W New York Times opublikowano artykuł, który wstrząsnął sceną pisarską. Nie tylko Twitterową – całą. Linkuję do wersji obciętej, bo NYT ma paywall (tak sobie wspominam bez związku – jeśli otworzysz link używając Safari na Maku i wybierzesz „reader view”, małą ikonkę podobną do strony z tekstem obok URLa, lektura stanie się znacznie przyjemniejsza dla oczu). Potem zaczął wstrząsać wieloma innymi osobami, w tym mną, ale „ciekawie” zrobiło się dopiero kilka dni po opublikowaniu artykułu…

Oto wersja BARDZO skrócona, ale za to po polsku.

 

Nerka była wpierw

Dawn Dorland, trzydziestokilkuletnia osoba pozytywnie nastawiona do życia, ciepła, radosna, podpisująca swe e-maile „kindly” – powiedzmy, że „uprzejmie” – w 2015 roku dokonała czynu najuprzejmiejszego, mianowicie oddała nerkę nieznanemu biorcy. Operacja nie jest ani przyjemna, ani prościutka hop siup. Wiedziała, że resztę życia spędzi z jedną nerką, że mogą być komplikacje, ale czuła taką potrzebę. Potrzebą ową podzieliła się na Facebooku, zakładając zamkniętą grupę, do której zaprosiła rodzinę i przyjaciół, w tym członków swojej grupy pisarskiej, w sumie mniej niż sto osób. Po zabiegu zamieściła tam list, który wysłałaby biorcy, gdyby przypadkiem dowiedziała się, kim jest. (Oddała nerkę bezinteresownie, nie członkowi rodziny ani nawet znajomemu, tylko dowolnej, nieznanej osobie, która tej nerki może potrzebować. To jest bardzo ważny fragment tej historii. List nie był zaadresowany do nikogo konkretnego.)

Czytaj dalej

Planowałem włączyć się aktywnie w politykę światowo-polską, bo mnie szlag trzaska, kiedy czytam na przykład o tym, albo o tym, albo o tamtym i jeszcze o tym tamtym też. W szczególności o długoPiSie, co się Trumpowi kłaniał. Linków nie dołączam z premedytacją. Powiem tyle, że dzisiaj długoPiS sięgnął po „chłopak i dziewczyna to normalna rodzina” w połączeniu z „nie będą nam naszych dzieci coś tam”, więc nie miejcie żadnych złudzeń w temacie wspólnej Polski dla wszystkich i zagłosujcie w niedzielę.

Tak naprawdę jednak wcale nie o tym chcę pisać, zgoła o przeciwieństwie. Parę tygodni temu odkryłem, że The Guardian podaje mi wyłącznie wiadomości straszne i okropne. Owszem, świat po prostu chwilowo (hłe hłe) jest straszny i okropny, jednak kiedy co dnia dostaję nowe porcje ohyd, nie nadążam ich przełykać i trawić. A już czekają nowe. Przestałem wspierać Guardiana finansowo. Oraz czytać.

Ciągle zmagam się z własnymi problemami zdrowotnymi, fizycznie i psychicznie. Zacząłem się zsuwać w takie ciemne miejsce, o którym nie lubię pisać i opowiadać, po czym dostałem w gębę paradygmatem. (Nie dosłownie.)

 

Paradygmat

Jest takie coś, co określam mianem paradygmatu dziecka z Afryki i wygląda to tak:

Osoba: właśnie tramwaj uciął mi obie nogi, kiedy wracałam z pracy, z której mnie wyrzucono, do domu, który za miesiąc mi odbiorą za niepłacenie kredytu, ale nie od razu, bo właśnie wykryto u mnie Covid-19 i jest nadzieja, że umrę.

Babcia: a jakież ty masz prawo narzekać, kiedy dzieci z Afryki nie mają co jeść?

Za czasów mojej własnej babci nie było jeszcze paradygmatu dzieci z Afryki, tylko paradygmat chodzenia do szkoły 25 km w jedną stronę boso przez metr śniegu w odzieniu składającym się z jutowego worka po ziemniakach. Za dziesięć lat będzie może paradygmat koronawirusa, może szkolenia dzieci w domu (składam wyrazy współczucia wszystkim szkolącym, którzy mają więcej niż jedno dziecko w więcej niż jednej klasie). Wiadomo, że babci nie obchodzą żadne dzieci ani szkoły, paradygmat służy do dowalania osobie, która ośmiela się mieć problem. Hipotetyczna babcia, która bywa tatusiem lub żoną, zaoszczędza sobie nie tylko konieczności pomocy w rozwiązaniu problemu, ale w ogóle słuchania o nim.

Czytaj dalej

Jakoś tak ze dwa tygodnie temu zaprosiliśmy gościa, jedną dozwoloną sztukę, mianowicie Caspera The Friendly Kowala. Casper, podobnie jak ja, lubi tak zwane niedźwiadki. Lubi to lubi, uściski odpadają. Kiedyś nie znaliśmy się jeszcze aż tak dobrze, by padać sobie w objęcia i zwyczajnie podawaliśmy sobie ręce, o ile coś, co robią dwaj kowale można nazwać „zwyczajnym podaniem ręki”. Nie wolno. Całusów nie uprawiamy, ale gdybyśmy uprawiali, i tak by nie było wolno.

Dotarło to do nas w tym samym momencie. Wykonaliśmy coś w rodzaju dziwnego tańca, udając, że ściskamy się serdecznie na odległość. Po przemyśleniu przywitałem się gestem „Wakanda Forever”, Casper chyba po prostu pomachał. Wieczór spędziliśmy w ogrodzie. Każdy z nas miał osobny stoliczek na szklankę z napojem. Paliliśmy cygara, Casper automatycznie podał mi swoją zapalniczkę, cofnąłem rękę, jakby mi podawał na przykład rozżarzone żelazo. Żaden z nas nie miał żadnych objawów niczego, ale ten durny wirus jest najbardziej zaraźliwy wtedy, kiedy jeszcze nie ma żadnych objawów. Nadal żadnych objawów nie mamy, czyli dwa tygodnie temu mogliśmy sobie padać w objęcia jak politycy komunistyczni, ale 1) wiemy to teraz, a nie wtedy, 2) w międzyczasie któryś z nas mógł się zakazić i gdyby Casper przybył np. teraz, znowu bym zrobił „Wakanda Forever”.

Drugi raz do myślenia dała mi wizyta mojego kochanego przyjaciela, tego od Magicznego Ogrodu. Na ogół witamy się cmokaniem w policzki, a potem uściskiem. No to zrobiłem „Wakanda Forever”, odpowiedzi nie pamiętam, bo wtedy mi właśnie nagle przyszło do głowy to coś poniżej. Nie wiem, jak się pożegnaliśmy, ale na pewno NIE uściskiem ręki, NIE całusem i NIE uściskiem.

Nieco wcześniej przypadkiem odezwałem się nieuprzejmie do sąsiada, który sobie na to nie zasłużył, pani Skankowa i pan Skank jednak się różnią. On zachował się jak najbardziej uprzejmie, zrobiło mi się głupio, uśmiechnąłem się, podziękowałem i już-już podawałem rękę. Wycofałem się w ostatniej chwili, możliwe, że on by odruchowo złapał. Nie wykluczam, że za dziesięć lat będziemy poznawać stare filmy po tym, że ludzie podawali sobie w nich ręce…

Czytaj dalej

Zderzenie rzeczywistości, w liczbie mnogiej, nie przestaje mnie dobijać. Tym razem największym problemem nie jest przyroda, która szaleje i jest to cudownie piękne, tylko sąsiedzi. Basic Skank Nancy zaprasza mianowicie gości. W liczbie mnogiej. W niedzielę przybyły dwie psiapsiółki i siedziały od godziny czternastej do północy. Wiemy to dokładnie, ponieważ o czternastej akurat przybyły i powiedziały nam „hello” (Basicowie-Skankowie się do nas nie odzywają), a o północy Jos poprosił, żeby może przykręciły rechociki, bo jest, cóż, północ. Czasami pojawia się babcia, czasami zaś nie, liczba dzieci waha się od zera do dwóch. Podczas podejmowania psiapsiółek, nie było akurat (chyba) ani męża, ani hipotetycznego wujka, więc nie umiałem stwierdzić, czy impreza była legalna. Legalnie mogą przebywać w domu trzy osoby, chyba, że ma się dzieci, nie trzeba się nadmiarowych pozbywać. Tylko izolacja społeczna chyba nie polega na tym, że za każdym razem są to inne trzy osoby.

Wirus dotyka nas prawie osobiście. Przyjaciółka przeleżała osiem dni na krawędzi, dziewiątego dnia powoli zaczęła z tego wychodzić, już jest nieźle, chociaż nie wiadomo, jakie będą efekty długofalowe. Jej mąż przeszedł chorobę łatwiej, jak zwykłą grypę, ale i tak mu nie zazdroszczę. Koleżanka Josa z pracy wróciła do owej pracy w czwartek, zdaje się dwa dni po tym, jak na koronowirusa umarł pierwszy klient. Holendrzy z testowaniem oszukują, mianowicie zajmujący się tym instytut w przypadku „objawów grypy bez problemów z oddychaniem” każe po prostu siedzieć w domu. Jeśli prawdą są wyliczenia, że śmiertelność wynosi około 3%, to w Holandii nie ma 28 tysięcy zakażonych, tylko 104 tysiące. Przedwczoraj pocieszałem amerykańską przyjaciółkę, która straciła członka rodziny.

Państwo Basicowie-Skankowie żyją w stanie zaprzeczenia, w ogóle nic się nie dzieje, żadne wirusy ich nie dotyczą, ale to przypadek bardziej ekstremalny niż nawet brazylijski prezydent. Zakładam, że należą do grupy przekonanej, że bardzo niedługo „powróci normalność”. Normalności nie było już od bardzo dawna, a może nigdy, zależy od definicji. Jeśli jednak założyć, że oznacza to „stan dotychczasowy” to nie, nie powróci. Nie będzie tak, że pewnego dnia piknie zegar, godzina zmieni się z 23:59 na 0:00 i nagle WTEM wirusa nie będzie, granice się pootwierają, puste konta bankowe zwykłych ludzi zapełnią, a fundusze hedgingowe z powrotem zbiednieją.

*

Ostatnie zachowania polskich polityków wskazują na przeświadczenie, że Unia się rozpadnie i w zupełności się z nimi zgadzam. Trzeba było pandemii, żeby wyszło na jaw, że jakby co, to maseczki są nasze a nie wasze, granice zamykamy, obligacji na poziomie europejskim nie będzie. Nikt inny jeszcze nie posunął się do tego, żeby jak Trump oferować górę pieniędzy za to, żeby szczepionkę mieć NA WYŁĄCZNOŚĆ, ale kiedy już się ta szczepionka pojawi coś mi mówi, że ani nie będzie za darmo, ani nie każdy kraj dostanie do niej równy dostęp…

Przeczytałem wczoraj, że bez dopłat od rządów Big Pharma, czyli duże firmy farmaceutyczne nie pchają się do pracy nad szczepionką, bo im się to nie opłaca i właściwie nie mam nic do dodania. Może Kickstartera zorganizujmy.

Anyway, błyskawicznie wracamy do mentalności plemiennej. Ja mieć szczepionka dobrze, ty mieć szczepionka źle, w Chińczyka kamulcem, bo przywlókł wirusa, Afrykanie niech jak zwykle zdychają, bo nie kupują ajfonów, a ja idę z funflami zanieść wieńce usiąść na ławce z piwem przed wycieczką do babci, bo moja wolność jest warta niż babcine życie. Nie łudzę się, że tego pewnego dnia, kiedy nagle zrobi się normalnie o godzinie 0:00 ludzie leżący w szpitalach ze zdumieniem odkryją, że ozdrowieli, otworzą się wszystkie granice, rasizm zniknie, a Orban natychmiast zrzeknie się bycia dyktatorem.

Czytaj dalej