Akurat tak się złożyło, że w Walentynki ukazała się e-drukiem moja pierwsza książka, „Bipolar For Beginners”. Jak sama nazwa wskazuje, książka została napisana po angielsku. Jeśli będzie się sprzedawać w sensownych ilościach, przetłumaczę ją na polski i wydam również via Amazon/iBooks.
Książka, a raczej książeczka, jest kompilacją wiedzy o chorobie dwubiegunowej, którą udało mi się zdobyć w poprzednich trzech latach (wiedzę, nie chorobę, rzecz jasna, chorobę zdobyłem o wiele dawniej). Kiedy otrzymałem diagnozę od holenderskiego psychiatry, nie dostałem żadnych, ale to żadnych informacji. Nawet dwustronicowej ulotki. Wiedziałem tylko tyle, że nie mam depresji, tylko jakąś inną chorobę; że ten wspaniały okres, który nie wiedzieć czemu skończył się w sierpniu 2011, to nie byłem ja w szczytowej formie, tylko hipomania czyniąca spustoszenie w mózgu. Co tu mówić dużo, załamałem się kompletnie, a następnego dnia wylądowałem na ostrym dyżurze psychiatrycznym, nieco krwawiąc z nadgarstków. Wytłumiono mnie seroquelem, który na początku działa jak cios szpadlem w potylicę, kolejny tydzień przespałem, a po 10 dniach w końcu udało mi się spotkać z lekarzami szpitalnymi, którzy coś niecoś mi wytłumaczyli, zmienili leki (co zrobili źle, ale rozumiem ich motywację — ufarbowałem sobie brwi na czerwono, co miało być eksperymentem, eksperyment się wyjątkowo nie udał, a lekarze uznali, że to znak manii) i wysłali do domu. Gdzie zasiadłem z Kindlem, wykupiłem wszystko o bipolarze, co się dało i przystąpiłem do lektury.
Ten sposób zapoznawania się z chorobą jest w zasadzie praktyczny, ale w realizacji wygląda to nieco gorzej. Książki nie miały numeracji „najpierw czytaj tę, a potem tamtą”, dzięki czemu na zmianę się załamywałem, podnosiłem na duchu, wpadałem w depresję, podnosiłem się z niej, przerażałem tym, co mnie rzekomo czeka… Większość z nich stanowiły autobiografie. Nie jest łatwo się odnieść do prawniczki pracującej z Michaelem Jacksonem (Terri Cheney), do pani profesor w szpitalu Johna Hopkinsa (Kay Redfield Jamison), łatwiej się odnieść do zwyczajnej pracującej Amerykanki, ale ta akurat słyszała w głowie Billa i Melindę Gatesów i malowała sobie odbyt złotą szminką (Kathy Chiles).
Zacząłem uczęszczać na różne fora internetowe w poszukiwaniu odpowiedzi (i pytań, bo tak naprawdę nie wiedziałem nawet, o co pytać). Jedno forum wydało mi się zwyczajnie niesympatyczne, drugie przypadło do gustu o wiele bardziej. To drugie aktualnie moderuję i to ja udzielam odpowiedzi na wiecznie te same pytania: co ze mną będzie? czy już nigdy mnie nikt nie pokocha? czy to koniec mojego życia? czy kiedyś wrócę do pracy? czy od lamictalu dostanę wysypki i umrę? (tu akurat odpowiedź brzmi: „masz na to szansę 1/1000”) I jakoś tak osiem miesięcy temu zaczęła mi się kluć myśl o napisaniu książki z odpowiedziami na te pytania; objaśnieniami skrótów, którymi posługują się lekarze; tłumaczeniem, dlaczego leki czasami działają, czasami zaś nie i jakich efektów ubocznych można się spodziewać.
W książce nigdy nie podsuwam diagnoz i nie sugeruję, że lekarz myli się diagnozując takie, a nie inne schorzenie z prostego powodu: jestem grafikiem i kowalem. Moja wiedza medyczna jest tak jakby niekompletna i składa się z lektury ulotek do kolejnych leków, jakie mi się podsuwa. Nikomu nie mogę powiedzieć „nie bierz litu, tylko depakinę”. Byłoby to po pierwsze cholernie nieetyczne, a po drugie — głupie. Nie jestem antywackiem, żeby podważać wiedzę medyczną, jakkolwiek niekompletna potrafi ona być (a miałem lekarzy, którzy sprawiali wrażenie, jakby się szkolili w Szkole Głównej Gotowania na Gazie). Lekarz wie lepiej. Ale czasami warto mu coś podpowiedzieć; samemu sprawdzić działania niepożądane leku (dwóch lekarzy usiłowało mnie wprowadzić w syndrom serotoninowy, bo oboje nie doczytali, że pewnych leków nie podaje się naraz i to ja się uratowałem, sprawdzając to przed beztroskim łyknięciem).
Na końcu książki zamieściłem pięć krótkich wywiadów ze znajomymi bipolarami. Ostatni jest ze mną samym. Pytań jest tylko sześć, dla każdego te same.
Za kilka lat planuję napisać wersję rozszerzoną o to, czego się dowiem w międzyczasie. Natomiast na tę chwilę zależy mi na tym, żeby osoby, które właśnie dostały diagnozę, mogły sięgnąć po moją książeczkę i poznać podstawowe fakty. Bez przerażenia, bez prób samobójczych, bez ostrych dyżurów. Nie mam pojęcia, czy ktoś to dzieło w ogóle kupi. Ale liczę na to, że jakaś jedna pani Gwendolyne Johnson z Ohio przeczyta moje podsumowanie i zamiast łapać za nóż do steków usiądzie do internetu i zacznie klikać w linki, które podałem, albo zadzwoni do lekarza i umówi się na pilną wizytę. Tylko na tym naprawdę mi zależy.