Zmarła Joanna Chmielewska. Powiedzieć, że mi z tego powodu smutno, to o wiele za mało. Mam uczucia takie, jakby zmarła moja krewna.

Pierwszą książką Chmielewskiej, jaką przeczytałem, była „Wszyscy jesteśmy podejrzani”. Dzieło dostałem od mamy. Miałem wtedy 14 lat. Oznacza to, że pani Joanna była obecna w moim życiu przez 22 lata.

Przeczytanie „Podejrzanych” wywarło na mnie wrażenie tak piorunujące, że postanowiłem niezwłocznie skompletować dzieła wszystkie pani Joanny. Był rok 1991 i na rynku było w tym czasie jakieś 18 książek Chmielewskiej, a kiedy mówię, że były one na rynku, mam na myśli, że kiedyś w przeszłości zostały wydane i ciężko było je znaleźć. „Dzikie Białko” dostałem spod lady. „Upiorny legat” uporczywie się przede mną ukrywał i znalazłem go przypadkiem w przecenie za jakieś grosze. W kolejnych latach robiło się, rzecz jasna, łatwiej, pojawiały się nowe wydania i dodruki w większych nakładach. Moja kolekcja „Chmielewskich” rosła w siłę.

Radosne Eldorado niestety nie potrwało długo. „Drugi wątek” w 1993 był pierwszą książką pani Joanny, przy której moje brwi zawędrowały na czoło — i nie dlatego, że paroksyzmy śmiechu powodowały u mnie wyjątkowo dziwne miny. To tam, o ile pomnę — a nie mogę sprawdzić, co wytłumaczę za chwilę — pojawiła się pierwsza wzmianka o homoseksualistach w książce Chmielewskiej. Można ich było poznać po damskich szlafrokach i makijażu. To tam, co sprawdziłem, pojawiła się ciotka-koszmar. Postać ciotki była tak realistyczna, że czytanie o jej znęcaniu się nad śliczną i uroczą (rzecz jasna) Kasią powodowało u mnie nieomal fizyczny ból. Nie po to kupowałem książkę Joanny Chmielewskiej, żeby czytać horrory.

„Drugi wątek” był tylko zwiastunem tego, że droga, na którą wstępują artyści, często ma jeden kierunek ruchu (że zacytuję samą Autorkę). „Autobiografia” powodowała u mnie wybuchy śmiechu np. w tramwaju — nie obchodziły mnie kompletnie reakcje współ-podróżników, ja miałem nową Chmielewską i MUSIAŁEM JĄ CZYTAĆ TERAZ. Podobnie było z „Lądowaniem w Garwolinie”, które bazowało na starym słuchowisku. Ale od „Dużej polki” nie dało się już udawać, że jest dobrze. Pani Joanna nie umiała się odnaleźć w nowej, post-PRL-owej rzeczywistości.

Przez kilka lat kupowałem książki Chmielewskiej niejako automatycznie. Jednak ich lektura sprawiała mi coraz mniej przyjemności. Wyjątkiem była „Przeklęta bariera” — postać 25-letniej średniowiecznej damy podróżującej w czasie miała w sobie tyle wdzięku, że bez problemu dało się przełknąć typowy już wtedy dla autorki sposób konstruowania komedii romantycznych bitych jedna za drugą z tej samej sztancy. Tej odmiany zabrakło we… we właściwie wszystkich pozostałych książkach Chmielewskiej, jakie się ukazały po roku 1996. A dwoma tematami, przewijającymi się coraz częściej w książkach pani Joanny okazały się homofobia i alkohol we wszelkich postaciach.

Czułem się osobiście zraniony i zdradzony. Moja ukochana artystka nie robiła tego, czego ja się po niej spodziewałem, a ja nie umiałem tego przyjąć do wiadomości. Kupowałem kolejne książki i męczyłem się, czytając je jeden raz i z ulgą odstawiając na półkę, wciąż żyjąc nadzieją, że coś się zmieni — nieomal niczym niektóre bohaterki Chmielewskiej, czekające na powrót ukochanego mężczyzny, który zdradzał je ze wszystkim, co puls miało i na drzewo nie uciekało. Aż przyszły „Byczki w pomidorach”, mające być drugą częścią „Wszystkiego czerwonego”. Tego dzieła nie zdzierżyłem i wystąpiłem o rozwód.

Pani Joanna, widzicie, nie była dla mnie „znaną autorką powieści kryminalnych”, która „przy użyciu języka ulicy” „przemawiała do każdego czytelnika” „rozweselając mimo ponurej rzeczywistości PRL-u”. Pani Joanna była MOJA i pisała DLA MNIE. Nie była jakąś tam pisarką, była tą, której powieści zbierałem, pielęgnowałem, a na czterech miałem autografy. Raz jeden wybrałem się na spotkanie z autorką i była to, rzecz jasna, Pani Joanna. Nie mogłem patrzeć na jej książki przez barierę autor/czytelnik, artysta/fan. Ja ją przecież kochałem. Jak mogła mi to zrobić?

Dwa lata terapii zajęło mi zrozumienie, że miłość jest umiejętnością przyjęcia drugiej osoby z całym dobrodziejstwem inwentarza, a nie frustrowaniem się coraz silniej, że nie chce się dla nas zmienić. Pani Joanna pisała to, co miała ochotę. Ja w pewnym momencie napisałem do polskiej biblioteki w Holandii i oddałem im jakieś 80 polskich książek, w tym wszystkie dzieła Joanny Chmielewskiej wydane po 1995 oprócz „Przeklętej bariery”. Powoli uwalniałem się od toksycznego uzależnienia. Przez kilka lat nie wziąłem w ogóle do ręki żadnej książki Pani Joanny, moja kolekcja pokrywała się kurzem. Aż podczas sierpniowych wakacji znalazłem w naszej kwaterze „Klin” (obok kilku różnych Biblii) i uzależnienie wróciło z przytupem. Nie bacząc na towarzystwo połknąłem książkę w ciągu może dwóch godzin.

Dzisiaj — nie żartuję — pracowałem w kuźni i myślałem, że czas przeczytać znowu „Podejrzanych”. „Wstępne wyniki śledztwa wykazują, że Witka udusił kolega Wiesio, wtykając mu do gardła dwa jajka na twardo” myślałem, już wstępnie testując chichoty, jakie będę z siebie wydawać przy lekturze. Kiedy wróciłem do domu wziąłem prysznic, wstawiłem wodę na makaron, zajrzałem do interwebsów i odkryłem, że Pani Joanna nie żyje.

Mój regał na książki ma na Joannę Chmielewską specjalną sekcję, w której znajduje się 26 tytułów. Jedynymi innymi autorami, których kolekcjonuję, są Michael Cunningham, Marian Keyes i Julio Cortazar. Nawet Marian Keyes nie potrafiła mnie nigdy doprowadzić do płaczu ze śmiechu i wicia się po kanapie jednym prostym zdankiem typu „A pani ruszała SIĘ?”.

Nie powinno się dowiadywać o śmierci ukochanych osób z portali internetowych.

No ludzie, poważnie, w kulki sobie lecicie? Co to za numery z -16 stopni? Ja wiem, że jesteście przekonani, że przy palenisku jest za gorąco, ale naprawdę, wietrzenia starczy, już mi jest zupełnie chłodno, a niekiedy nawet nieco przesadnie. Jak na przykład dziś, gdy pracowałem odziany w zimowe buty, dwie pary skarpet, kalesony, spodnie skórzane, podkoszulkę, koszulkę, sweter, bluzę, kurtkę, chustę i zimową czapkę, a przy palenisku zamarzła woda…

Niemniej jednak nie poddajemy się i twardo pracujemy. Dziś na przykład pracowaliśmy nad ostro ściętym zawiasem do drzwi, przy którym nakląłem się co niemiara, bo nie udał mi się sześć razy po kolei. Tymczasem kowalski pomocnik wziął płaskownik, wziął młot, zrobił takie puk-puk-puk z jednej, puk-puk-puk z drugiej, wykonał idealnie ścięty kancik, po czym wyraził zdziwienie, czemu mi to nie idzie „bo przecież listki są trudniejsze”. Dla mnie nie są, co udowodniłem później, tworząc elementy do produkcji drugiej róży. Kancik do zawiasu nadal pozostaje nieudany, co bardzo mnie martwi 🙁 Niemniej jednak zawias wykonałem. Nawet dwa. Bez chromolonego kancika.

Planowałem siedzieć w kuźni do 21, ale około 18:30 przeoczyliśmy z mistrzem moment zgaśnięcia świeżo zamontowanej kozy. Pół godziny później w kuźni znów zapanowała temperatura taka sama, jak na zewnątrz i niestety zrejterowałem, -14 nie jest temperaturą odpowiednią do udoju architektów, nawet mimo zupełnie poważnie ciekawych opowieści i eksperymentów z dziedziny hartowania. Tak więc w tej chwili znajduję się w łóżku, pod kołdrą i kocem i stąd do Was piszę.

Mimo pogody jestem dziko szczęśliwy, ponieważ dzisiaj wydarzył się kolejny z tych małych kawałeczków magii, o które potykam się regularnie od chwili, kiedy pierwszy raz wspomniałem Wilkołakowi, że interesuje mnie kowalstwo. Jest sobie w Kanadzie taki pan, który się zowie Dan Brazzell, lub Modern Blacksmith. Jestem wielbicielem filmów, które Dan zamieszcza na YouTube; czasami dotyczą one instalacji bramy, czasami sposobu budowy paleniska, a czasami Dan po prostu zwyczajnie pije piwo z nogami na stole i rozprawia o ludziach i o życiu. Tym razem Dan — mimo przeziębienia — poświęcił kwadrans na to, aby odpowiedzieć na moje pytania i odpowiedzi ani trochę mnie nie zawiodły, wniosły wiele nowego do mojej wiedzy uzyskanej w Amsterdamie oraz wprowadziły mnie w nadzwyczaj dobry humor. 🙂 🙂

Od paru tygodni uprawiam coś, co nazywa się uczenie networking (czyli po polsku plecenie z sieci worków) i muszę Wam rzec, iż rezultaty są nadzwyczaj zachęcające.

Po pierwsze primo, spotkałem się już z dwoma kowalami z Amsterdamu, zaś na celowniku trzeci, z którym jem lunch jutro. Wypytuję ich ze szczegółami o rozmaite rzeczy związane z ich pracą, a oni mi ze szczegółami odpowiadają. Są przy tym uprzejmi, przydatni, dają mi namiary na kolejne miejsca, gdzie warto się wybrać, demonstrują warsztat i ogólnie zachowują się tak, jakby celem ich życia było uszczęśliwianie stukniętych pancurów z ogniem w oczach.

Po drugie primo, jeden z dwóch kowali zaoferował mi możliwość korzystania z jego kuźni za niewielką opłatą — nie będzie mnie niczego uczyć, po prostu mogę sobie przyjść, postukać i popukać, zapłacić za materiały i nieprzesadnie plątać się pod nogami. Co oznacza, że praktyka już się sama załatwiła i pozostaje tylko problem teorii…

Po trzecie primo zaś, problem teorii załatwił się również, ponieważ 23 stycznia zaczynam dwutygodniowy kurs kowalstwa w Polsce. W dzień praca w kuźni, wieczorem praca z książkami. A po powrocie wracamy do pana z punktu drugiego i praktykujemy nowo nabyte umiejętności.

Czy mogę usłyszeć nieduże chóralne „squeeeeee!!!!”?

Rzecz jasna w mojej beczce żelaza znalazła się łyżka cyny, która psuje mi perfekcyjny obraz navairy z wielkim młotem, a łyżkę tę stanowi transport. Bezpośredni transport z Warszawy istnieje, czemu nie. Ale nie w weekendy. Transport niebezpośredni zapewne również istnieje, ale nie umiem go znaleźć w Internecie, więc istnieje możliwość, że będę go szukać na miejscu, obarczony plecakiem z 20 kg ciepłych ciuchów, z cichą nadzieją, że coś się znajdzie…