komentarzami, że jadą na nas młodzi mężczyźni z ajfonami. Biedny człowiek nie może mieć ajfona, zatem uchodźcy muszą być bogaci, po prostu chcą być jeszcze bogatsi, NASZYM kosztem. Dzieci i rodziny zostawili, bo im przeszkadzały w polowaniu na europejskie pieniądze. Uchodźcy ze swoimi ajfonami jednocześnie rzucają się na nasze europejskie miejsca pracy ORAZ zasiłki dla bezrobotnych, pewnie w tych ajfonach wyczytali, jak to najlepiej urządzić. To dokładnie ten sam typ myślenia, który prezentowali wcześniej ludzie odmawiający zasiłkowiczom telewizora z wielkim ekranem. Bo kiedy jesteś biedny, nie wolno ci wydawać pieniędzy na to, na co masz ochotę, tylko na to, co zdaniem innych ludzi wypada. Telewizor 52 cale nie wypada. A 42? 32? Jakiej wielkości telewizor wolno nabyć ludziom na zasiłku?

To nie są rozkminy bogatego hipstera pukającego w Retina Macbook Pro w Starbucksie. Kiedy miałem lat kilkanaście i porzucił nas ojczym, we czwórkę żyliśmy z pensji mojej mamy oraz tego, co się powoli udawało wyprzedać. W końcu nadszedł okres, kiedy znalazłem pracę, najpierw dawałem mamie 300 zł miesięcznie (z 800 zarabianych), potem 500, potem się wyprowadziłem i mniej więcej od tego momentu powróciłem na łono niższej klasy średniej zamiast wyższej klasy niższej. Krok po kroku wybiłem się all the way do średniej klasy średniej (jak na 33 1/3 RP), moje ostatnie zarobki w Polsce najpewniej (nie chce mi się sprawdzać) uplasowałyby mnie wśród 10% najlepiej zarabiających Polaków. Oczywiście w 2006 było to po prostu łatwiejsze. Potem jednak wyjechałem do Holandii i dostałem pensję, jakiej prawdopodobnie nie dostanie tu już żaden grafik, bo były inne czasy i w moim zawodzie kosiło się kokosy.

Bieda w różnych miejscach wygląda różnie. Są takie kawałki świata, gdzie bogaty posiada trzy krowy, a biedny tylko jedną. Są takie, gdzie bogaty posiada dom o powierzchni 1200 metrów kwadratowych, a ubogi krewny jedyne 400 i o tym krewnym w towarzystwie się nie wspomina. („To moja siostra Stokrotka, ta bez mercedesa i miejsca dla kucyka”.) W Holandii biedy jest bardzo mało, bo mimo notki o bezdomnym system działa jednak bardzo sprawnie, a pensja minimalna jest 1) relatywnie bardzo wysoka, oraz 2) otrzymuje ją bardzo wielu ludzi. Od 1 stycznia pensja minimalna w Holandii wyniesie 1506 euro brutto miesięcznie. Za czasów, kiedy ja zaczynałem tu pracę, wynosiła zdaje się 1300, moje bardzo wysokie zarobki wynosiły dwa razy tyle. Nie wszystko da się łatwo przeliczyć ze złotówek na euro, niemniej jednak np. kurs jeśli chodzi o jedzenie wynosił 2 zł = 1 euro, jeśli chodzi o odzież 4-5 zł = 1 euro, jeśli chodzi o elektronikę 5-6 zł = 1 euro. Szukałem ostatnio dysku Samsunga, w Holandii 342 euro, w Polsce 1700 zł, więc kurs pozostał ten sam.

Nie czułem się szczególnie bogaty, bo do dobrego się łatwo przywyka. Mogłem sobie co weekend iść na miłe zakupy, tu nowe perfumy (95 euro), tu kurtka skórzana (200 euro), tu buty (150). Albo polecieć sobie do Berlina na parę dni. Przywieźć fajne prezenty do Warszawy. Aż pewnego dnia maszynka się popsuła, mózg przestał współpracować i wylądowałem na zasiłku, który zupełnie nie przypomina wysokością mojej pensji. I wtedy dowiedziałem się, jak to jest być biednym w Holandii. Tu właśnie przepraszam osoby, które usiłują przeżyć z zasiłku wypłacanego w Polsce.

Mój kredyt mieszkaniowy pożerał około 1000 euro miesięcznie. Dopóki na rachunek wpływało 2200-2500, tysiąc nie stanowił żadnej przeszkody w spełnianiu dowolnych marzeń, kupowaniu online fajnych t-shirtów, zapraszaniu grupy znajomych do baru, płacenie za ulubione substancje DJa i tak dalej. Kiedy jednak nagle zacząłem mieć do dyspozycji mniej niż połowę tej sumy, a rata kredytu pozostała w poprzedniej wysokości, przede mną stanęła jakże miła perspektywa: za mało by żyć, za dużo by umrzeć. Ceny mieszkań ostro spadły, przymusowa sprzedaż pozostawiłaby mnie z długiem, który i tak musiałbym spłacać, tylko nie miałbym gdzie mieszkać. Spłacanie kredytu, płacenie rachunków, płacenie ubezpieczenia medycznego powodowało, że brakowało mi miesięcznie średnio 100 euro do dopięcia budżetu. Przez jakiś czas żyłem z oszczędności, krócej, niż powinienem, ale nie od razu dotarło do mnie, że jestem teraz biedny i pozwoliłem sobie na przykład na zakup telefonu z abonamentem 57 euro miesięcznie. Krok po kroku przywykałem jednak do ograniczonego budżetu. Zrezygnowałem z kablówki, z telefonu stacjonarnego, przez dłuższy czas pożyczałem internet od sąsiadów. Sprzedałem trochę rzeczy. Można żyć bez telewizji. Bez komputera jednak żyć nie mogłem, nie mogłem chociażby zrobić portfolio, potrzebnego do poszukiwania pracy, więc trzyletni 27″ iMac stał na biurku i robił wrażenie jak ten 52-calowy telewizor. Zacząłem zalegać z opłatami dla spółdzielni, na szczęście składającej się wyłącznie ze mnie, mojego przyjaciela z pierwszego piętra i miłych sąsiadów z drugiego, którzy mi szczerze współczuli i nie robili problemów. Poprosiłem bank o czasowe zmniejszenie raty, oberwałem z półobrotu pismem nakazującym natychmiastową sprzedaż mieszkania, ale w końcu udało się dogadać i pominąwszy rosnący dług jakoś się udawało. Dorobiłem z rzadka tu i ówdzie, na ile umysł pozwalał. Ale tak naprawdę zrozumiałem, że jestem uchodźcą żyjącym z zasiłków, gdy przyznałem się koledze Holendrowi, że byłem na wakacjach.

Kolega przez chwilę milczał.

– Co to znaczy byłeś na wakacjach? – spytał sucho.

– No, poleciałem do Polski na trzy tygodnie – odpowiedziałem, nie rozumiejąc pytania.

– Nie mówiłeś aby, że jesteś na zasiłku?

Nagle dotarło do mnie, o czym rozmawiamy i zrobiło mi się gorąco.

– Przecież ja zaoszczędziłem jadąc tam…! Zapłaciłem za bilet, a przez trzy tygodnie karmiła mnie mama, to dla mnie oszczędność!

Kolega coś mruknął i był to ostatni raz, gdy rozmawialiśmy. Jest wyborcą partii liberalnej, która najchętniej wszystkie zasiłki by skasowała, ale jeszcze się jej nie udało, bo Holandia to kraj socjalistyczny i jej mieszkańcy wcale nie chcą tego stanu rzeczy kompletnie zmieniać. Zdaniem mojego kolegi osoba na zasiłku nie powinna sobie jeździć na wakacje. Bo od czego też może sobie wypoczywać „chory” psychicznie, który cały dzień się wyleguje na dupie i nic nie robi? Podobnie zachował się wobec mnie człowiek, który cierpi na nerwicę natręctw, ale pracuje i ma własną firmę, która radzi sobie różnie. Jego zdaniem – tak się domyślam, bo nie powiedział mi tego nigdy wprost, po prostu stopniowo luzował kontakty, aż na koniec je zerwał – nie powinno być tak, że mi przysługuje renta, a jemu nie. To znaczy, jemu by też pewnie przysługiwała, ale zdecydował, że o nią nie wystąpi, w związku z czym ja również nie powinienem tego robić. Nagle okazało się, że już nie ja decyduję o tym, czy chcę kupić perfumy (przestawiłem się na dezodorant Nivea w promocji 3 w cenie 2), czy przysłowiowego ajfona, decydują o tym mityczni podatnicy, na których koszt rozbijam się po Seszel… chciałem powiedzieć, Warszawie.

Gdy człowiek musi, jest w stanie zaoszczędzić całkiem dużo pieniędzy. W supermarketach na przykład regularnie są promocje na mrożonki: mięso, ryby, warzywa. Twoim przyjacielem są gazetki, w których możesz przeczytać, który supermarket ma promocję na który produkt i obmyśleć menu na nadchodzący tydzień. Ponieważ biedowałem w Holandii, a nie w Polsce, ciągle mogłem jeść mięso i ryby, nawet steki i łososie (mrożony stek smakuje jak odgrzewana opona, ale jednak!), a spoza zamrażarki hamburgery z łbów szczurzych i tuńczyka w puszce. Najdroższe były owoce, które w związku z czym jadałem wyłącznie w Polsce na zapas. Owoce w promocji bywały bardzo rzadko, z reguły paskudne suche jabłka bez odrobiny smaku. Rozpracowałem, gdzie jest najtańsze mleko, gdzie ser, gdzie chleb. 10 centów tu, 20 tam, a ja samego mleka zużywałem trzy litry tygodniowo. Cierpiałem głównie w związku z usiłowaniem utrzymania zdrowej diety, tanie produkty na ogół są średnio zdrowe, a taka wędlina z piersi kurczaka drugiej jakości kosztuje 15.90 euro za kilogram. Przestałem chodzić do dentysty, bo moje ubezpieczenie nie pokrywało kosztów. Na szczęście nic się nie popsuło i nie rozbolało. Odstawienie używek również wspomogło mój portfel. Ogromnie dopomogło mi odkrycie polskiego sklepu, w którym mają pyszne wędliny za połowę ceny holenderskich mielonek ze skór i chrząstek (czy mój kolega nie obraziłby się widząc, jak żrę szyneczkę kupioną za pół ceny mielonki?), ale tak naprawdę, nie czarujmy się, to pomógł mi Zbrojmistrz.

Czasami czytam sobie o akcjach w stylu: sławna aktorka Guwynencja Goopilińska postanawia przez miesiąc żyć za minimalną pensję, pierwszego dnia kupuje jarmuż i limonki, drugiego chwali się, że schudła, a czwartego paparazzi przyłapują ją w Sheratonie na kolacji. Moja relatywna bieda nie była dla mnie przygodą, nie była zabawna i nie przyniosła mi niczego przesadnie dobrego. Naciąłem się na kilka usług wybieranych pod kątem ceny, na przykład siłownię za 14.99 euro prowadzoną przez mafię (wszystko było super, dopóki nie ośmieliłem się wskazać, że sauna jest ciągle wyłączona, a na stronie WWW piszą, że jest dostępna dla każdego i wtedy dowiedziałem się, jak napakowany pan z blizną wygląda, jak się go wkurwi). Dostałem kilka listów, w których kulturalnie mnie zawiadamiano, iż z niewiadomego powodu (przekroczenia stanu rachunku -1000, sorry, taki miałem limit) nie powiodło się ściągnięcie mi z rachunku opłaty za prąd i gaz, ewentualnie kartę kredytową i jeśli nie uiszczę do piętnastego, to media zostaną mi odłączone, a za kartę odwiedzi komornik, z poważaniem i wesołych świąt. Nigdy nie byłem głodny, częściowo dlatego, że mam dużo przyjaciół, ale jednak. Nie odłączono mi tego prądu, uprawiałem nieco kreatywnej księgowości, ale się udało. Dzięki pomocy Zbrojmistrza udało mi się nawet spłacić długi w spółdzielni mieszkaniowej, przy okazji ucząc się, jak to jest być w związku, w którym to nie ja jestem tym bogatszym. A nie było to coś, do czego łatwo mi było przywyknąć.

Piszę o tym wszystkim, ponieważ sprzedałem mieszkanie i pozbyłem się kredytu. Z uwagi na machinacje ZUS (długa historia) moja finansowa ulga może potrwać bardzo krótko, ale przynajmniej w najbliższych kilku miesiącach nie będę musiał wydawać tysiąca euro miesięcznie na mieszkanie, w którym nie mieszkam. Spotkałem się przy okazji z nowym właścicielem, jest nim młody, przystojny lekarz z bogatymi rodzicami. Pokrótce streścił mi plany: wymieni wszystkie okna, przerobi toaletę, przerobi łazienkę, przerobi kuchnię… w głowie dodawały mi się tysiące euro i myślałem melancholijnie, że posiadanie bogatych rodziców jest fajne. Jeśli szacher-macher ZUSu się nie uda, będzie mi się wiodło niezgorzej, ale jednak ciągle będę tym sąsiadem, który ma trzy krowy. Lekarz ma dwieście. Rzucał lekko frazami typu „okna oczywiście wymienię na podwójne”. Ja wymieniłem jedno, trzy i pół tysiąca euro. „Kuchnia już zamówiona, przyjdą zamontować w połowie lutego”. Ja montowałem wszystko sam, a kuchnia pochodziła z IKEA, a nie Producenta Markowych Mebli. Mój kredyt opiewał na 105% wartości nieruchomości, jego na 60%. Bo lekarz z bogatymi rodzicami ma oszczędności. I właśnie tu znowu widać, że bieda jest relatywna. Nie godzienżem mu butów czyścić. Od tego miesiąca jednak będę miał pierwszego na koncie liczbę dodatnią, od czego w ostatnich latach odwykłem. Będę mógł kupić sobie na obiad mięso nie z przeceny. Nie szczypać się, że wysłanie SMSa do Polski kosztuje. Przywieźć prezenty dla dzieci mojego brata – inne, niż czekolada (na czekoladę było mnie stać).

W najbliższym czasie powinienem być w stanie wreszcie zaprosić na lunch grupę znajomych, którym jestem to winien. To okropne uczucie, kiedy ktoś zaprasza cię do przyjemnej, lekko hipsterskiej knajpki, lunch kosztuje 21 euro, obiecujecie sobie spotkanie w najbliższym czasie, a ty wiesz, że 21 euro to jedzenie na cztery dni i potem unikasz znajomej osoby. Kawa za 5.50: dwa obiady. Kwiaty za 7.50 euro: trzy obiady. Trzeba kupić buty zimowe, bo stare się rozpadły, co jest wypadkową nabycia ich od Wietnamczyka za 95 zł. Na szczęście Eugenia ma do oddania po mężu, prawie nie noszone, prawie w moim rozmiarze, tylko o pół numeru mniejsze, ale może się rozchodzą. Mama kupuje mi dwie pary dżinsów. Ja zaś na razie w ramach bycia bogaczem z dodatnią liczbą na koncie przeżyłem chwile niekłamanej rozkoszy mogąc wyrzucić stare, dziurawe i przecierające się skarpetki i kupić sobie trzydzieści par nowych, wszystkich w tym samym kolorze i bez żadnych dziur, wesoło wychylających się gdy podejmowałem gości, lub byłem podejmowanym. Owszem, mam trzy krowy zamiast jednej, a lekarz w życiu by mi dłoni nie uścisnął, gdyby nie kupił ode mnie mieszkania. Ale lekarz nigdy nie pojmie, jak wielkiej rozkoszy może dostarczyć zakup 30 par skarpetek bez potrzeby przeliczania ich na obiady.

Zdjęcie: „Euro”, TaxRebate.org.uk