Chustka pisze (a w zasadzie doktor Żurek pisze, ale ja znalazłem u Chustki):

posłuchajmy doktor Aldony Żurek:
Osiemdziesiąt kilka procent Polaków zawiera związek małżeński do 30. roku życia, czyli większość. A 50 lat temu przeciętna Polka, kiedy wychodziła za mąż, miała 21 lat, a Polak był trzy-cztery lata starszy. W tej chwili panie mają średnio 24 lata, a panowie trzy lata więcej. Polki z wyższym wykształceniem wychodzą za mąż, jak mają 28-29 lat, ich partner znowu jest odpowiednio starszy. Punktem granicznym tych decyzji, po którym zaczyna działać syndrom staropanieństwa i starokawalerstwa, jest dzisiaj w Polsce 33. rok życia. 
(…)
Po 33. roku życia naszej singielce czy naszemu singlowi kurczy się gwałtownie rynek małżeński o te osiemdziesiąt kilka procent. Gdyby decydował się na małżeństwo w wieku lat 21, to miałaby pełną pulę. Mogłaby wybierać jak w ulęgałkach. Ale teraz, mając niecałe 20 proc. rynku małżeńskiego, nie może wybrzydzać. I często bierze z odzysku. 

Ahem. Tak się składa, że do 34 roku życia zostało mi niecałe 4 tygodnie.

Nie mieszkam co prawda w Polsce, ale mam w pewnym stopniu zbliżone spostrzeżenia dotyczące małżeństw hetero: po pewnym progu wiekowym pojawia się rzeczony syndrom, biorący się zwyczajnie stąd, że poniżej tego wieku heteroseksualiści są już zajęci, często dzieciaci, mają kredyty, a jeśli są wolni, to albo nie są do końca hetero, albo też mają na głowie alimenty/samotne rodzicielstwo.

Nie do końca jeszcze obczaiłem, kiedy ten próg wiekowy pojawia się w przypadku osób homoseksualnych. (Nie mówimy tu rzecz jasna o Bolandzie, w której próg ten wynosi jak na razie division by zero error.) Jak wiadomo (niektórym) w wieku lat 31 byłem zaręczony, ale nic z tego nie wynikło. Teraz zaś jestem znowu świeżym singlem z odzysku i staram się raczej unikać rzucania znowu na głębokie wody związkowania, przynajmniej dopóki — jak słusznie napisał @chakravant — nie zacznę być pewien własnych emocji. Na razie pewien nie jestem.

Spotkałem się wczoraj z uroczą parą — nazwijmy ich Sasza i Olek. Panowie różnią się wszystkim. Jeden jest naukowcem, drugi malarzem. Jeden ma lat 43, drugi 27. Jeden jest wielkim niedźwiedziem o łydce większej niż moje udo (ci, którzy wiedzą, jak wygląda moje udo zapewne właśnie spadli z krzesła), drugi szczupłym chłopcem o uroczym uśmiechu. Są razem od 8 lat, pasują do siebie w jakiś dziwny sposób doskonale i stanowią strasznie miłe towarzystwo do gier planszowych, wspólnego piwa i gadania o pierdołach. Jedyne, co nie do końca mnie zachwyca, to fakt, że złośliwie i w ogóle nie bacząc na moje potrzeby w listopadzie wyjeżdżają do Kanady 🙁

Bardzo fajnie jest przyglądać się takiej parze. Chemię mają doskonałą, bardzo się kochają, co się szalenie rzuca w oczy, są bardzo sympatyczni, otwarci i weseli. Szalenie im zazdroszczę. Jak łatwo obliczyć, kiedy się poznali, jeden grzebał w rynku już skurczonym, a drugi miał do dyspozycji pełną pulę. Hmmm. Czy to znaczy, że celem zwiększenia szans sukcesu matrymonialnego po 33 roku życia mam zacząć gapić się na 20-letnie dzieci? Pani doktór Żurek, pani mnię to powie!

Czasem jest dobrze, a czasem trochę mniej dobrze. W tej chwili jest mniej dobrze, ale ogólnie jednak nieźle.

*

Pierwszą notkę o depresji wywlekałem z siebie pazurami i zębami, przekonany, że nie powinienem się tak otwierać, a poza tym, co to kogo obchodzi. Odzew przewyższył wszelkie moje oczekiwania, a przy okazji wyautowało mi się dużo komentatorów, ludzi sympatycznych i fajnych, którzy przyznali się, że też zdzirę na swojej drodze życiowej spotkali. Ja zaś dorzucę moje ukochane Janet Jackson i Marian Keyes. Jakoś tak się dzieje, że depresja dotyka głównie (acz, rzecz jasna, nie jedynie) osób sympatycznych, emocjonalnie rozwiniętych i wrażliwych. Taki Chris Brown, czy Jacek Kurski raczej nie borykają się z problemami z samooceną, kompleksami i zdzirą uniemożliwiającą funkcjonowanie.

*

Ileż jest na świecie osób, które chętnie ocenią, czy to, jak się zachowuję, co robię, czym odżywiam, jak wyglądam, w co się ubieram jest dobre, czy złe; czy zasługuję na pochwały, czy też nie; czy zasługuję na legalizację związku, czy też nie. Jakoś tak jest, że to właśnie te osoby, które NIE czują, że mają monopol na Prawdę, Dobroć i Słowo Boże, te, które mają wątpliwości i gotowe są dać się przekonać, jeśli pojawią się wystarczające argumenty — te właśnie osoby wydają się stanowić mniejszość podatną na depresję. Oraz mniejszość, z którą potrafię się zaprzyjaźnić. Chciałbym wierzyć, że to przypadek, że wśród moich przyjaciół jest tyle osób z rozmaitymi problemami psychologicznymi, ale nie wierzę. Może po prostu osoby z problemami psychologicznymi są bardziej interesujące?

*

Zakończyło działalność wydawnictwo Abiekt.pl. Bardzo żałuję. Kilka książek wydawnictwa otrzymałem jako prezenty od Szacownego Eksmałżonka i bardzo mi się podobały, z wyjątkiem okropnej czcionki „komiksowej” na okładce Fun Home. (Ale jak się daje książki fetyszyście typografii, to trzeba się liczyć z dziwnymi komentarzami typu „co, Comic Sans nie było na komputerze”…)

Komiks „Konrad i Paul”, który wydawnictwo opublikowało zdaje się na początku swojego istnienia podzielił polskie środowisko gejowskie, ponieważ pokazywał to środowisko takim, jakie ono jest. Dwaj panowie żyją sobie w otwartym związku, uprawiają seks z różnymi chętnymi, wpadają na pomysły czasem zabawne, czasem obrzydliwe, a czasem i to i to naraz i się tego nie wstydzą. I to właśnie podzieliło środowisko, które również lubi uprawiać seks z różnymi chętnymi i wpada na różne pomysły, ale się tego wstydzi i ukrywa. „Po co o takich rzeczach mówić na głos…” — A może po to właśnie, żeby zdjąć z nich odium brudnych i wstrętnych rzeczy, o których nie mówi się publicznie?

Osoby z Monopolem na Prawdę, w skrócie OMPy, żerują właśnie na naszym poczuciu wstydu. Osoby, które usiłują nam wciskać, że homoseksualizm jest kwestią wyboru i jako taki nie zasługuje na żadne względy prawne, podobnie. Dostajemy piany na ustach, wykłócając się, że nie, nie jest kwestią wyboru (naprawdę, heteroseksualizm niesie za sobą takie profity i zwyczajną wygodę, że chyba tylko osoby o inklinacjach masochistycznych WYBRAŁYBY homoseksualizm), zamiast spytać chłodno: no, a jeśli jest, to co wtedy? Pan wybrał swoją żonę, mimo, że wygląda ona jak kanapa, a ona wybrała pana, mimo, że wygląda pan jak Quasimodo w gabinecie krzywych luster, naprawdę, ludzie dokonują najdziwniejszych wyborów, ale kto panu dał prawo decydować, że ten wybór jest dobry, a ten już jest fe?

*

Margaret Cho, moja ulubiona komediantka stand-up, całe życie boryka się z problemami z samooceną, ponieważ po pierwsze ma tego pecha, że nie urodziła się biała, a po drugie — ma problemy z wagą, które usiłowała zwalczać drakońskimi dietami, pigułkami z amfetaminą (patrz „Requiem Dla Snu”) i zastępowaniem jedzenia alkoholem. Kiedy telewizja ABC zaproponowała jej stworzenie własnego sitcomu, w którym grałaby rolę samej siebie, nakazano jej schudnąć. Była za gruba do zagrania samej siebie! Wszyscy wiemy, że chude jest dobre, a grube jest złe, białe jest piękne, a inne kolory to już tak różnie, a z tej wiedzy biorą się strony pro-ana, rasizm i wiele innych wesołych i zabawnych rzeczy.

Problemy z wagą, bulimia, anoreksja i tym podobne do mnie przemawiają, ponieważ przez bardzo długi czas sam zmagałem się ze swoim body image; odchudziłem się do 67 kg przy wzroście 184 cm i ciągle czułem się tłusty (jednocześnie odnotowując, że nie jestem w stanie siedzieć na twardym, bo suchy tyłek nie wyrabia); potem na siłowni usiłowałem za każdym treningiem spalać więcej kalorii na cardio do momentu, kiedy o mało nie spadałem z bieżni, a po powrocie wypijałem butelkę wina, zjadałem pizzę i szedłem spać. To, że moje ciało pod wpływem treningów w końcu uległo zmianie, odkryłem dopiero wtedy, gdy zobaczyłem odbicie swojego torsu w lustrze pod takim kątem, że nie było widać twarzy i rozejrzałem się w poszukiwaniu tego napakowanego gościa. To, co widziałem w lustrze w domu — gdzie wiedziałem, że oglądana osoba to ja — jako żywo miało wątłe łapki jak patyczki i wielkie brzuszysko.

Nie odchudzałem się dlatego, że ktoś mi kazał; Szacowny Eksmałżonek twardo twierdził, że w niczym mu mój brzuszek nie przeszkadza. Nie odchudzałem się z powodu problemów zdrowotnych. Nie odchudzałem się z żadnego innego powodu, jak tylko głęboko w głowie zakorzeniona myśl, że grube jest złe i trzeba je odchudzić. Z tego też powodu spędzałem godziny na siłowni, a potem zapijałem winem uczucie, że jestem strasznie nieszczęśliwy ze samym sobą.

*

Przestańmy, drogie środowisko LGTB, odżegnywać się od jakiejkolwiek chęci brania ślubów i posiadania dzieci. Stańmy Gowinowi naprzeciw i powiedzmy mu bezczelnie: Panie Gowin, pan dla mnie jest żaden autorytet w dziedzinie tego, kogo mam kochać, a kogo nie, pana poglądy na temat ślubów osób tej samej płci też mnie nie ciekawią, pan się mnie nie pytał przed ślubem, nie wiem, czemu ja miałbym się pana pytać przed moim. Jeśli jest pan przekonany, że rodzina tradycyjna musi się rozpaść i ulec rozkładowi pod wpływem legalizacji związków osób homo, to albo pan nie kocha żony i pragnie uciec w ramiona mężczyzny, albo boi się pan, że żona ucieknie w ramiona kobiety, ale naprawdę, pana osobiste problemy kompletnie mnie nie interesują. Co mnie interesuje? Interesuje mnie, że mój mężczyzna ma syna z małżeństwa z kobietą płci odmiennej, mieszkamy razem od 6 lat, mieszkanie jest na męża, a mąż ma raka z przerzutami i nie dość, że nie mogę go odwiedzać w szpitalu, nie mogę się doprosić o informację, czy jeszcze żyje, a syn płacze wieczorami, że nie chce jechać do mamy do Anglii, tylko chce zostać ze mną, u nas w domu, na który nie będzie nas stać, bo nawet jeśli mąż mi go zapisze w spadku, w życiu nie zdołam zapłacić podatku. I wiecie co, pp. Gowin, Terlikowski, Kaczyński, Niesiołowski et consortes? W dupie mam wasze poczucie estetyki, w dupie mam wasze uczucia religijne, w dupie mam „to się da przecież załatwić u notariusza”, w dupie mam „homoseksualizm to kwestia wyboru” i ogólnie w dupie mam małe miasteczka.

*

Nie jestem w związku otwartym, ale nie oceniam negatywnie osób, które są, tak samo, jak nie oceniam negatywnie osób, które biorą ze sobą ślub, lub rozwodzą się za porozumieniem stron. Negatywnie oceniam wyłącznie osoby, które zdradzają małżonków za ich plecami, łżąc im w żywe oczy, że musieli dłużej zostać w pracy. Tak się dziwnie składa, że ślub pary homoseksualnej większości Polaków wydaje się nienaturalny i zły, a zdradzanie żony większości Polaków wydaje się normalne, a duża część uważa je za nieuniknioną konsekwencję małżeństwa.

Ciekaw jestem, czy łączy się to w jakiś sposób z faktem, że w Amsterdamie paradują bez koszulek mężczyźni, którzy mają ciała do pokazywania — polecam wizytę w Vondelparku w słoneczny dzień, co poniektórzy siatkarze, bądź po prostu opalający się bez koszulek są w stanie spowodować wypadki rowerowe wśród osób płci obojga, które nie mogły oderwać wzroku od spoconych, muskularnych torsów. W Warszawie, w której chwilowo przebywam gościnnie, muskularne torsy są starannie ukrywane, zaś na słoneczko i letnią aurę wystawia się jak największe brzuchy piwne. Motywacja jest być może podobna — wszak nie po to pan Jan pracował nad brzuszyskiem przez 20 lat, żeby swe dzieło teraz ukrywać przed ludzkim wzrokiem. A może po prostu w Amsterdamie mieszkają sami męscy anorektycy z problemami z body image, a w Warszawie zdrowi i normalni Polacy z właściwym spojrzeniem na sprawę?

A kiedy widzę na gazeta.pl wątek pt. „wszystkie feministki są brzydkie i były molestowane” zastanawiam się, czy napisał go pan Jan osobiście i czy laptopa postawił na brzuchu, czy też sięgał z trudem do biurka.

tomek_kulesza napisał ciekawie na Polyinpoland o męskiej seksualności widzianej z punktu widzenia heteroseksualnego i cisseksualnego (cisseksualizm — odwrotność transseksualizmu: całkowite utożsamianie się z własną płcią biologiczną), po czym wezwał mnie do tablicy. I słusznie, bo jak sam wspomina:

„Stereotyp męskości zawiera takie [cechy], jak powiedzmy odwagę, ale jest tez coś co określa tylko i wyłącznie mężczyzn, a nie ludzi, czyli seksualność. Bardzo dużą wartość, powiedziałbym, że ponad połowa męskości jest oparta na szeroko rozumianej seksualności.”

No i jak ja mogę się nie zainteresować. 🙂

Seksualność męska jest mi dosyć bliska, tak ogólnie. Przy czym mieszkanie w Amsterdamie pozwoliło mi się dodatkowo przyjrzeć stereotypom związanym z rasą, problemom (lub ich brakowi) związanym z religijnością, poglądami politycznymi, etc. Część rzeczy, o których Tomek pisze, pozostaje prawdą niezależnie od orientacji, chociażby to:

Mężczyzna musi być seksualnie aktywny, zawsze mieć ochotę na seks, nie tylko nie odmawiać ale aktywnie dążyć i wykazywać inicjatywę, poszukując (z sukcesem!) kontaktów seksualnych. […] Dalej. Jeszcze lepiej, jak ma dużego penisa, zaspokaja kobietę, oczywiście tym penisem, i najlepiej jak najdłużej, „przedwczesny” wytrysk to coś niemal tak zagrażającego jak impotencja. […] I co najważniejsze – musi z tego wszystkiego czerpać wielka satysfakcję.

Z wyjątkiem kobiety, oczywiście, cała reszta jak najbardziej pasuje, przy czym pewne rzeczy są powiązane ze sobą. Przy podziale na partnera aktywnego (top) i pasywnego (bottom) pasywność jest uznawana za „złą” przez tych samych ludzi, którzy przy opisie własnej osoby używają wyrazów typu „męski”, „niebudzący skojarzeń” oraz pochodzą z krajów Europy Wschodniej, Bliskiego Wschodu i Afryki. Największy problem mają mężczyźni pochodzenia afrykańskiego, którzy zdają sobie sprawę z ciążącego na nich stereotypu mandingo, wiecznie nienasyconego seksualnie Murzyna, koniecznie z ogromnym członkiem, bez przerwy zmieniającego partnerów i super-hiper-męskiego.

Poznałem osobiście czterech czarnoskórych gejów. Dwaj z nich mieli ciężkie problemy ze sferą seksualną — jeden w ogóle unikał seksu, bo bał się strasznie, że zostanie potraktowany jak obiekt (przy czym o tyle miał rację, że kiedy już komuś zaufał, został potraktowany przedmiotowo, wykorzystany i porzucony), drugi zaś na zmianę bał się wszelkiego dotyku i czułości oraz zachowywał się jak kompletnie nieczuły, brutalny gwałciciel. Trzeci zachowywał się kompletnie zgodnie ze stereotypem, zaliczając wszystko, co się ruszało i na drzewo nie uciekało, jednocześnie twierdząc, że tak naprawdę pragnie miłości, wierności i tak dalej. Żaden z nich nie uważał się za religijnego, ale pierwsi dwaj zostali wychowani w religijnych rodzinach. Wszyscy trzej określali siebie jako „top only” oraz twierdzili, że są biseksualni, nawet ten, który w życiu żadnej kobiety nie dotknął — tak silny był w ich głowach stereotyp, że homoseksualizm jest niemęski, a oni przecież MUSZĄ BYĆ MĘSCY. Czwarty wreszcie był normalnym (ha! Navaira napisał „normalny”!) facetem, dla którego kolor skóry był wyłącznie kolorem skóry, a nie determinantą wszystkich zachowań seksualnych, nie miał kompleksu mandingo, potrzeby udawania biseksualisty i bycia wyłącznie top. Nie miał też żadnych problemów w sferze seksualnej.

Jeśli przyjrzymy się cechom typowym dla męskiej i kobiecej seksualności — tzn. typowym, jeśli rzecz jasna jesteśmy seksistą-socjobiologiem z odchyleniem prawicowym — co widzimy? Mężczyzna powinien być brutalny, wiecznie nienasycony, obdarzony, gotów do zaspokajania partnerki/partnera zawsze i wszędzie i nie wiadomo jak długo. Kobieta powinna być delikatna, wrażliwa, broń Boże nie lubić seksu za bardzo BO TO ZŁO. Mężczyzna bierze, kobieta daje. (Patrz zdanie „pies nie weźmie, jeśli suka nie da” i obwinianie wyłącznie kobiet za zdrady, bo przecież Wszyscy Wiemy, Jacy Są Mężczyźni.) A teraz wyobraźmy sobie, że zestawiamy ze sobą dwóch mężczyzn lub dwie kobiety; osoby, rzecz jasna, wychowane w JAKIMŚ społeczeństwie, które operuje JAKIMŚ zestawem stereotypów, nakazów i zakazów, które wdrukowuje JAKIŚ imprint. Im bardziej konserwatywna jest społeczność, w jakiej wychowywały się te osoby, tym bardziej prostacki jest imprint: mężczyzna jest męski, przynosi mięso i sika do ognia, kobieta jest kobieca, sprząta, gotuje i ładnie pachnie. W takim razie seks dwóch mężczyzn powinien przypominać walkę bokserską, a seks dwóch kobiet — muskanie się delikatnie płatkami róż. (Uchylę rąbka tajemnicy i powiem, że owszem, zdarza się, że to prawda, ale raczej rzadko.)

Jakiś rok temu przeczytałem ciekawy artykuł o gejowskim portalu Manhunt. Artykuł ów wspominał, że my, geje (o lesbijkach nie pisano) nie nauczyliśmy się nigdy rytuałów uwodzenia i podrywu; nasza orientacja była przez lata sprowadzana do maksymalnie prostackiego „oni się rąbią w dupę”, my sami traktowani przedmiotowo i wykluczani ze społeczeństwa, dla którego zawsze byliśmy Obcymi, przysłowiowymi „onymi”. My, normalni versus oni, „te geje”. Tak więc nie ma się specjalnie co dziwić, że to, co zbudowaliśmy dla siebie, również powstało pod wpływem imprintu środowiskowego; nie ma się również co dziwić, że po latach kultury opartej na seksie, narkotykach i muzyce tanecznej dopiero teraz sięgamy po małżeństwo i rytuały typowe dla „romantycznych” związków. Po prostu dopiero teraz zaczynamy uświadamiać sobie, że wbrew temu, co nam wciskają od dekad konserwatyści, NIE jesteśmy zboczeńcami, NIE musimy skupiać się wyłącznie na seksie i nasza orientacja seksualna NIE determinuje absolutnie wszystkiego, czym się zajmujemy, co lubimy i co nas kręci. Męska seksualność w wydaniu gejowskim przez długi czas stanowiła karykaturę; po części dlatego, że podświadomie geje starali się być jeszcze bardziej męscy, aby pozbyć się odium zniewieściałych wiotkich istot w różowych sukienkach przybierających co chwila pozę czajniczka, po części — dlatego, że wmawiano nam, że MUSIMY sprowadzać naszą kulturę tylko i wyłącznie do tejże seksualności, tak więc uparcie dzieliliśmy się na Tych Męskich i Tych Przegiętych, jakby nie istniało nic pomiędzy Mike’em Tysonem i Żakliną.

Jednym z powodów, dla których wyjechałem z Polski było zmęczenie szufladkami. Nie czułem się jak Mike Tyson, ale nie czułem się też jak Żaklina. Moje długie włosy nie oznaczały, że byłem kompletnie pasywny, a ich ścięcie i zastąpienie irokezem nie oznaczało, że nagle stałem się kompletnie aktywny. Nie czułem potrzeby słuchania TYLKO metalu lub TYLKO Madonny. Mniej więcej to, jak mniemam, ma na myśli Tomek, pisząc:

Napisałem, przy okazji kolejnej odsłony dyskusji o pornografii, że męska seksualność jest bardziej zrepresjonowana od kobiecej. To stwierdzenie może wydawać się zaskakujące, ale tylko dlatego, że ta represja jest bardziej ukryta. Generalnie, kobiety – feministki – które mogłyby ja zanalizować zwykle nie są tym zainteresowane, albo wpadają w pułapkę traktowania mężczyzn, jako jednorodnej grupy, albo umyka im część perspektywy. Z drugiej strony, mężczyźni są albo […] zbyt zajęci szukaniem winy w feminizmie i wyzwoleniu kobiet, albo nawet nie są świadomi, lub nie chcą narzekać – bo już samo to oznaczałoby przekroczenie normy i niemęskie zachowanie.

Siedzenie w szufladce potrafi być wygodne, to prawda. Tyle, że nie każdy z nas ma, excusez le mot, kwadratową dupę. A szufladka ma zawsze ten sam kształt. Ciężko jest ocenić, jak dużo osób NAPRAWDĘ czuje się wygodnie w szufladce; 80%? 40%? Ile kobiet NAPRAWDĘ lubi wyłącznie delikatne głaskanie puszkiem, seks rozumie jako Obowiązek Małżeński, który pragnie spełniać wyłącznie z Jedynym Ukochanym i wyłącznie celem prokreacji? Ilu mężczyzn NAPRAWDĘ jest tymi super-aktywnymi, zawsze gotowymi, zawsze chętnymi, zawsze aktywnymi, pozbawionymi uczuć samcami alfa sterowanymi mniejszą główką? Metroseksualizm nie jest skutkiem promocji homoseksualizmu, dodawania do wody hormonów ani trującej propagandy Zachodu; jest skutkiem odkrycia przez tłamszonych latami mężczyzn, że NIE MUSZĄ trzymać się norm, a siedzenie na poduszce, zamiast w kwadratowej szufladzie potrafi być całkiem wygodne. A ci, którzy największe gromy ciskają na zniewieściałych facetów i babochłopy, być może rzeczywiście kochają swoje szufladki… a być może najbardziej boją się wyściubić z nich nosa.

Najpierw autoreklama: zapraszam do lektury mojego debiutu w roli Carrie Bradshaw kolumnisty portalu homiki.pl. Polecam również komentarze — bardzo zabawne. 🙂

*

Od paru dni zastanawiam się nad odpowiedzią na dwa pytania: 1. co to jest męskość? oraz 2. czy ja i DJ jesteśmy męscy? Oczywiście, odpowiedź na pytanie 2. zależy od odpowiedzi na pytanie 1., więc nad tym pierwszym zastanawiam się bardziej intensywnie, a całość wzięła mi się ze znalezienia wątku o przedszkolaku lubiącym kolor różowy i co poniektórych wpisów w owym wątku.

Tego, co napisałem na heteroblogasku nie będę, rzecz jasna, powtarzać, ale temat fascynuje mnie od dłuższego czasu, a zwłaszcza od kiedy obejrzałem na BBC film dokumentalny o konstruktach męskości i kobiecości w reklamie. O tym, że na reklamach dłonie mężczyzn chwytają przedmioty, a dłonie kobiet omdlewająco spływają wzdłuż ciała, lub służą przedmiotom jako elegancka podstawka. O tym, że mężczyźni patrzą na ogół w kamerę, a kobiety — na mężczyzn. O tym, że mężczyźni stoją, siedzą lub oddają się sportom, zaś kobiety leżą lub przybierają pozy charakterystyczne dla małych dziewczynek. Film trwał 45 minut, a ja od tego czasu nie mogę przestać dostrzegać prawdziwości ukazanych w nim schematów; co gorsza, schematy dotyczące kobiet nie są prezentowane w pismach dla mężczyzn, lecz w pismach dla kobiet właśnie — mój ulubiony Glamour dokładnie tak pokazuje kobiety w rozkładówkach o modzie i reklamach. Czy chodzi o to, żeby wpoić kobietom myśl, że takie właśnie są — słabe, wiotkie, nieobecne, pasywne? Czy to jest właśnie ta słynna kobiecość, o której tyle słyszymy? I czy rzeczywiście męskość to siła, zdecydowanie, brutalność, aktywność i bycie samcem alfa?

Taka definicja męskości miała sens, owszem, tak mniej więcej do 1960 roku. Miała sens wtedy, kiedy mężczyzna chodził do pracy, zdobywał mięso, chciałem powiedzieć — pieniądze, po czym utargane ciężką harówką dzięgi przynosił do domu, gdzie czekała żona, pachnąca perfumami, oraz obiad, pachnący golonką i piwem. W świecie, w którym kobiety i mężczyźni tak samo często chodzą do pracy, na siłownię, prowadzą samochody, kupują kosmetyki, noszą spodnie — ta definicja zwyczajnie nie ma sensu, a twarde udawanie, że świat wcale się nie zmienił i kurczowe trzymanie się starych definicji (oraz, co gorsza, usprawiedliwianie nimi niższych płac kobiet oraz spychania na nie wszelkich prac domowych) jest skrzyżowaniem niedorozwoju umysłowego z chamstwem.

Mężczyźni, którzy uparcie twierdzą, że w życiu nie założyliby niczego różowego, nie umieją sprzątać, a dezodorant jest dla pedałów zwyczajnie okazują swoją frustrację niepojętym dla nich nowym porządkiem świata, w którym kobieta może, na przykład, zostać ich szefową — mimo, że nie posiada penisa. (Escandalo!) Problem w tym, że mimo rozlicznych badań nigdy nie potwierdzono tezy, iż penis jest organem służącym myśleniu i kreatywności. Owszem, posiadanie penisa ułatwia sikanie na stojąco, ale jeśli jesteśmy tacy pewni, że to stuprocentowo pozytywna cecha gwałtownie zwiększająca przydatność na rynku pracy, to kopnijmy w krocze faceta i kobietę i zobaczmy, które z nich 10 sekund po kopniaku będzie wiedziało, ile to jest osiem razy jedenaście.

Na mojej siłowni plącze się taki jeden trener kickboxingu. Łysy, brodaty, wielki, muskularny, wytatuowany. Odziewa się wyłącznie w bojówki i spodnie od dresu oraz koszulki z napisami typu MUAY THAI, WORLD CAGE-FIGHTING CHAMPIONSHIPS, etc. Pali cygara. (Nie podczas treningu.) Jakiś czas temu wyhaczyłem, że oprócz wszystkich cech powyżej wymienionych dodatkowo do pracy jeździ na motocyklu, ubrany od stóp do głów w skóry. I wtedy zrozumiałem, że jego penis musi być bardzo, bardzo malutki. 🙁

Pojęcie męskości i kobiecości w roku 2010 jest nadzwyczaj płynne. Czy męski jest aktor, grający Thora, który rzuca młotem i mięsem, na obiad zjada jednego żywego byka i wypija beczkę piwa, ale klateczkę ma wydepilowaną do ostatniego niedobitka włoska, a fryzurkę na głowie codziennie pieści mu trzech fryzjerów-gejów o imionach Denzello, Daniello i Julianello? Czy bardziej męski jest Jarosław Kaczyński, czy Gareth Thomas? Czy Oprah jest kobieca? A Ellen DeGeneres? A Madonna? Czy o męskości i kobiecości może świadczyć orientacja seksualna? (Biedny zniewieściały Gareth, gdyby tylko wziął przykład z Jarosława Kaczyńskiego.) Co z tym nieszczęsnym kolorem różowym? Czy męskość rośnie i maleje płynnie w zależności od tego, co na sobie mam? Dzisiaj akurat mam na sobie czarne dżinsy, czarny t-shirt i wściekle kolorowe buty — czy to oznacza, że od kostek w górę jestem męski, a od kostek w dół nie, czy też niemęskość butów znosi męskość dżinsów?

Przez to wszystko ciągle nie mogę się zdecydować, czy DJ i ja jesteśmy męscy, czy też nie, oraz który z nas jest bardziej męski, ale na szczęście oprócz przyjemności czysto intelektualnej niespecjalnie mi zależy na usunięciu tej jakże palącej niepewności, ponieważ mój penis jest rozmiaru takiego, że nie muszę palić cygar, zrzucać ludzi ze schodów i jeździć na motocyklu tylko po to, żeby poczuć się Prawdziwym Menszczyzno. Nie muszę. Ale mógłbym. Z przyjemną świadomością, że kiedy już wsiądę na motocykl, ubrany we wszystkie moje skórzane ciuchy i odjadę w siną dal, ściskając w zębach nieodłączne cygaro, w głowie śpiewać mi będzie Alizee. „Moi, Lolita”, zaśpiewa mi francuski podlotek, a ja razem z nią — bo jestem taki męski, że nawet Alizee się nie boję.