Chcę uciekać

Od jakiegoś czasu coraz trudniej jest mi wyjść z domu. Amsterdam jest bardzo zaludnionym miastem, a ja coraz gorzej reaguję na ludzi. Pod nami, na pierwszym piętrze, mieszka para małżeńska z dwójką dzieci. Kłócą się nieregularnie. Niedawno doszli do wrzasków „ja cię zabiję”. Po naszej interwencji, a potem telefonie na policję, ograniczyli się do „jak chcesz się ze mną rozwieść, droga wolna”. Rodzice ci wychowują dwóch chłopców, jakoś tak chyba 5 i 6 lat (nie rozróżniam wieku dzieci, dorosłych też nie, chłopcy na pewno są mali i tyle wiem na pewno).

Na parterze znajduje się bar. Na ogół niepopularny, od kiedy obok otworzył się drugi bar. Po prawej zaś stronie znajduje się hotel. Wszystkie budynki są stare i mają cienkie ściany. Palacze hotelowi wychodzą na tyły, a barowi – do przodu, przed budynek.

Aby wybrać się gdziekolwiek do miasta, nawet do parku, najpierw muszę udać się na prom. Od kilku miesięcy prom kursuje cały dzień co 7.5 minuty, bo kiedy kursował co 15 minut był zapchany nawet w środku dnia. Zatrudniono też ludzi „kierujących ruchem”, bo osoby czekające na prom dostawały małpiego rozumu w przekonaniu, że transport oddali się jeszcze zanim wysiadający go opuszczą. Dzięki regulacji ruchu nie muszę już złośliwie wjeżdżać w pchających się na mnie ludzi – a mania ta czepia się wszystkich, dzieci, staruszek, turystów i lokalsów. Ale wjeżdżania zaoszczędza mi też fobia społeczna, dzięki której coraz rzadziej w ogóle do promu docieram.

Kiedy jednak już przepłynę na drugą stronę, czyha na mnie Centraal Station. Mogę albo przechodzić przez dworzec, który wygląda jak dworzec i jest zapchany odpowiednio do swej proweniencji, lub jechać rowerem. Po długim remoncie otwarto ścieżki rowerowe. Turyści, przekonani o swej nieśmiertelności ignorują pasy, w drugą stronę zaś rowerzyści olewają kwestię pierwszeństwa i jeśli już ktoś spróbuje wejść na pasy robi to z narażeniem życia. Zaś kawałek dalej znajduje się coś określane mianem szarej strefy, gdzie nie ma żadnych reguł w ogóle. Kto wjedzie/wejdzie pierwszy, ten lepszy.

Cóż, myślałem sobie od jakiegoś roku – dwubiegunówka najwyraźniej tak ma. Rozwija się, mówiłem markotnie znajomym. Terapeutka poradziła, by po prostu nie zmuszać się do wychodzenia. Jakoś sobie radziłem. Na górze, w mancave postawiliśmy domową siłownię, rozpalam tam ogień, siadam na swoim wyprofilowanym fotelu, piszę. Po zakupy na ogół chodzi Jos. Pogodziłem się z życiem, bo co mam zrobić, nie mogę to nie mogę, a z doświadczenia wiem, że walka z niemożnością nie przynosi rezultatów innych niż krzywdzenie mnie.

Po czym przyjechaliśmy do Islandii.

Zaludnienie Amsterdamu przed doliczeniem turystów wynosi 5135 osób na kilometr kwadratowy. Reykjaviku – 451.5 osoby na km kwadratowy. (Dane z 2017.) Turyści w Amsterdamie zostają w mieście, bo po to przyjeżdżają. W Reykjaviku zrzucają bagaże i ruszają w kraj, na ogół wszyscy w te same pięć miejsc, ale celem ich omijania przeczytałem wnikliwie artykuł „10 Miejsc, Które Musisz Zobaczyć W Islandii” i teraz wiem, gdzie nie jechać. Kiedy Jos zamieszkiwał w północnej części miasta władze rozpaczliwie starały się skłonić kogokolwiek do zamieszkania tam, a ludzie mawiali (również do mnie), że to żaden Amsterdam, wiocha się podszywa i tyle. W 2018 Noord stało się najtrudniejszą do wytrzymania częścią potwornie zagęszczonego miasta. Gdybym mieszkał dosłownie obok pałacu na Dam, mógłbym wsiąść na rower i udać się w kierunku zachodnim, w ciągu dwóch minut oddalając się od turystów. Owszem, robienie zakupów na Kalverstraat byłoby męczące, ale potem mógłbym wrócić do domu bez dworca i promu pomiędzy.

Zajęło mi jakieś 10 dni, zanim odkryłem coś ciekawego. W Reykjaviku nie tylko nie mam fobii społecznej, sam się pcham na zewnątrz. Na basenie zagaduję obcych ludzi. Wycieczki wzdłuż Laugavegur, czyli głównego deptaka nie sprawiają mi żadnych problemów. Może dlatego, że w środku weekendu jest tam tylu ludzi, co w Amsterdamie w wyjątkowo deszczową noc. Im dłużej o tym myślałem, tym bardziej do mnie docierało, że gdy idę piechotą od Centraal do Dam, muszę się dosłownie przebijać przez tłum ludzi. Na kawałku ulicy, gdzie mieszkam znajdują się w sumie trzy bary (tzn. jeden zamknięto, bo właściciele trochę za bezczelnie prali pieniądze i dystrybuowali narkotyki), dwie restauracje, hotel. Njálsgata, gdzie znajduję się w tej chwili, leży o 200 metrów od supermarketu na Laugavegur. Oceniam, że średnio przejeżdża moją ulicą jeden samochód na 10 minut, a dodatkowo co pięć minut przechodzi jedna osoba.

To nie moja choroba się rozwija. To Amsterdam zamienił się z miasta w mrowisko. Od kilku lat czytam rozpaczliwe artykuły o tym, że trzeba jakoś ograniczyć ilość turystów. Czynsze sięgają niebotycznych wyżyn – bo mogą. Kolejne budowane parkingi dla rowerów zapełniają się jeszcze zanim zostaną oficjalnie otwarte. To, że prom kursuje dwa razy częściej w zasadzie mówi samo za siebie. Udało mi się tego wszystkiego nie zauważyć dopóki nie przybyłem w miejsce, gdzie trzy osoby stanowią tłok. Owszem, jestem tu poza sezonem urlopowym, ale w Amsterdamie też mieszkam poza sezonem urlopowym…

*

„Ja dopiero tutaj zaczęłam spać. Nic mi nie przeszkadza, ani słońce przeciskające się przez zasłonki, ani mąż wstający do pracy ani właśnie nacisk na pęcherz. Mało mam czasu na sen ale kiedy śpię, prawdziwie odpoczywam. Każdemu kto chce i nie chce słuchać powtarzamy obydwoje, że obok naszego synka to najlepsza decyzja w naszym życiu.”

Tak mi pisze moja przyjaciółka C., która lata temu wraz ze mną zaczęła narzekać na życie w mieście. Różnica między nami polega na tym, że ona przeniosła się na wieś, a ja nie.

„Przeniosłem się do miasta, by tam umrzeć,” mówi mi szczerze G., którego partner zmarł na AIDS 20 lat temu, a samemu G. dano rok, może półtora życia. „Ale dotarło do mnie, że w ogóle nie korzystam z szans, które to miasto oferuje. Najpierw poczułem się z tym źle, jakbym był niewdzięczny. A potem przyjechałem tu.” Kiedy piszę o Magicznym Ogrodzie, mam na myśli miejsce, gdzie mieszka G. Mieszkam w mieście, nie korzystam z żadnych szans, które mi oferuje, mam to samo uczucie niewdzięczności… i niechęci.

Sprawdzam link do wpisu o Magicznym Ogrodzie i czytam własne słowa: „Od miesięcy, może lat chciałem uciec z miasta. […] Marzyłem więc o spędzeniu jak najwięcej czasu w otoczeniu natury, ciszy, lasu, zieleni…ciszy. Czy wspomniałem o ciszy? Świerszcze, trzaskanie płonących drew, deszcz, wiatr w koronach drzew zaliczają się do mojej definicji ciszy. […] Rozsypywałem się fizycznie, psychika padła wcześniej. Pojawiają mi się objawy, które najprościej opisać jako psychosomatyczne, ich źródłem jest stres, źródło stresu było bardzo łatwe do zidentyfikowania.”

Jakim cudem zdołałem o tym zapomnieć i wmówić sobie, że nasze duże, jasne, fajnie wyposażone mieszkanie w Amsterdamie jest dla mnie dobre? Tak dobre, że aż dosłownie nie mogę z niego wyjść?

„Uświadomiłeś mi, że odkąd tu mieszkam, nie boli mnie kręgosłup przy chodzeniu… a bolał zawsze,” dodaje C., której mówię, że piszę notkę. Przełykam ślinę. Jakieś dwa miesiące temu pojawił mi się nowy rodzaj bólu pleców, niezwiązany z uszkodzeniami, które mi się przytrafiły. Fizjoterapeutka powiedziała, że nie rozumie, dlaczego mnie boli. Jej zdaniem z fizycznego punktu widzenia wszystko jest w porządku. „Żyję zgodnie z rytmem przyrody i pór roku. Jem niesamowite jedzenie, produkowane w okolicznych chałupach.”

Wtrąca się mąż C.: „Gdy wracam z pracy, od razu odpoczywam tak, jak na wakacjach i zaraz zapominam, że byłem w pracy.”

To nie jest fikcja, ani żadna ładna konstrukcja literacka. Tym razem niczego nie podmieniam, nie dorabiam szczegółów. To się dzieje naprawdę, w tej chwili, na bieżąco.

*

Od kilku lat powtarzam Josowi, że może nadejść chwila, w której będę się musiał wynieść z miasta. Wygląda na to, że chwila nie dość, że nadeszła – zrobiła to dawno temu, co najmniej rok, a ja tego nie zauważyłem. Albo zauważyłem, czego dowodem wpis „Po cichu” powyżej, ale tę wiedzę wyparłem.

Urywam tutaj, bo sam sobie muszę uporządkować myśli zanim przejdę dalej.