Wczoraj przydarzyły mi się trzy rzeczy.

Najpierw nawinęła mi się powyższa szczęśliwa Momoła i odczułem nieoczekiwane polepszenie humoru. Od dłuższego czasu na Momołę nie lecę w sensie erotycznym, bo jest go trochę wszędzie za dużo i już się naoglądałem. Poza tym kojarzy mi się z ośmiolatkiem, a ośmiolatki nigdy nie będą w moim typie, choćby miały brodę do pasa, więc nie o to chodziło. Na to konkretne zdjęcie spoglądałem co jakiś czas, za każdym razem doznając polepszenia humoru, choć nie znałem kontekstu. Dopiero zajrzenie do całości posta na Instagramie rozjaśniło me mroki, mianowicie pierwsze zdjęcie przedstawia roześmianego Momołę tańczącego radośnie, podczas gdy pan w czarnej masce polewa go wodą, a ostatnie powód, dla którego było to konieczne.

Na tym jednym zdjęciu kontekstu i kontrastu z zamaskowanym panem nie ma, jest sama radość. Momoa wygląda, jakby rok 2020, wirusy, a nawet tweety Trumpa w ogóle go nie dotyczyły. Jest nieskończenie szczęśliwy, jak szczeniaczek, co się ubłocił, a potem wskoczył do rzeczki. Rzeczywistość była praktycznie taka, jak w przypadku pieska. Artysta okrutnie się upaprał przy kręceniu jakiegoś tam Mad Maxa XXVI, przetańcował w kierunku szlaucha z wodą i został uprany. Ta czysta radość jest zaraźliwa.

Dorośli ludzie się tak nie powinni zachowywać. Powinni poważnie roztrząsać ważne sprawy, intelektułalne; wrzucać na Bunia posty wyjaśniające, że maski są konspiracją Illuminatich, żeby wybić patriotów amerykańskich; kłócić się z autorami postów, lub kłócić się z kłócącymi się; metodycznie i w milczeniu opróżniać flachę, paląc papierosa za papierosem, gapiąc się ponuro na tytuł REKORDOWA LICZBA OFIAR ŚMIERTELNYCH. Jak to się można tak cieszyć z tego, że się upaprało błotem, a potem umyło wodą z węża, kiedy Boris Johnson nadał bratu szlachectwo czy inny medal honoru, a Betsy DeVos wysyła dzieci do szkół mówiąc, że aż tak dużo ich nie umrze? Czego się tak cieszy? W ogóle nie czyta gazet? Nie wie, że ma obowiązek być bez przerwy na skraju załamania nerwowego?

Czytaj dalej

Planowałem włączyć się aktywnie w politykę światowo-polską, bo mnie szlag trzaska, kiedy czytam na przykład o tym, albo o tym, albo o tamtym i jeszcze o tym tamtym też. W szczególności o długoPiSie, co się Trumpowi kłaniał. Linków nie dołączam z premedytacją. Powiem tyle, że dzisiaj długoPiS sięgnął po „chłopak i dziewczyna to normalna rodzina” w połączeniu z „nie będą nam naszych dzieci coś tam”, więc nie miejcie żadnych złudzeń w temacie wspólnej Polski dla wszystkich i zagłosujcie w niedzielę.

Tak naprawdę jednak wcale nie o tym chcę pisać, zgoła o przeciwieństwie. Parę tygodni temu odkryłem, że The Guardian podaje mi wyłącznie wiadomości straszne i okropne. Owszem, świat po prostu chwilowo (hłe hłe) jest straszny i okropny, jednak kiedy co dnia dostaję nowe porcje ohyd, nie nadążam ich przełykać i trawić. A już czekają nowe. Przestałem wspierać Guardiana finansowo. Oraz czytać.

Ciągle zmagam się z własnymi problemami zdrowotnymi, fizycznie i psychicznie. Zacząłem się zsuwać w takie ciemne miejsce, o którym nie lubię pisać i opowiadać, po czym dostałem w gębę paradygmatem. (Nie dosłownie.)

 

Paradygmat

Jest takie coś, co określam mianem paradygmatu dziecka z Afryki i wygląda to tak:

Osoba: właśnie tramwaj uciął mi obie nogi, kiedy wracałam z pracy, z której mnie wyrzucono, do domu, który za miesiąc mi odbiorą za niepłacenie kredytu, ale nie od razu, bo właśnie wykryto u mnie Covid-19 i jest nadzieja, że umrę.

Babcia: a jakież ty masz prawo narzekać, kiedy dzieci z Afryki nie mają co jeść?

Za czasów mojej własnej babci nie było jeszcze paradygmatu dzieci z Afryki, tylko paradygmat chodzenia do szkoły 25 km w jedną stronę boso przez metr śniegu w odzieniu składającym się z jutowego worka po ziemniakach. Za dziesięć lat będzie może paradygmat koronawirusa, może szkolenia dzieci w domu (składam wyrazy współczucia wszystkim szkolącym, którzy mają więcej niż jedno dziecko w więcej niż jednej klasie). Wiadomo, że babci nie obchodzą żadne dzieci ani szkoły, paradygmat służy do dowalania osobie, która ośmiela się mieć problem. Hipotetyczna babcia, która bywa tatusiem lub żoną, zaoszczędza sobie nie tylko konieczności pomocy w rozwiązaniu problemu, ale w ogóle słuchania o nim.

Czytaj dalej

Ciągle próbuję przetworzyć informację, że w nocy mogłem umrzeć. Tej nocy, ostatniej. Notkę dedykuję Kubie z Białołęki, zapadł mi w pamięć miesiące temu wyznaniem, że łamie kwarantannę, bo „nie może wysiedzieć w domu” akurat wtedy, kiedy moja Mama przygotowywała się do operacji ratującą życie i wejścia do grupy najwyższego ryzyka.

Jak wspominałem, miałem 26 maja operację. Nie poszła tak do końca dobrze. Przez tydzień bolało, cóż, operacje są bolesne, tylko martwiło mnie nieco, że ten ból się nie zmniejsza. W skali 0 do 10 było tak gdzieś może 6. Po czym poszliśmy na wizytę kontrolną u ponownie otwartego dentysty. Niczego mi w gabinecie nie zrobiono, rzecz jasna, problem w tym, że poszliśmy, nawet jeśli powoli. Potem Jos ruszył do pracy, a mnie zaczęło BOLEĆ.

Zeżarłem paracetamol. Potem tramal. Potem powtórzyłem. Bolało być może, acz niekoniecznie, ciut mniej. Kiedy Jos wrócił z pracy pochwaliłem się nowym osiągnięciem oraz odkryciem, że kiedy leżę w niektórych pozycjach, nie boli. Tak więc poszedłem spać mając do dyspozycji dwie pozycje, obie całkiem wygodne, acz raczej sprecyzowane. O 4:45 w nocy obudziłem się czując się nadzwyczaj dziwnie, udałem się więc do łazienki, gdzie odkryłem, że mam 38.4, w międzyczasie o mało nie mdlejąc z bólu. Obijając się o ściany wróciłem do łóżka i nie budziłem Josa przez pół godziny, ponieważ męczyła mnie tylko jedna myśl. PRAWIE skończyłem drugą książkę. Jos nie umie obsługiwać Scrivenera, mojego laptopa w ogóle mało kto obsłuży, ponieważ jestem bardzo zdolnym człowiekiem w temacie uzdatniania komputerów. Po 14 miesiącach pracy nie pozwolę, żeby poszła na marne. W końcu uznałem, że skoro ledwie mogę przejść osiem metrów z łazienki do łóżka, niczego nie wyeksportuję ze Scrivenera i z westchnieniem obudziłem biednego Josa, który zadzwonił na pogotowie.

Pogotowie kazało zeżreć więcej paracetamolu i o dziewiątej, kiedy otworzy się oddział, zadzwonić na urologię (bardziej szczegółowo nie będzie). Zeżarłem i po dwóch godzinach nawet znowu zasnąłem. Wstawszy poczułem się lepiej, plik wyeksportowałem, wysłałem go do redaktorki i dwóch znajomych pisarek, informując, że jest bardzo niefajnie, bo do tego czasu zrobiło się 38.7. Pani urolożka wymówiła czarowne słowa:

– To prawie na pewno nie jest szok septyczny, ale za ile minut może pan tu być?

Czytaj dalej

Od jakiegoś czasu zbieram się do napisania notki o pani Skankowej, naszej ukochanej sąsiadce. Za każdym razem, kiedy uznaję, że wystarczy mi materiału pani Skankowa dostarcza nam go więcej, przy czym ostatnio przestał być śmieszny…

Zaczęło się od coronaparty. W jacuzzi Skanki kotłowały się ze znajomymi już wcześniej (nie, NIE WIEMY czy mieli na sobie ubrania) i określiliśmy wanienkę mianem coronazupy. Coronaparty nie znieśliśmy. Czekaliśmy wtedy ciągle na informację, czy nasza przyjaciółka wydobrzeje (zbliżamy się do trzech miesięcy, przeżyła, ale mianem wydobrzenia jeszcze się tego nie da określić). Pisałem, że dookoła mnie znajomi tracili członków rodziny, w tym dwie dziewczyny straciły matki dzień po dniu. Jos wrócił z pracy, gdzie akurat zmarła kolejna osoba. Jos spróbował negocjacji ustnych, bo jest człowiekiem dobrym i naiwnym, Skanki przejęły się oczywiście nad wyraz, wezwaliśmy więc policję. Po dziesięciu minutach Skankowa głośno protestowała, że to jest jej dziecko, a jeden to jej mąż i się nie liczy, ale policja nie dała się przekonać, że pani posiada trzech mężów i dwie żony. W tym momencie za zgromadzenia było 400 euro za osobę.

Następnego dnia nastąpiła zemsta nietoperza. Pani Skankowa wykorzystała w tym celu wąż ogrodowy (czy też węża ogrodowego?) i ganiała strumieniem wody najpierw mnie i przyjaciół, potem jednemu przyjacielowi dowaliła bezpośrednio, a ponieważ ja nie powstrzymałem się od powiedzenia jej co o tym myślę, dostałem wodą w twarz. Mój przyjaciel jest człowiekiem dobrym i kochanym, wierzy w ludzką dobroć, upierał się więc, że był to przypadek i pani podlewała roślinki. Pani Skankowa nie posiada roślinek, mają patio wyłożone kafelkami.

Kilka dni później Jos wpadł na sąsiadkę z drugiej strony ścieżki, nazwijmy ją Hiacyntą, bo to ta, która zwróciła mu uwagę, że zostawił zapalone światło na strychu i prąd się marnuje. Pani Skankowa zobaczyła spotkanie, ruszyła jak czołg, żadne zachowywanie bezpiecznego dystansu jej nie interesowało, po czym nawrzeszczała, że NIE BĘDZIE SIĘ TU O NIEJ PLOTKOWAĆ I JUŻ ONA DO NAS PRZYJDZIE W TYM TYGODNIU!!! Rzeczywiście, po tym ryku Hiacynta natychmiast przystąpiła do udzielania Josowi informacji na temat Skankowej.

Czytaj dalej