Chcę uciekać, ale trochę precyzyjniej

W poprzedniej części serialu o tym, że nienawidzę ludzi pisałem, że chciałbym nie oglądać ludzi w ilościach większych niż te, które mi odpowiadają. Chciałbym też znajdować się w miejscach mi odpowiadających, zaś nie – w tych nieodpowiednich. Dzięki Waszym komentarzom na Buniu i blogu, rozmowom ze znajomymi i własnym doświadczeniom trochę sobie własne marzenia skonkretyzowałem.

Pogląd na to, czym byłoby dla mnie wymarzone miejsce do życia zaczął mi się krystalizować, gdy z moją przyjaciółką C. (wspomnianą w ostatniej notce), jej ówczesnym mężem, moim Szacownym Eks-Małżonkiem i psem D. wyjechaliśmy spędzić weekend na łonie natury. O tych wydarzeniach pisałem iks lat temu, ale ważne jest w sumie to, że gdy jechałem na miejsce ciągle uważałem, że najlepsze wakacje to łażenie po sklepach płytowych w Londynie w środku sezonu turystycznego. Jadąc do domu nienawidziłem głośnej muzyki, pijanych nastolatków, oraz czegoś, co po niderlandzku ładnie się nazywa „asociaal”. Nie wiem, czy po polsku „asocjalny” znaczy to samo, mam wrażenie, że nie. Spróbuję więc wytłumaczyć.

Asociaal to osoba, która pali papierosa stojąc pod znakiem „zakaz palenia”. Która o pierwszej w nocy pali gumy jeżdżąc skuterem pod oknami bloku mieszkalnego. Rozmawia przez telefon w kinie, mówiąc głośno, by przekrzyczeć dialogi. Piłą mechaniczną urąbuje żywe drzewo, bo se chce rozpalić ognisko, a zbieranie drewna jest trudne i nudne. (Właściwie nie wiem, jak to ognisko z żywego drewna rozpalili…) Osoba jadąca rowerem (OK) przez pasy (hmm) bez trzymanki (eee) ROZMAWIAJĄC PRZEZ FACETIME. Na video. Nie głosowo. Patrząc się w ekran i prowadząc rozmowę video. Na rowerze. Przejeżdżając przez ludzi. Albo po prostu nasz sąsiad, który odkrył, że bardzo lubi jeden kawałek Justina Biebera, a najbardziej lubi go bardzo głośno, z rozkręconymi basami, bez przerwy przez sześć godzin.

Czasami moją instyktowną reakcją jest przelicytowanie, bo mam bardzo dobre głośniki – 20 lat temu używane do nagłośnienia małego klubu, teraz się marnują – i lubię Sepulturę. Ale nie robię tego. Nie dlatego, że jestem Dobrym i Miłosiernym człowiekiem, co Wy, ja temu sąsiadowi życzę nieuleczalnego (acz niezaraźliwego) wysypu pryszczy na dupie. Osobie palącej w zadumie pod znakiem „zakaz palenia” życzę raka płuc. Jos zwraca takim ludziom czasami uwagę, spotyka się na ogół albo z agresją, albo z kompletnym niezrozumieniem – o co panu chodzi? Przecież pan tu nie musi stać, mówi osoba, dymiąc pod ZAKAZEM PALENIA. Ona tu stać musi, bo gdzie indziej pada, przecież nie będzie palić na deszczu, skoro nad znakiem jest wygodny daszek. Osoba, która jedzie wężykiem, bo pisze na rowerze SMSa nie rozumie, że stanowi niebezpieczeństwo dla wszystkich użytkowników ścieżki rowerowej, nie tylko siebie. Ja dostałem raz pięścią w plecy, ale pokajam się od razu – opieprzając kogoś za odwracanie mojej uwagi nie zauważyłem co robię i wymusiłem pierwszeństwo. Od tego czasu rzucam klątwy wyłącznie w myślach. Jos obrywa werbalnie, ale najczęściej osoba asociaal jest nieświadoma tego, że jej zachowania mogą komukolwiek w czymś przeszkadzać. Drugim krokiem jest „jak ci się nie podoba to wypierdalaj”.

Od tygodnia rozkręca się wyraźnie sezon turystyczny. Śnieg został już tylko na zboczach gór, słońce daje jak trza, noce coraz krótsze. Ludzi jest coraz więcej. Samo to wpływa na mnie źle, ale na szczęście większość ludzi pcha się w miejsca, których ja unikam. Musiałem jednak odpracować dwa miejsca turystyczne – wodospady Öxarárfoss i Gullfoss. Zdjęć mam dużo, będą na www.bjornlarssen.com, potem będą w e-booku. Tam nie dało się uniknąć ludzi i przy tej właśnie okazji odkryłem różnicę.

Do Öxarárfoss przybyliśmy względnie wcześnie. Obudziłem Josa o ósmej (dla niego to jest właściwie środek nocy), trzaskając batem wymusiłem wchłonięcie kawy i śniadania w ciągu 30 minut, sam zrobiłem i zapakowałem lunch, wodę, ekstra swetry, zaplanowałem podróż w Google Maps i tak dalej. Nie był nawet bardzo grumpy, wsiedliśmy, pojechaliśmy. Dzięki temu, że nauczyłem się szukać koordynatów GPS, a nie nazw miejsc w Google Maps trafiliśmy dokładnie tam, gdzie powinniśmy. Po czym zeszliśmy ścieżką między płytami tektonicznymi, co stanowi przepiękną zabawę i jest przerażające, ponieważ lód na dnie trochę stopniał, potem zamarzł, potem stopniał, potem zamarzł… Jeśli mieszkacie w Polsce, wiecie, co powstaje, a ścieżek do wodospadów nikt nie posypuje piaskiem i solą.

Moja fobia społeczna, lub raczej nerwica ożywiła się już w związku z tym, że szły z nami DWIE osoby. Do wodospadu. Dwie. Ale mój umysł ciągle nie rozróżnia, na widok tych dwóch dokonał ekstrapolacji i założył, że na miejscu będzie czekać zbity tłum piszczących lasek na obcasach. Umysł mylił się tylko trochę i zaraz powiem więcej.

(Powyższe zdjęcie nie zawiera ani kropli fotoszopa.)

Mimo wszystko byliśmy tam wcześnie. Dwie osoby idące przed nami były parą jakoś koło sześćdziesiątki. Na miejscu byli fotografowie, dzieci, w sumie może z piętnaście osób. Dzieci były w tym wieku, kiedy już nie drą się bez powodu, ale też nie zaczynają się wrzaskliwie domagać ajfona, bo im uciekają levele w… w tym, w co teraz grają dzieci. Jak widać na zdjęciu, dane mi było usiąść (średnio może wygodnie), patrzeć, słuchać i być. Otaczający mnie ludzie zrobili po prostu dwa kroki do tyłu, dali mi przestrzeń, nikt się nie wydzierał, nie słuchał skocznej muzyczki. Spędziłem tak chyba piętnaście minut. Jos zrobił parę zdjęć, po czym dołączył. Przytuleni posiedzieliśmy jeszcze trochę, po czym ruszyliśmy w drogę powrotną i okazało się, że zdążyliśmy tuż przed dwoma autokarami turystów.

Część grupy po prostu wydawała zaskoczone dźwięki upadając co jakiś czas na tyłek. Nie ma w tym niczego niesamowitego. Oczywiście wolałbym, żeby upadali bezgłośnie (lub w przepaść daleko ode mnie), ale jednej pani nawet pomogłem wstać i żadne z nas nie pogryzło drugiego. Ale potem przyszły trzy amerykańskie laski…

Laszczurom płci męskiej też nie odpuszczam, tylko obawa przed pijanymi ludźmi powstrzymała mnie przed strzeleniem ognistego kopa w dupę polskiego podróżnika, który zupełnie dosłownie wypiął dupsko przed pomnikiem Leifura Eiriksona i przed kościołem Hallgrímskirkja. Zdjęcia z podróży sobie ćwoki robiły. Będą mogli się w domu chwalić, że wypięli dupę przed bohaterem narodowym. Nie powiedziałem do nich ani litery. Laskom również nie powiedziałem nic, ale gdyby spojrzenia mogły zabijać, miałbym cichsze wspomnienia.

– Auaaaa! Tu jest śliiskoooo!!! Kaaaren!!!

– Jaaaaa cieeeee Dżesikaaaa! O jaaaaaa! Ja nie mogeeeeee!

– Ja tu zostaję na tym kamieniuuuuuu!!!

W tym momencie zawładnęła mną przemożna chęć powiedzenia „bardzo proszę, człowiek umiera z pragnienia w ciągu kilku dni”.

– Nieeee ja ci podam renkieeeee Kareeeen!!! Aaałaaaaa śliskoooooo!!! Kaareeeen!!!!

Po jednej stronie czekali pozostali turyści, po drugiej Jos i ja, a za nami kolejni. Laski darły się, że tak powiem, teoretycznie, wykonując wyłącznie ruchy polegające na chybotaniu się na oblodzonych kamulcach.

Nie pamiętam, ile to trwało, bo traumy wypieram skutecznie, ale nie stoję tam nadal, więc albo przeszły, albo dobrze ukryłem ciała. Podczas drogi do Gullfoss dziękowałem Bogom za to, że laski przyszły PO nas, a nie przed, bo któraś mur beton by w tej lodowatej wodzie wylądowała i (hoho) maczałbym w tym palce.

Gullfoss jest wodospadem ogromnym. Öxarárfoss ma raptem 20 metrów. Gullfoss jest jednym z tych miejsc w Islandii, gdzie cichnę i trwam. Nie ma słów, które mogłyby opisać doznania, których doświadczam gdy naprawdę tam stoję, na mojej twarzy lądują krople wody, mgiełka unosi się na kilkanaście metrów, a natura pokazuje co potrafi z kompletnym lekceważeniem małych ludzików dookoła. A ludzików było W PISSDU dużo, bo już był środek dnia, Gullfoss to Golden Circle, pchają się tam dosłownie wszyscy turyści.

Na zdjęciu widać dróżkę. Dróżką idą turyści. Ładnie pokazuje skalę zjawisk, tzn. rozmiar wodospadu, ale też ilość ludzi. Z tych wszystkich ludzi zdenerwował mnie jeden.

Stałem sobie mianowicie na głazie, pragnąc ujęcia całości. Pan widział, co robię, przy czym ponieważ ja stałem wyżej, a on niżej on mi przeszkadzał, a ja mu nie. Potrzebowałem, żeby się odsunął na pięć sekund. Pan wykonywał coś w rodzaju pląsu, kroczki w lewo (przesuwam się z telefonem), to on w prawo (przesuwam się), to on znów pląsu-pląsu w lewo „Barbaaaraaaa pstryknij mnieeee” i przysięgam, że tak sobie tańcował przez dobre trzy minuty. W tym czasie w kadr weszło mi dwoje dzieci, potem dzieci się oddaliły, przyszła mamusia, popatrzyła, poszła, a Bobuś tańcował i pozował Barbarze. Poprosiłem Josa głosem dobrze wychowanej Godzilli, żeby Bobusia na moment odciągnął, dosłownie na sekundę.

– Spokojnie – rzekł mąż, głaszcząc moje ramię jakbym był wkurwionym bokserem wagi ciężkiej – on sobie zaraz pójdzie, na pewno już zaraz sobie pójdzie…

To nie jest najbardziej imponujące zdjęcie w historii wszechświata, ale ja wiem co na nim jest i do tego mi było potrzebne. Mam trzy zdjęcia. Na jednym jest dupa Bobusia, to – dwie sekundy później – go nie ma, a potem cholernik ZNOWU MI SIĘ KIWNĄŁ W KADR i dzięki temu mogę go teraz znaleźć po twarzy dzięki nowej funkcji Facebooka i zamordować. Ani jedna osoba poza Bobusiem nie wzbudziła we mnie negatywnych uczuć. Próbowałem staruszce (ale takiej uczciwej) pomóc w wejściu na skałę, ale chyba się mnie wystraszyła, szkoda, bo widok był cudny. Pomiąchaliśmy się do przodu, do tyłu, w lewo i w prawo. Znalazłem miejsce, gdzie dało się siedzieć, patrzeć, słuchać ryku wody i niczego poza tym. Dzieci zachowywały się jak dzieci, ale wodospad je zagłuszał. W całym tym tłumie były tylko dwa selfie sticki i ani jednego drona. I tylko jeden Bobuś. Bobuś, rzecz jasna, był Amerykaninem.

Zdaję sobie sprawę, że tak naprawdę okazuję arogancję i samouwielbienie. Domagam się bowiem, żeby ludzie zachowywali się tak, jak mi pasuje. Karen, Dżesika i inne osoby w tym autokarze nie dość, że tak samo jak my zapłaciły by tam być, one z całą pewnością zapłaciły o wiele więcej. Nie jest tak, że mam prawa większe, niż chłopcy z dupą przy Eiriksonie, mogę przecież nie patrzeć. Będę się upierać, że palenie przy zakazie palenia jest jednak zachowaniem paskudnym, ale nikt od tego nie umrze (oprócz palacza). Ale…

Wczoraj wybraliśmy się do latarni morskiej Grótta w nadziei na wymoczenie nóg w baseniku (mikroskopijne źródło geotermalne). Nie byliśmy pierwsi, co począć, wyprzedziły nas pędzące biegiem dziewczyny… głośno wyjące w biegu AAAAAAAAAAAA!!!! To, że wyprzedziły, cóż, były szybsze. Nikt nam nie kazał iść wolno i statecznie. Nic im to nawiasem mówiąc nie dało, bo w baseniku moczyły się już dwie inne panie, żadna z nich nie wydawała pisków żadnego rodzaju. Powiedziałem parę słów na temat tych pisków, po czym wróciliśmy z Josem do samochodu czekać na zorzę, bo zimno i wietrznie było potwornie. Romantyczny punkt widokowy zamienił się w ruchliwy parking publiczny, co chwila oślepiały nas światła innych ludzi, ale zdenerwowałem się tylko raz. Wysiadłem celem zrobienia fotki zachodu słońca…

Wiało tak okrutnie, że statyw był bezużyteczny. Odkręciłem więc ustrojstwo, oparłem się o drzwi samochodu, cyknąłem kilka razy, żeby mieć chociaż jedno ostre – i dobrze, bo trzy pierwsze są rozmazane. Podczas tych czynności towarzyszył mi ryk wiatru oraz BUMC BUMC BUMC TRALALA dochodzące z samochodu obok. Kierowca samochodu wysiadł, rozkładał sobie aparat i inne rzeczy na kamulcach, zostawił otwarte drzwi, aby delektować się sztuką auralną.

BUMC!!! BUMC!!! BUMC!!!! TRALALA!!!!!!!

Zorzy nie zobaczyłem, ale widoki – po zamknięciu się w samochodzie i włączeniu po cichu soundtracku z Twin Peaks celem zagłuszenia, bo nawet w zamkniętym samochodzie trochę BUMCÓW było słychać – były tego warte. Dowiedziałem się też, że jeden asociaal ze swoim BUMC TRALALA może mi odebrać dużą część przyjemności z dowolnego widoku, ale też tego, że tłum setek ludzi podziwiających to samo, co ja może nie mieć na mnie żadnego wpływu.

Pytanie na dzisiaj brzmi: Amsterdam przyciąga specyficzny rodzaj ludzi, co tu kryć, większość turystów nie przyjeżdża oglądać Nocnej Straży, są zajęci jaraniem, wciąganiem, łykaniem, sucky sucky fucky fucky, a o swoich osiągnięciach chwalą się sobie rykiem w środku nocy gdy już zakończą wyścigi na skuterach. Tych turystów wcale nie musi być wielu, wystarczy dwójka. Być może rozwiązaniem moich problemów jest zostanie superbohaterem, który pod osłoną gustownej maseczki i peleryny wymorduje piszczące dziewczyny na obcasach i wypiętych chłopców na procentach?

Idę myśleć dalej.