Dziś o pieniądzach.

Nie wszyscy wiedzą, że mam na koncie magisterkę z matematyki. Nigdy nie praktykowałem w, hmm, zawodzie, ale pewne rzeczy jednak widzę. Tak więc nie zdziwiło mnie zupełnie to, że Holandia trzeci rok z rzędu odnotowała recesję, ponieważ rząd holenderski trzeci rok z rzędu wprowadza oszczędności.

Podczas kryzysu oszczędności NIE WOLNO wprowadzać. Budujemy bowiem w ten sposób kółeczko. Państwo wdraża oszczędności. Mniej pieniędzy z budżetu zostaje wydane „na mieście”. Sektor prywatny mniej zarabia, w związku z czym zaciska pas i ogranicza wydatki. Wpływa to na zmniejszenie zarówno podatków wpłacanych państwu, jak i na wydatki sektora prywatnego u sektora prywatnego, przy okazji generując bezrobocie. Ponieważ państwo otrzymało mniej podatków, premier wpada na rewolucyjny pomysł: a może by tu jeszcze na czymś zaoszczędzić? Kółeczko zamknięte, brawa dla pana premiera, dziękujemy.

Oszczędności należy wprowadzać w czasie wzrostu gospodarczego, kiedy pieniędzy jest dużo i nie trzeba się martwić o wzrost bezrobocia w związku z ograniczeniem rozmiaru/budżetu sektora publicznego. Wprowadzanie oszczędności w czasie kryzysu skutkuje tym, co się w tej chwili dzieje w Holandii oraz w Grecji (rzecz jasna na zupełnie inną skalę). A ostatni akt tego spektaklu oglądamy właśnie na Cyprze.

Niderlandzki premier Rutte korzysta z kryzysu, aby cynicznie i bezwzględnie wprowadzać liberalne reformy wszędzie, od sektora medycznego, przez emerytalny, do budownictwa. Tyle, że ostatnio wreszcie odwróciły się od niego media. Gazety, do tej pory z lubością straszące kryzysem (nie mamy tutaj takiego chamstwa, jak w Polsce i nie ma co dnia nowych bluzgów w wykonaniu Pawłowicz, Palikota czy Niesiołowskiego) nagle zaczęły pisać o błędach Ruttego. Tyle, że to nie są błędy. To na zimno prowadzona drugą kadencję polityka mająca na celu rozmontowanie tego, co liberałowie postrzegają jako niderlandzki socjalizm.

A tymczasem w Polsce trwa zastanawianie się, co zrobić z emeryturami i wyraźnie widać, że nikt tego nie wie. Wydłużenie wieku emerytalnego jest jakimś tam krokiem, ale tak naprawdę o wiele bardziej pomogłaby plaga, wojna lub nagle wyłaniający się z mroku tłum masowych morderców, którzy upodobali sobie osoby w wieku 55-60. Pojawiają się straszliwe wyliczenia: „Osoba zarabiająca około średniej krajowej (dziś 3710 zł) miałaby dostać przez 10 lat 879 zł, przez 15 lat – 586 zł i przez 20 lat 439 zł.” To przy założeniu, że oszczędzamy przez 40 lat bez przerwy w zatrudnieniu. Osoby, które to wyliczyły, zapewne nie słyszały o umowach śmieciowych.

W Holandii radzą sobie z tym tak, że emerytury zostały ostatnio obniżone. Metodą „zabierzemy panu kasę i co nam pan zrobi” osiągnięto błyskawiczny przyrost notowań Partii Socjalistycznej oraz Partii 50+. Tak naprawdę odebranie emerytur, ograniczenie zasiłków dla osób przewlekle chorych oraz zmienianie zasad finansowania leczenia szpitalnego niewiele się różni od cyprowego podatku od lokat. Jest to okradanie obywateli z czegoś, na co latami pracowali i co im wielokrotnie obiecywano. Tyle, że alternatywą byłby podatek dla najbogatszych, a najbogatszym źle jest się narażać.

Ileż jest artykułów o tym, że prezesi banków zarabiają coraz więcej; że 10 najbogatszych ludzi na ‪świecie mogłoby spłacić długi Afryki 6 razy wyłącznie za pomocą tego, co zarobili w jeden rok; że płaca minimalna 1500 zł to za dużo; etc. Jednocześnie wciska się nam z ohydną hipokryzją brednie typu „życie ludzkie jest najważniejsze”. Otóż nie jest. Gdyby było, ONZ/NATO/Bank Światowy nałożyłyby grupowo podatek 50% na fortuny powyżej, powiedzmy, 200 mln dolarów i rozdzieliły ten podatek pomiędzy państwa afrykańskie, wykorzystały do znalezienia leku na AIDS i raka, a resztą wspomogły fundusze emerytalne. Wymagałoby to jednak tego, żeby ludzie NAPRAWDĘ byli ze sobą solidarni i wierzyli w świętość ludzkiego życia. Niestety, solidarność, socjalizm i niechęć do podatku liniowego gwałtownie spadają, gdy chodzi o MOJE pieniądze i dlatego w świecie nie istnieje świętość życia ludzkiego, tylko świętość pieniędzy handlarzy bronią, piorących kasę na Cyprze.

*

PS. Bardzo dziękuję wszystkim osobom, które udzieliły mi swoich lajków na FB. Wygrałem konkurs, dzięki czemu przez rok Zbrojmistrz i ja będziemy trenować na mojej siłowni razem. Obiecuję pisać ciekawe notki na różne tematy, aby się Wam odwdzięczyć 🙂

Szanowni czytelnicy i szanowne czytelniczki,

dwie informacje:

1. Założyłem stronę na FB dla Miłości Po 30. Będę tam wrzucać krótkie informacje, linki, cudze artykuły, informacje o postach na blogasku oraz odbierać wiadomości — jeśli ktoś się chce ze mną skontaktować, zapraszam na tęże stronę. Link na razie jest potwornie długi, ale kiedy będzie 25 fanów, link się skróci. Iii dziękujemy pierwszym 25 osobom, link już skrócony 🙂

2. Skoro już o FB, czy mogę poprosić o żebrolajka dla tego zdjęcia? Mam otóż 500 zaproszeń na konklawe, które z powodu braku ofoliowania nie mogą… nie, w rzeczywistości chcę wygrać rok darmowego wstępu na siłownię 🙂 Proszę tylko o kliknięcie w link i like’a dla fotki. (Zaręczam, że fotka jest tego warta.)

To wszystko na dziś, dziękuję i polecam się na przyszłość.

Przepraszam, że tyle piszę, ale mam za dużo tematów. Spróbuję się poprawić.

*

Wywiad z panem Piotrem Sałygą, mężem zmarłej „Chustki” przepłakałem. Po części dlatego, że wiem, jak to jest być chorą osobą w związku ze zdrową i co dnia zastanawiać się, czy tej zdrowej nie kazać odejść i szukać kogoś lepszego. Po części dlatego, że NFZ jest instytucją dla mnie nie do pojęcia, jakby Orwell je założył w „Roku 1984”.

„W Polsce są takie procedury, że nie można jednocześnie być leczonym paliatywnie i onkologicznie. Bo dwa świadczenia w ciągu jednego dnia to straszne straty dla NFZ-etu.” Ja nie mogę NIC do tego dodać, bo mi się robi czerwona płachta przed oczami i zaczynam bełkotać. A przecież niewyobrażalne skurwysyństwo NFZ nie dotyka mnie osobiście. Nie zapominajcie jednak, że i ja mam rodzinę i przyjaciół i niektóre z tych osób czasami na coś chorują.

Sposób, w jaki Polacy traktują się nawzajem wcale nie bierze się wyłącznie z braku kasy. Rzekłbym zgoła, że jest odwrotnie. To brak kasy bierze się ze sposobu, w jaki Polacy traktują się nawzajem. Coś w Holandii, kraju nienarzekającym wcale na zbyt niskie podatki, niebywałego, jest w Polsce codziennością: płacenie pod stołem. Żeby zaoszczędzić na składce emerytalnej, zdrowotnej, chorobowej. I tak sobie oszczędzamy, to znaczy — pracodawca oszczędza, w większości wypadków. Aż ktoś nie zachoruje. I wtedy się nagle okazuje, że pani przedsiębiorca Dominika, zarabiająca kilkanaście tysięcy miesięcznie (nie wiem, zgaduję), ma składki opłacone, a dodatkowe leki sobie wykupi. A moja kumpela Esmeralda, zarabiająca 2300 (z czego na papierze 1600) — no cóż. Cierpienie uszlachetnia. „Cito” oznacza „w tej dekadzie”. NFZ nie ma przecież pieniędzy. Skąd by miał mieć, skoro przedsiębiorca Dominika i sto tysięcy jej znajomych z LinkedIn oszczędza na składkach dla pracowników?

Nie będę w ogóle zaczynał myśleć, co by było, gdyby „Chustka” była lesbijką, bo już jest wystarczająco źle i nie trzeba dalej dramatyzować sytuacji.

*

No dobrze, miałem nie komentować Palikota, ale muszę, pokrótce i niech spierdala.

Była przez jakiś czas teoria spiskowa PiS, że Palikot jest narzędziem Tuska. Zaczynam się z nią zgadzać. Po głosowaniach w temacie związków partnerskich rozpętała się burza, a PO zaczęło spadać poparcie. I co robi Palikot? Naturalnie odwala akcję taką, że niewłaściwy wynik głosowania nad związkami partnerskimi to przy niej pikuś.

Palikot jest skończony jako poważny polityk. Jako polityk-populista, rzecz jasna, nie, ktoś musi dildami machać i żarty o gwałtach opowiadać. Ale ciężko mu będzie znaleźć sobie nową niszę. Rolnicy i prawica raczej nie wpadną mu w ramiona. Feministki właśnie stracił; co gorsza, okazuje się, że zrobił to na własne życzenie, nie przejęzyczył się, nie ma planów wycofywania się z tego, co powiedział i pcha się głębiej. Innymi słowy, po dotarciu do dna zaczął z zapałem kopać tunel. Poniższa słitfocia pochodzi albowiem z profilu FB Ruchu Palikota.

537952_536858703012521_1134383248_n

Należałem do nielicznych osób, które Palikotowi nie wytykały założenia Ozonu i liczyły, że rzeczywiście postanowił on zrobić coś ciekawego. Partia i jej lider podobały mi się średnio, natomiast Anna Grodzka i Wanda Nowicka w Sejmie już bardzo. W szczególności wicemarszałkini Nowicka. Teraz zaszła pewna zmiana. Biedroniowi musiałem przyznać punkty za wypowiedzi podczas debaty o związkach. Palikot zaś okazał się nowym Millerem. Stary beton nie rdzewieje, że tak figlarnie zacytuję biskupa Pieronka.

*

Ach, biskup. Co ja mogę o biskupie. Tu jest wszystko o biskupie, za Karoliną Korwin-Piotrowską tym razem.

6003_514082468634625_175189413_n

Wydaje mi się, że interesującym materiałem na notkę byłoby opisanie mojego traktowania przez rozmaite instytucje w związku z bezrobociem i chorobą. Nie będę się silić na porównanie z Polską (to zostawię komentatorom — zresztą nie próbowałem żadnej z tych rzeczy organizować w Polsce). Po prostu opiszę.

Źle zacząłem się czuć pod koniec lipca/na początku sierpnia. Najpierw miałem nadzieję, że to przejściowe. Skoki nastroju co kilka godzin wydawały mi się bardzo dziwne i nieprzyjemne, ale któż wie, może to minie. Może trzeba zwiększyć z powrotem dawkę antydepresantu, myślałem. Zwiększyłem, nie pomogło. Spać nie mogłem dalej. Więc wybrałem się do lekarza domowego, czyli huisartsa.

Huisarts w Holandii ma większe uprawnienia i umiejętności, niż w Polsce. Dokonuje drobnych operacji chirurgicznych, ma pewne uprawnienia wszystkich specjalistów naraz, w tym psychiatryczne. Mój niestety na zajęciach z psychiatrii musiał spać, albo był na wagarach, w każdym razie jego porady sprowadzały się do bezradnego pytania „a co pan myśli, że powinniśmy zrobić?” na co ja na początku odpowiadałem „przecież do pana przyszedłem po odpowiedź na to pytanie”, a po jakimś czasie odparłem prosto z mostu „dać mi skierowanie do specjalisty”.

Na wizytę u specjalisty czekałem, o ile pomnę, 3.5 tygodnia. W międzyczasie odbyła się ze mną rozmowa przez telefon, co do profesjonalizmu której miałbym pewne uwagi. Nie zapytano mnie o drobiazg ważny w depresji, mianowicie o to, czy aby nie mam myśli samobójczych. Wizyta w końcu się odbyła, znów po jakimś czasie. Do samej wizyty nie mam uwag, oprócz tej, że odesłano mnie do domu bez diagnozy i znów kazano czekać. Pan doktor musiał otóż przedyskutować rezultaty z konsylium za półtora tygodnia. W tym czasie pacjent, czyli mła, został zostawiony sam, bez infolinii pod którą możnaby zadzwonić, bez ostrego dyżuru, bez niczego pomocnego w ogóle.

3 października uzyskałem diagnozę, 4 października zaś w stanie ostrego kryzysu wylądowałem u dyżurnego psychiatry. Nawet to nie było łatwe, gdyż 3 października dostałem skierowanie do szpitala. Do szpitala zadzwoniłem następnego dnia, spotkałem się z przyjęciem opryskliwym i niemiłym („pan mi nie może mówić takich rzeczy, to niemiło z pana strony”). Zadzwoniłem więc do huisartsa, gdzie odesłano mnie do szpitala. („Ale tam mi odmówili pomocy.” „To musi pan zadzwonić jeszcze raz, z pewnością się uda! Najważniejsze to się nie poddawać. Czy ma pan jeszcze jakieś pytania?”) Nie pomyślałem o telefonie do kliniki, która zdiagnozowała mnie poprzedniego dnia, bo szczerze mówiąc już o niczym sensownym w tym momencie nie myślałem. Na dyżurze okazało się, że oczekiwania 10 dni na miejsce w kolejce do szpitala skrócić się nie da. Dostałem silnie otępiającą pigułę, mającą w zarysach utrzymać mnie w jednym kawałku przez półtora tygodnia i wysłano mnie do domu, tym razem jednak z numerem linii 24/7 pomocy psychiatrycznej.

Od tego momentu nie mam więcej negatywnych uwag do niderlandzkiej opieki zdrowotnej. Kiedy już zostałem pacjentem szpitala, włączył się tryb ful profeska. Na pierwszej, dwugodzinnej wizycie maglowała mnie trójka lekarzy. Po potwierdzeniu diagnozy przydzielono mi moją stałą panią doktor, z którą widuję się co 1-2 tygodnie. Pani doktor zadaje mi głównie dwa pytania: czy chodzę regularnie na siłownię i czy chodzę regularnie do kuźni. Traktuje mnie jak człowieka, nie jak numerek, pamięta, jakie leki biorę, jak często i do czego służą, pyta z troską o efekty uboczne, pilnuje mojej wagi i dodatkowo fajnie się ubiera, co jest miłe dla oka. Co prawda odmówiła zmiany mojego stabilizatora nastroju, ale po miesiącu-dwóch okazało się, że w sumie słusznie, bo nastrój się ustabilizował, a efekty uboczne zmniejszyły do akceptowalnych.

Przejdźmy do opieki społecznej i benefitów.

Pamiętny moich przejść z ZUS i UP lata całe temu do niderlandzkiego UWV wybierałem się z lekką taką nieśmiałością oraz Zbrojmistrzem u boku. Przeraził mnie albowiem otrzymany list, który informował mnie tonem ostrym i opryskliwym, iż nie wolno mi wychodzić z domu w godzinach 9-18, bo jeśli sprawdzą i okaże się, że mnie nie ma, zostanę uznany za symulanta. Potem wezwano mnie kolejnym listem na pilne spotkanie. Na spotkanie poleciałem gubiąc chodaki i spodziewając się Pani Helenki ubranej w zbroję. Na miejscu powitała mnie pani odziana jak Peggy Bundy, przepytała uprzejmie, zrobiła notatki do lekarza i skomentowała list:

'Eee, wie pan, to takie standardowe pisma są. Pan się tym nie przejmuje, oczywiście, że musi pan chodzić na siłownię!’

Tak pocieszony ruszyłem do domu w lepszym humorze, który minął mi znów, gdy dostałem wezwanie do lekarki od ubezpieczeń i znowu przypomniał mi się ZUS. Wyobraziłem sobie pluton egzekucyjny, na froncie którego stanie kolejna Pani Helenka i ryknie:

'Symulancie! Zdrajco! Odgryzasz sutek co wykarmił cię! Natychmiast zaprzestań wyłudzania zasiłków, kolejny Polaku pasożytujący na ledwie dychającem łonie matki Holandii!’

Pani doktor okazała się być smutną damą koło 50-tki, mówić cichym i ciepłym głosem, na wieść o moim bipolarze autentycznie się zmartwiła, kazała chodzić do kuźni i na siłownię i trzy razy życzyła mi powodzenia. Po czym wysłała mnie do domu z informacją, że odezwie się za trzy miesiące. Tak na razie skończyły się walki z lekarzem od ubezpieczeń.

W tej chwili jestem uznany za w pełni niezdolnego do pracy. Tak się też składa, że jakoś tak od świąt czuję się nieźle — są dołki i górki, ale na ogół jest po prostu OK. Nie miałem takiego okresu od… lipca. Tak więc po dwóch tygodniach względnie stabilnego samopoczucia uznałem, że zapewne następnym krokiem jest wysłanie mnie przez urząd pracy do szukania etatu i spytałem o to panią doktor.

'Kiedy wrócę do normalnego życia?’

Pani doktor nieco się zacukała.

'A co pan tym mianem określa?’

'Eee, no wie pani’ odparłem radośnie — 'etat jako grafik, przede wszystkim…’

Pani doktor zrobiła minę, którą widziałem już u niej wcześniej. Mina oznacza, że rozważa, jak owinąć odpowiedź w bawełnę tak dokładnie, żeby nie wystawała ani jedna macka.

'Przecież pan prowadzi życie!’ powiedziała w końcu, 'chodzi pan do kuźni, znaczy ma pan pracę…’

'Miałem na myśli pracę zarobkową’ rzekłem chłodno.

'…chodzi pan na siłownię, widuje ludzi… to bardzo dużo!’ Po czym dodała obrzydliwy passus, który mi wywraca trzewia do góry nogami: 'Wiele osób z tą chorobą prowadzi przyjemne i satysfakcjonujące życie… niekoniecznie musi to być praca na etat, zwłaszcza tak stresująca, jak ta, którą pan miał wcześniej. Może coś prostego? Albo kilka godzin w tygodniu? Drobne zlecenia?’

'A urząd pracy?’

'Och, urząd pracy współpracuje z nami! Reintegracja nie polega przecież na tym, że wrzucamy pana na głęboką wodę, to byłaby głupota! Malutkie kroczki, malutkie kroczki. Jeden dzień w tygodniu może’ rzekła pocieszająco, podczas, gdy ja żułem poprzednią wypowiedź. Coś prostego kilka godzin w tygodniu. Drobne zlecenia…

Wyszedłem z gabinetu kompletnie zamotany. Z jednej strony rozwiązano mi stres — muszę przyznać, że wizja, w której zostaję wykopsany na wolny rynek pracy z dnia na dzień wydawała mi się porażająca. Z drugiej strony, ja już swoją panią doktor znam na tyle, żeby umieć zinterpretować jej wypowiedź. Mam się nie spodziewać, że wrócę na pełen etat jako grafik. Na pełen etat może tak, jako grafik może tak, ale naraz to już raczej nie.

Tak długo postrzegałem samego siebie jako super-sprawne urządzenie do załatwiania spraw, zapierdalania jak mały projektujący samochodzik i zarabiania kasy, że ciężko mi się uwolnić od myśli, że muszę do tego stanu wrócić, najchętniej od jutra. Mimo tego, że ja tej wersji liberalnego kapitalizmu strasznie nie lubię, nie potrafię jakoś zaprzestać stosowania jej nakazów do samego siebie. To nie ZUS mi wmawia, że symuluję i każe dowodzić, że pociąg obciął mi nogi naprawdę, a nie schowałem ich w szafie przed wyjściem z domu. To ja sam walczę ze samym sobą, żeby dowieść sobie, że lekarze i urzędy mają rację tłumacząc mi, że moje życie musi ulec dużej zmianie. Może już na zawsze. Może nie. Ale na pewno na dłużej, niż dwa tygodnie.