Obejrzałem wczoraj film o zespole LCD Soundsystem „Shut Up And Play The Hits”. Film opowiada o kontrolowanym rozpadzie zespołu, który z małego projektu grającego po klubach wyrósł na światową sensację — i o tym, że nie wszyscy marzą tylko o tym, by być sławnymi i bogatymi.
W filmie przewijają się fragmenty wywiadu z liderem, Jamesem Murphy. Dziennikarz sugeruje, że postrzegani jesteśmy jako suma naszych sukcesów, definiowani zaś jako nasza największa porażka. Posługuje się przykładem Michaela Jordana: wielkiego gwiazdora koszykówki, który po odejściu od sportu walczył z nałogiem hazardu i dwa razy powracał ze swojej emerytury.
Jakie są moje sukcesy? Chwaliłem się nimi w sumie tyle razy, że wystarczy. Jaka jest moja największa porażka? O tym pisze się trudniej. Wydaje mi się, że moją największą porażką jest to, co stoi również u podnóża moich sukcesów. Na swoje potrzeby definiuję tę cechę charakteru jako „ognistość”. Jest ona podobno dość typowa dla dwubiegunowców i znamy ją z dowcipu o złotej rybce, spełniającej trzy życzenia: „Chcę jeża! E, do dupy z takim jeżem! Aaaaa, wyjmijcie mi jeża!” Ogień, mój ukochany żywioł, grzeje, pozwala ugotować posiłek, jest nadzwyczaj przydatny w kuźni, ale bywają chwile, kiedy wymyka się spod kontroli i zanim powiecie „I tylko jeża przelecieć się nie da” okazuje się, że w Australii 2000 strażaków nie może zgasić pożarów buszu.
Dużą porażką było dla mnie kupno gitary. Okazało się mianowicie, że aby grać na gitarze należy tę umiejętność ćwiczyć. Nie przychodzi to łatwo, a co gorsza bolą paluśki i robią się na nich bąble. Po trzech tygodniach i kilku słitaśnych fociach na fejsbuniu gitara zaległa w kącie, gdzie leżała, póki nie oddałem jej bratu. Mój brat w odróżnieniu ode mnie posiada i talent i determinację, więc zakup nie okazał się kompletnie zmarnowany.
Porażką był dla mnie jeden z moich dawnych związków. Tylko jeden. Ze wszystkich moich związków czegoś się nauczyłem; z tego nauczyłem się tylko tego, że głupim. Na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że to było dawno temu i na szczęście nie potrwało bardzo długo (chociaż ja, jakom głupi, chciałem tę farsę ciągnąć dalej). Jeśli przypadkiem czyta to jeden taki Szwedzki Niedźwiedź, to półgębkiem chciałbym go przeprosić i podziękować, że miłosiernie ze mną zerwał. Chciałbym wierzyć, że nigdy więcej nie skoncentruję się na myśleniu wyłącznie mniejszą główką.
Porażką pozostaje fakt, że nie napisałem książki. Zacząć zacząłem chyba z pięć. Tylko żadna z nich nie wyszła poza etap pierwszej wersji do redakcji. Problem leży w tym, że kiedy już tę pierwszą wersję skończę, historia mnie nudzi, bo wiem, jak się skończy. Nie wynalazłem zaś jeszcze sposobu na zaskakiwanie samego siebie wciąż od nowa własną prozą. Obiecuję samemu sobie, że zostanę Ałtorem już od jakichś 15 lat. Co ja pocznę, nie udało się i nie wiem, czy kiedykolwiek się uda. Nawet krótsze formy po jakimś czasie mnie nudzą, a co gorsza ten krótki czas jest za krótki, żeby je skończyć.
Największej porażki chyba ciągle nie przeżyłem. Bogowie mi sprzyjają, chorób i zdarzeń losowych nie uważam za porażkę, nie zdarzyło mi się nigdy przypadkiem wystąpić w telewizji po pijaku lub zabić człowieka dla zabawy. Nie jest więc źle. Co do sukcesów, też nie odniosłem jakichś powalających na kolana. Nie mam nagrody Nobla, własnego reality szoł, pierwszego (ani drugiego) miliona na koncie. I dlatego o mnie nie kręci się filmów dokumentalnych. Ale znów wracam do własnych rozważań: co tak naprawdę oznacza „szczęśliwe życie” i czy sukces to chwila, czy raczej dni/tygodnie/miesiące uczucia, że jest dobrze? Czy niepracująca matka trojga dzieci, przeżywająca chwile szczęścia w związku z tym, że może się nimi zajmować, zamiast chodzić do pracy odniosła wielką życiową porażkę? Czy James Murphy, rozwiązujący zespół i nadal, mimo tego, że ostatni koncert już się odbył, zagryzający się myślami „czy słusznie zrobiłem” odniósł sukces? Czy mam prawo każdy dzień spędzony w kuźni traktować jak cudowny prezent od bogów i wierzyć, że słusznie robię, mimo, że raty kredytu piszczą i domagają się regularnego dokarmiania? Spytajcie mnie za jakieś 40 lat. Może będę wiedzieć.
Z drugiej strony, czy porażki to chwile? Rozmawiałem z zaskakującą ilością osób, które wyznają mi, że bardzo mi zazdroszczą kuźni. Nie dlatego, że to kuźnia, tylko dlatego, że odkryłem, co kocham robić i to robię. Część z tych osób poprzestaje na marudzeniu, że „chciałbym, ach chciałbym podróżować” (zupełnie jak moje pisanie książki), część nawet nie wie, czego by chciała, część wie i w zasadzie by mogła, ale nie wiedzieć czemu tego nie robi. A czas złośliwie płynie tylko w jedną stronę. Jeśli masz dziś lat 30, drogi Czytelniku, za 10 lat będziesz mieć 40. Czy będziesz wtedy mieć na koncie trzy książki? Pięć kontynentów? Własną firmę? Zespół, trzy płyty, wyprzedany Madison Square Garden? Co robisz w tym kierunku? Czy uważasz, że robisz wystarczająco dużo?
W kuźni spędzam dwa dni w tygodniu; oprócz tego czytam, rozmawiam, oglądam, usiłuję się zmotywować do rysowania (to jedno mi nie idzie). Czy to jest sukces, czy porażka? Z punktu widzenia mojego konta bankowego jest to porażka stulecia. Z punktu widzenia mojej psychiki jest to sukces. Liczę na to, że za kilka lat sukces przełoży się na własną kuźnię i klientów. Nie wiem, gdzie. Może w Polsce? (Zaraz po tym, jak piekło zamarznie.) Nie jest to może sukces na miarę Nobla. Ale wiem tyle, że raptem niecałe dwa lata temu miałem forsy jak lodu, dragów po kolana, alkoholu po zębodziurki i pięć imprez tygodniowo z DJem. Teraz nie mam żadnej z tych rzeczy, ale za to jestem szczęśliwy.