W piątek wieczorem nadużyliśmy z DJem (i paroma innymi osobami) troszkę produktów polskiego przemysłu gorzelniczego, po czym któryś czegoś nie zrozumiał i w rezultacie rozstaliśmy się pokłóceni o pierdołę.



Godzinę potem padły słowa cięższe, niż byśmy obaj chcieli (produkty przemysłu nie wywietrzały jeszcze z głów). Zasnąłem wściekły, obudziłem się zirytowany 6 godzin później i właściwie od razu przystąpiliśmy do sprzeczania się dalej. Aż DJ zakończył stwierdzeniem, że „nie czuje teraz za wiele miłości i współczucia”. Ja też nie czułem zbyt wiele, głównie czułem wkurzenie i irytację. (Oraz ból głowy.)



Błyskawicznie pojawiły się w głowie myśli o zerwaniu. Bo ja jestem z tych, co właściwie lubili być singlami. Tak więc błyskawicznie pomyślało mi się: czy ja aby na pewno potrzebuję takich spięć o drobiazgi? Wielkiego teh drama na punkcie nieporozumienia? Nie byłem przecież jednym z tych singli, co pani ze stowarzyszenia Połówki Pomarańczy, która biadoli, że 




„Wciąż trudno wyznać przed obcymi, że jest się singlem, bo to w wielu środowiskach wstydliwy temat. To trochę tak, jak w przypadku homoseksualistów. A może nawet gorzej”.



 (A żeby pani wiedziała, pani Katarzyno, jak to trudno być singlem homoseksualistą. Prawie tak trudno, jak panią Katarzyną, sądząc po skali biadolenia.)



Pani Katarzyna dalej hamletyzuje: 




„[Ludzie, mówiąc singiel, widzą…] „Na przykład Kubę Wojewódzkiego”. Czyli singla hedonistę, który jest sam dla wygody, bo ucieka od odpowiedzialności, ma dużo czasu i pieniędzy, pije na umór i korzysta z życia. Jeździ ferrari, mieszka w penthousie, zarabia miliony i nic go nie obchodzi.” 



Tak tak, pani Katarzyno, wszyscy single jeżdżą ferrari, dlatego w Polsce ferrari ma 500 przedstawicielstw i sprzedaje 10000 samochodów miesięcznie. Właściwie ludzie rozważają przejście na porsche, bo w każdym bloku pięciu singli ma ferrari i to się nudne robi.





Ale ja widzę, iż coraz więcej osób deklaruje, że wybrało bycie singlem z własnej woli. Bo wolą być sami, niż iść na kompromis, łącząc się z osobą, która nie do końca im odpowiada w myśl zasady: albo książę z bajki, albo nikt! No i mogą robić co chcą. Wyjechać na Antypody, nie sprzątać w domu, nie martwić się o jutro. Kłamią? 





– Ja też słyszę coraz więcej takich deklaracji. Ale ja się takim singlom też naprzyglądałam i wiem, jak z tymi deklaracjami bywa. Gdy tylko pojawi się właściwa osoba, deklaracje idą w zapomnienie. Chyba jednak w każdym człowieku jest potrzeba bycia z kimś. I widzę, że z wiekiem jest ona coraz większa.



Przykre, kiedy założycielka stowarzyszenia dla singli nie rozumie, na czym polega bycie singlem. Oczywiście, że gdy pojawi się właściwa osoba, deklaracje idą w zapomnienie, rzecz w tym, że osoba, której naprawdę dobrze z singlowaniem nie leci na pierwsze, co się nawinie tylko po to, żeby wreszcie kogoś mieć. Nie jęczy, że mujborze jaka jestem cierpiąca, gdyż nawet nie mam ferrari. No i standardowy problem jęczydusz-pseudosingli: pani Katarzyna nie ma z kim pojechać na wakacje. Ja bywałem na wakacjach jako singiel. Z przyjaciółmi. Ale ja nie spędzam całego czasu na narzekaniu, jak okropne jest moje życie, które to narzekanie być może ma wpływ na małą ilość przyjaciół chcących spędzać czas z panią Katarzyną…



Ale wróćmy do tematu osoby, dzięki której chwilowo nie muszę się zapisywać do klubu „Połówki Pomarańczy”… Za czasów Wikinga to ja bym zaczął dzwonić i przepraszać, rozumując tak: nasz związek jest wart więcej niż moja duma, niż to, kto konkretnie kogo nie zrozumiał i nie dopowiedział. Ale czasy Wikinga się skończyły, po części dlatego, że ustaliła się między nami relacja, w której to zawsze ja przepraszam, niezależnie od tego, kto jest winien. Tym razem zaciąłem się w drugą stronę: nie interesuje mnie, kto kogo nie zrozumiał, nie podoba mi się reakcja, zaczekam, aż się zmieni. A jak się nie zmieni, to ja wysiadam. Bo miłość piękna rzecz i w ogóle, ale jeśli tak wygląda reakcja na spięcie o pierdołę, to ja nie chcę czekać, aż przyjdzie czas pokłócić się, na przykład, o kredyt na mieszkanie…



Dwie godziny potrwało, zanim nadszedł sms: przepraszam, przesadziłem, właściwie nie wiem, czemu tak się zdenerwowałem, przecież to rzeczywiście drobiazg. Na co ja odpisałem: przepraszam również, nie chciałem Cię urazić nawet drobiazgiem, przykro mi, że tak wyszło. A potem wróciliśmy do standardowej komunikacji pod tytułem „kocham Cię mój mały słodki tygrysku”.



Pierwsze koty za płoty. 🙂

Mój nowy blog nazywa się tak, jak się nazywa, z pewnego powodu, który za chwilę Wam wyłuszczę mimo Waszych cichych protestów.



OTURZ…



(Tak, zawsze tak piszę ten wyraz.)



…mam pewną teorię, a mianowicie taką, że miłość na całe życie daje się spotkać wyłącznie przed trzydziestką. (Chyba, że oczywiście ktoś na ten to przykład chował się w jaskini, w wieku lat 28 został z niej wypuszczony i 2 lata uczył się języka. Generalnie, jeśli przez 10 lat próbowaliśmy związków i się nam nie udało, to zapewne już się nie uda.)



Teoria, oparta na wieloletnich obserwacjach środowiska zarówno homo jak i heteroseksualistów (zdeklarowanych bi znam tylko dwoje i są oni w związku ze sobą nawzajem, więc niewiele się daje zaobserwować) jak do tej pory niestety sprawdza się jak w pysk strzelił, a przyszła mi do głowy podczas lektury jednego z fajniejszych niderlandzkich stripów (komiksów), „S1ngel”, w którym bohaterka mówi tak: „Chciałabym spotkać chłopaka. Tak między 31 a 34. Żeby był przystojny i się fajnie ubierał, ale nie był próżny. Inteligentny, oczytany, miły i koniecznie żeby lubił kuchnię japońską. Hmm… kiedyś chciałam tylko, żeby był sympatyczny…”



Kiedy mamy lat 20, zakochujemy się kompletnie bez hamulców, filtrów i myślenia. Bo on ma ładne oczy, ona ładne nogi, on tak inteligentnie wygląda gdy mówi o Kierkegaardzie, ona tak bosko opowiada o wyprawach w góry. On gra na gitarze. Ona na perkusji. I wystarczy. Nie myślimy o bagażu doświadczeń, bo go nie mamy; o nawykach też nie, bo na ogół mieszkamy u rodziców albo w akademiku i jedyne, o czym marzymy, to odrobina spokoju i żeby nikt nam nie zadawał głupich pytań typu „o której wrócisz” i „z kim ty się znowu zadajesz”.



Kiedy mamy lat 33, a za sobą trzy bolesne zerwania i jedne zaręczyny zakończone zgadnijcie czym, myślimy inaczej. Odkrywamy rozkosze życia w samotności, niekiedy przerywanego kolegą z suszi i winem (patrz notka moovki wspomniana powyżej), a niekiedy nie. Przywykamy do tego, że nikt nam nie zostawia zużytych skarpetek pod zlewem, nie wyjada nam nutelli, nie pyta z przekąsem „a gorszego szajsu nie było?” kiedy przynosimy do domu nową książkę Magdaleny Grocholi. I kiedy spotkamy kogoś, kto wydaje się być całkiem sympatyczny, nagle w głowie pojawia się caaaałe mnóstwo pytań i problemów.



Przede wszystkim: czy aby na pewno chcemy się w to pchać? Czy jesteśmy gotowi na mozolne dopasowywanie, ryzyko bycia skrzywdzonymi, zastanawianie się, czy już można powiedzieć „kocham cię” i nie odstraszyć drugiej osoby? Czy to na pewno ten, dla którego warto zrezygnować z opcji? Czy w ogóle jesteśmy gotowi zrezygnować z opcji?



Po drugie: czy aby tego szukaliśmy? Przecież on ma 35 lat, a nie 31-34; ubiera się fajnie, ale chyba się za długo przegląda w lustrze; a co najgorsze, jest złego zdania o japońskiej kuchni i w zasadzie to woli pizzę. PIZZĘ?! Czy ten barbarzyńca aby na pewno posiada chociażby ze dwa kubki smakowe?



Po trzecie: czy aby na pewno można mu ufać? Facet-singiel po trzydziestce, którego najdłuższy związek trwał cztery lata? A bo ja wiem co o tym myśleć, droga Kasiu? (Pomijamy tu oczywiście, że nasz własny najdłuższy związek trwał trzy lata, bo to w ogóle nie ma nic wspólnego z rozmową.) Może on jakiś niepoważny? Ale z drugiej strony zawsze lubiłyśmy starszych, mamy same trzydziechę na karku i ciężko będzie nam znaleźć tego Tarzana, co do tej pory chował się w puszczy, a teraz nagle w wieku lat 34 wyhycnął zza baobabu i zakochał się w nas od pierwszego wejrzenia, jednocześnie prezentując świetne maniery, doskonały gust odzieżowy oraz fantastyczne obeznanie w japońskich knajpach na terenie zamieszkiwanego przez nas miasta.



No i tak przepuszczając każdego kolejnego kandydata na absztyfikanta przez powyższą maszynkę do mięsa odkrywamy ze smutkiem, że nie. Że nie pasuje. Że nie ufamy. Że nie jesteśmy gotowi. Albo też próbujemy, ale po 6-12 miesiącach kandydat wpienia nas tak bardzo, że prędzej bylibyśmy gotowi resztę życia spędzić w zakonie, niż dziesięć minut w towarzystwie ćwoka, który nie wie, kto to jest Gregg Araki. Sorry, ale.



No i takie właśnie zachowania obserwowałem wśród krewnych i znajomych królika, niekiedy zaś wśród siebie samego, aż wziąłem i zakochałem się jak ostatni siedemnastolatek, przy czym najzabawniejsze jest to, że ja zacząłem późno i w wieku lat 17 nie zakochiwałem się, tylko siedziałem w domu i pisałem programy w Turbo Pascalu… i moja własna teoria przestała mi się podobać. Bo z jednej strony kompletnie mi się wyłączyło zastanawianie czy warto zaufać, czy chcemy się pchać i czy aby do siebie pasujemy, ponieważ miłość mnie oślepia, ogłusza i pcha, zupełnie nie zwracając uwagi na pierdoły i bagaż. Z drugiej zaś strony mały głosik w większej główce powtarza z uporem, że zobaczymy, jak długo to potrwa. I co ja mam o tym myśleć, droga Kasiu? Jakieś porady od osób doświadczonych?

Czyli navaira obnaża się ekshibicjonistycznie i tłumaczy, dlaczego jest taki pyskaty i mądraliński na temat związków cudzych: otóż posiadł on mądrość wynikłą z doświadczenia.



Mój pierwszy związek trwał ponad dwa lata i w zasadzie nie liczyłbym go wcale, gdyby nie to, że trwał ponad dwa lata. Byłem młody, głupi i nie wiedziałem, co to miłość, ale za to wiedziałem, że jestem bardzo samotny. Z Funiem nie byłem samotny i to niestety była główna zaleta tego związku. Obaj byliśmy kompletnie niedoświadczeni seksualnie, co dało mi wiele materiału do sitcomu „Zenek i Józio” jaki kiedyś napiszę, ale niestety pozostawiło mnie też z wrażeniem, że seks jest nie tyle przeceniany, co w ogóle nieprzyjemny.



Związku drugiego w ogóle bym nie liczył, ponieważ jak wiadomo jestem zdania, że sześć miesięcy to nie związek, tylko randkowanie, ale okres ten doświadczył mnie tak boleśnie, że niechcący udowodniłem nieprawdziwość zasady Charlotte York. Zasada Charlotte York brzmi: na każdy miesiąc nieudanego związku przypada tydzień „żałoby” zanim uda Ci się przestać zadręczać, tęsknić i żywić uczucia wobec eksa. W moim przypadku zanim udało mi się przestać żywić uczucia minęło pięć lat. Charlotte, gówniana z ciebie terapeutka. Won ze sceny. Co do samego związku, jeśli potrzebowałem więcej dowodów, że homoseksualizm i religijna rodzina nie są najlepszym połączeniem na świecie, to po rozstaniu z X już ich nie potrzebowałem, a nawet miałem nadmiar, którym mógłbym obdzielić przyjaciół, znajomych i ich wielodzietne rodziny.



Związek trzeci trwał najdłużej, jak na razie, bo ponad 3 lata i większość tego okresu wspominam pozytywnie. Scipio i ja przyjaźnimy się nadal. Jest to możliwe z dwóch powodów. Po pierwsze primo, żaden z nas nie zranił, nie okłamał i nie zdradził tego drugiego, a po drugie primo, zrobiliśmy sobie po zerwaniu przerwę. A po tej przerwie spotkaliśmy się na herbatkę. A potem na piwo. A potem jakoś się tak okazało, że to, co mieliśmy wspólnego nadal mamy, a to, co nas różniło w zasadzie się nie liczy, bo nie jesteśmy już parą. Czyż to nie przyjemne?



Związek czwarty, z Wikingiem, trwał 18 miesięcy i w moim zamierzeniu miał być związkiem ostatnim. Niestety, za bardzo chciałem, żeby się udało. Gdyby nie to, zapewne trwałby 2 miesiące, po których zrobiłbym awanturę, obrzucił Wikinga przedmiotami, podpalił mu dywan i opluł koty. Zamiast tego jakże logicznego rozwiązania wciskałem samemu sobie, że zgadzanie się na wszystkie jego zachcianki nazywa się kompromisem, to, że on wszystko wie lepiej bierze się z jego chęci zrobienia mi jak najlepiej, a to, że niemal każde spotkanie z moimi przyjaciółmi lub rodziną kończy się kłótnią (zawsze na tematy niezwiązane i na ogół o pierdoły) jest przypadkiem. Niestety, pewnego dnia pisząc notkę na heteroblogaska zorientowałem się, że gdybym znalazł na forum post opisujący związek wypisz-wymaluj jak mój własny, wyśmiałbym autora lub autorkę niemiłosiernie. Po tym odkryciu już nie dało rady długo tłumaczyć samemu sobie, że to po prostu różnice kulturowe, a kompromisy (zawsze wyłącznie moje) to wyraz dojrzałości.



Osiem miesięcy po zerwaniu spędziłem na szlajaniu się po rynsztokach cieszeniu się urokami życia, zaliczyłem to i owo, poznałem życie od wielu innych stron niż do tej pory, po czym mi się znudziło. I w tym dokładnie momencie pojawił się w moim życiu jeden taki mały pyskaty DJ, z którym spędziłem tak coś koło 26 dni z ostatnich 30. (Tak, miesiąc temu to było.) Co z tego wyniknie, kochany pamiętniczku, dowiesz się z czasem.