Co właściwie robi terapia

Pytanie z tytułu, zapewne inaczej sformułowane zadała mi znajoma osoba. (Zapewne, albowiem gdyż jestem człowiekiem leniwym i nie chce mi się tego sprawdzać. Tego terapia nie leczy.) Za zezwoleniem postanowiłem zrobić z tego notkę, zakres tematów, na które jeszcze nie pisałem wydaje mi się nader ograniczony, tego chyba ostatnio nie było. Zwracam uwagę, że piszę wyłącznie o własnych doświadczeniach i nie można ich rozciągać na inne osoby, w tym Ciebie, drogi/a czytelniku/czytelniczko.

Skupiam się tu wyłącznie na pierwszym terapeucie. Powody są następujące: 1) był najlepszy (był, bo został life coachem i do tej pory nie mogę tego przeboleć); 2) na różnych rodzajach terapii z różnych powodów bywam od 10 lat i nie mam kolejnych 10 lat na napisanie notki. Poza tym tego pierwszego potrzebowałem najbardziej, a potem zajęliśmy się głównie terapią zorientowaną na akceptację ChAD.

Nie mam pojęcia, jaki to był rodzaj terapii. Są różne, CBT, DBT i dużo innych skrótów, których nawet nie pamiętam. W każdym razie rodzaj ów polegał głównie na tym, że terapeuta zadawał mi pytania, a ja na nie odpowiadałem. W pewnym momencie zauważałem, że w ciągu ostatniej minuty powiedziałem dwie rzeczy, które są ze sobą sprzeczne i NIE MOGĄ być prawdziwe jednocześnie. W tym miejscu pan (hetero, po 50, dwójka dzieci, rozwiedziony, hobby: narciarstwo) zostawiał temat i przechodził do następnego. Sesja wyglądała mniej więcej tak, że przez dwie minuty rozmawialiśmy o pogodzie i z góry ustalaliśmy termin następnej, potem przez 50 minut doprowadzał mnie do różnych skrajnych emocji, między innymi płaczu, a na koniec rozbawiał mnie i w rezultacie wychodziłem z gabinetu nieco zmęczony, uśmiechnięty, zadowolony z życia i z zagwozdkami różnego rodzaju. Moją pracę domową stanowiło rozgryzienie tych sprzeczności. BARDZO rzadko używał zdań oznajmujących i unikał dawania mi porad.

Zadaniem terapii było danie mi instrukcji obsługi życia. Po dwóch latach spędzonych na jedzeniu antydepresantów przyjechałem do Amsterdamu z silnym przekonaniem, że zmiana miejsca zamieszkania rozwiąże wszystkie moje problemy. Tak się nie stało, bo problemy przywiozłem ze sobą, w głowie. Największym z nich było coś, co nazywam terminalną wyjątkowością. W sensie: inni są WSZYSCY mądrzejsi, głupsi, szczęśliwsi, bogatsi, biedniejsi, w sumie wszystko jedno, dopóki mogłem w zdaniu umieścić słowa „zawsze”, „nigdy”, „wszyscy” i „nikt”. Rozdzielałem to na różne strefy życia, na przykład WSZYSCY inni umieli być „normalni”, a ja nie; WSZYSCY byli głupsi, a ja najmądrzejszy i tak dalej. Pierwszą sprzeczność widać chyba od razu.

Poza tym miałem ze sobą problemy wyniesione z dzieciństwa. Ojciec odrzucił mnie zanim się urodziłem, a dla mamy stanowiłem problem, z którym musiała sobie radzić. Nie było to proste w Polsce w latach 70. z nieślubnym dzieckiem, które wyglądało jak mały Arab. (Patrz zdjęcie z dzieciństwa na początku.) Jednak z pierwszych lat życia wyniosłem następujące przekonania, wpojone głęboko w podświadomość: 1) moi rodzice to wszystkowiedzący bogowie, 2) mama i ojczym uprawiali przemoc, tzn. on uprawiał przemoc, a ona się broniła, po czym trwali w związku dopóki ojczym nie zrejterował, kradnąc jej legitymację służbową i wszystkie pieniądze. Tak więc – uważała moja podświadomość – elementem miłości musi być alkoholizm, przemoc domowa, zaś wszystko, co nie udawało się w rodzinie jest moją winą, gdyż rodzice są doskonali. Tak samo było z pracą, moim własnym życiem uczuciowym itd. Jeśli coś szło źle, była to niechybnie moja wina. Terminalna wyjątkowość zakładała między innymi, że w wieku lat siedmiu byłem w stanie doprowadzić ojczyma do alkoholizmu i używania przemocy. (Wobec mnie użył jej raz, posyłając mnie ciosem pięścią we framugę drzwi. Sam się wystraszył i ustaliliśmy, tzn. on ustalił, a ja strasznie się bałem, że będzie to nasza tajemnica i nic nie powiemy mamusi.)

Na początku moim celem było nieposiadanie uczuć. Uczucia targały mną w losowych kierunkach, a ja nie mogłem zaakceptować własnego braku kontroli nad nimi. Tak więc rozpocząłem od żądania, aby terapeuta nauczył mnie, jak nie mieć uczuć. Pan objaśnił, że to nie tak działa, a ja wzniosłem oczy do nieba (wewnętrznie, bo mamusia nauczyła mnie manier) i pomyślałem – ładnie, trafiłem na jakiegoś niedouczonego oszusta. Potem zaczął mnie wypytywać o rodziców – uznałem, że naoglądał się w telewizji innych terapeutów, którzy ZAWSZE muszą pytać o to samo, zawsze o rodzicach. Spoiler alert: miał rację.

Z domu wynosimy na ogół przekonanie, iż nasza rodzina jest normalna, ponieważ nie mamy wielu własnych rodzin celem porównania. W moim przypadku dochodziła dodatkowa izolacja; rodzina generalnie trzymała się we własnym towarzystwie. Dzięki temu nie umiałem znajdować przyjaciół poza gronem rodzinnym i musiałem się tego nauczyć w Amsterdamie, gdzie nie mieszkali moi kuzyni, ciocie, wujkowie, babcie itd. Przeszkodę stanowiło silne przekonanie, że jestem niezdolny do normalnego życia – w przeciwieństwie do WSZYSTKICH innych ludzi, którzy chodzą sobie po świecie będąc normalnymi, a ja po prostu za mało się staram, jestem za głupi, co tu kryć, WYJĄTKOWO głupi i niezdolny.

Żadne osiągnięcie nie było wystarczające, ponieważ podświadomie chciałem doprowadzić do zmiany przeszłości; do tego, żeby ojciec nie odrzucił mnie przed moimi własnymi narodzinami, a mama dawała mi uczucie bezwarunkowej miłości w dzieciństwie. Jeśli np. na crosstrainerze spaliłem 560 kalorii, oznaczało to, że jestem cieniasem – ponieważ wszystko, co mogłem osiągnąć było zbyt łatwe. Jeśli spaliłem ich 558 byłem w ogóle przegrany, wszystko spierdoliłem, bo miało być 560, 558 to właściwie nic. Następnego dnia musiało być 570 i powtórzmy proces myślowy przytoczony powyżej. Praca była ciągle za kiepska, zarobki za niskie, ponieważ przeszłość nadal się nie zmieniała. W końcu dotarłem do ściany własnych możliwości, co stanowiło dowód na moją totalną beznadziejność i doprowadziło mnie do kompletnego załamania nerwowego.

Nie potrafiłem nawiązywać znajomości z mężczyznami heteroseksualnymi z jednego, jedynego powodu – zapamiętałem kolegę ze studiów, który w barze odsuwał się ode mnie, żeby nie mieć ze mną fizycznego kontaktu na ciasnej ławce dla czterech osób obsadzonej przez osób sześć. W mojej głowie kolega Piotr rozciągnął się na WSZYSTKICH mężczyzn hetero, w tym kolegów z pracy w Amsterdamie. Którzy nie mieli żadnego problemu z siedzeniem nieomal na mnie, ale tym razem to ja usiłowałem się odsuwać, przekonany, że za chwilę zaczną się mnie brzydzić. Izolowałem się i udawałem osobę, którą nie byłem, przekonany, iż prawdziwy ja jestem najgorszy, najbrzydszy, najgłupszy ze WSZYSTKICH. I tak dalej. Pan terapeuta ciężko pracował nad uświadomieniem mi faktu istnienia odcieni szarości.

Jednym z (wielu) posiadanych przeze mnie problemów była niemożność odezwania się w kontekście socjalnym, np. kiedy z kolegami szliśmy na piwo. Tkwiłem w przekonaniu, że cokolwiek powiem, będzie głupie i ktoś się na mnie obrazi – tak więc nie mówiłem nic. Terapeuta zapytał, o czym rozmawiają moi koledzy. Nie kryjmy – po czterech piwach rozmawiali głównie o pierdołach. Na ogół nikt nie pamiętał potem, co było tematem konwersacji, ale jako osoba terminalnie wyjątkowa byłem przekonany, że głupoty jakie powiem będą wyjątkowe i zostaną zapamiętane przez WSZYSTKICH. Tkwiłem w nieudanym związku, „wiedząc”, iż NIKT więcej się mną nie zainteresuje i jeśli zerwę z Szacownym Eks-Małżonkiem do końca życia będę trwać w celibacie, niekochany i niechciany przez NIKOGO. Mam wrażenie, że wytłumaczyłem wystarczająco wiele.

Podczas pierwszej sesji terapeuta powiedział mi, że sesji będzie maksymalnie dziesięć, a potem nastąpi co najmniej sześć miesięcy przerwy po to, żebym się nie uzależnił od jego opinii, pomocy i tak dalej i żył na własną rękę. Tak się stało, z tym, że sesji było dziewięć. Po pół roku wróciłem chyba na sześć. Drugi raz wróciłem na dwie, kiedy umierała moja babcia i nie umiałem sobie z tym poradzić. Trzeci raz po wypaleniu zawodowym i utracie pracy. Widywaliśmy się raz w tygodniu, czasami raz na dwa tygodnie, z dłuższymi przerwami na jego wakacje. Pewien czas zajęło mi zrozumienie, iż słuchanie cudzych problemów i próby ich rozwiązywania jest strasznie ciężkim zadaniem dla człowieka traktującego swoją pracę poważnie i terapeuta naprawdę musi jechać na wakacje 3-4 razy w roku po to, żeby się na jakiś czas odłączyć. Terminalna wyjątkowość przez krótki – na szczęście – czas wmawiała mi, że ma mnie po prostu dość.

Odkryłem również, że im bardziej się przed tym obcym człowiekiem otworzę, tym lepiej będzie mi w stanie pomóc. Posłużę się tu metaforą. Jeśli wybieramy się do warsztatu samochodowego, mechanik lepiej i szybciej naprawi urządzenie, jeśli powiemy mu „stuka mi w silniku, gdy przekroczę prędkość 50 km/h” niż „coś jest nie tak”. Wydawałoby się, że nasze życie i dobrostan są ważniejsze, niż samochód, a jednak więcej czasu spędzamy na pilnowaniu grata, wybieraniu fryzjera i przymierzaniu butów, niż ułatwianiem sobie życia za pomocą pracy nad powodami, dla których jest nam każdego dnia źle. Gdybyśmy umieli „wymyśleć się” z tego stanu – z bycia nieszczęśliwymi – nie bylibyśmy nieszczęśliwi. Gdyby nasz samochód umiał się sam naprawić, nie zaciągalibyśmy go do mechanika. I tak dalej.

W związku z tym niezbędne było znalezienie człowieka, przed którym umiałbym się otworzyć na tyle szeroko, na ile umiałem. Mam za sobą różnych terapeutów i nie każdy nadawał się nie tyle do zawodu, co do mnie osobiście; ten, który przewracał oczami słuchając moich wynurzeń prawdopodobnie miał po prostu tik nerwowy, ale zachowanie to uniemożliwiło mi rozmowę z nim na jakikolwiek temat i po jakimś czasie poprosiłem o zmianę. Mój pierwszy nie robił takich rzeczy. Słuchał mnie zawsze z uwagą, notatki robiąc po sesji, niczego nie nagrywał, utrzymywał kontakt wzrokowy. Nie leżałem na żadnej kozetce, siedziałem na krześle. Pomiędzy nami stało pudełko chusteczek, z którego obficie korzystałem – kiedy już pozbyłem się uczucia, że wolno mi zużyć tylko jedną, a najlepiej przynieść własne, bo CO ON SOBIE POMYŚLI. Terapeut(k)a, przed którym/którą nie jesteśmy w stanie rozdłubywać własnej przeszłości, uczuć i problemów jest równie przydatny/a, jak wykopanie dziury, do której będziemy wrzucać banknoty i je podpalać. Ale jeśli z góry założymy, że są rzeczy, o których nie powiemy nikomu, nigdy, zawsze, wszędzie, każdemu, rzeczywiście nikt nam nigdy nie pomoże. Jednym z powodów, dla których piszę bardzo otwarcie (tak samo zachowuję się w kontaktach bezpośrednich) jest wyuczona świadomość, że sekrety zjadają mnie od środka. Wydaje mi się, że nie mam już żadnych prawdziwych, wstydliwych tajemnic, którymi bym się z kimś nie podzielił – z terapeutą, mężem, przyjaciółmi, na blogu. Czuję się z tym o wiele lżejszy i mogę się skupić na uprzyjemnianiu sobie życia. Od kilku lat nie zdarza mi się już to potworne uczucie, kiedy mózg nagle postanawia mi przypomnieć o strasznie wstydliwym wydarzeniu sprzed lat, ponieważ wydarzenie z uciechą rozpowszechniłem. Nikt nie może mnie szantażować informacją, która jest powszechnie znana; nikt, włącznie z własnym mózgiem.

Kilka sesji zajęło mi zrozumienie, że kompletnie nie jest ważne, co terapeuta sobie pomyśli, bo jego pracą jest słuchanie mnie i udzielanie mi pomocy, a nie ocenianie mnie osobiście (znowu, innym klientom na pewno pomagał i był obiektywny, ale z uwagi na terminalną wyjątkowość mnie z pewnością oceniał, oczywiście negatywnie). Przy czym z pewnością do jakiegoś stopnia mnie oceniał, ale to nie był mój problem. Od niego nauczyłem się obsesyjnego dbania o cudzą prywatność. Owszem, czasami używał zasłyszanych gdzie indziej rzeczy w charakterze przykładów mających danie mi do zrozumienia, że są inne osoby z podobnymi problemami. Nigdy nie dał mi możliwości rozpoznania osoby, zmieniając im płeć, wiek, miejsce urodzenia i wszystkie inne szczegóły. Być może w ogóle te przykłady wymyślał. Blogując zachowuję się tak samo, a przynajmniej się staram. Kolejną wyniesioną z terapii rzeczą jest świadomość, że nigdy nie będę doskonały. Jednym z moich celów było usunięcie również tej potrzeby – najpierw oczywiście skupiłem się na doskonałym, stuprocentowym usunięciem perfekcjonizmu, co rzecz jasna jest objawem owego perfekcjonizmu. Na Facebooku mam status „recovering perfectionist”.

Moja terminalna wyjątkowość została naruszona. Nie usunięta – znów, życie tak nie działa. Skoro jednak mowa o życiu, stało się ono o wiele łatwiejsze. Przed terapią otrzymanie 99 komentarzy pozytywnych i jednego negatywnego pod notkami na blogu powodowało, że nie mogłem spać w nocy, żarty myślą, że nie wszyscy mnie kochają. Teraz komentarze negatywne powodują przemyślenia (jeśli mają sens), rozbawienie (jeśli nie mają) lub po prostu zignorowanie, bo nigdy nie zadowolę wszystkich. Pewien wyjątek stanowi jedna grupa – z premedytacją nie piszę, która, gdyż nie udało mi się znaleźć żadnego sposobu, w jaki dałoby się ją zadowolić i nie doprowadzić do fochów i zachowań pasywno-agresywnych. Nie będę marnować czasu na dławienie się łzami i zarywanie nocy. Po prostu wiem, że jest temat, na który więcej nic nie napiszę.

Czego terapia mi nie dała: 1. Nie znalazła mi chłopaka (ale nauczyła, jak i czego szukać); 2. Nie znalazła mi pracy (ale nauczyła, że moja opinia i odczucia się liczą); 3. Nie wyleczyła mnie z dwubiegunówki; 4. Nie napisała za mnie książki, bloga, nie posprzątała mieszkania (ale nauczyła, że celem mojego życia nie jest posiadanie błyszczącego mieszkania i zastanawianie się, co ludzie powiedzą, zobaczywszy nasz bałagan); 5. Nie nauczyła mnie czytania w myślach. W temacie ostatniego punktu – dowiedziałem się czegoś, co mi się teraz wydaje oczywiste; najprostszym sposobem dowiedzenia się, co ludzie myślą jest spytanie ich, co myślą ze świadomością, że mogą nie powiedzieć prawdy. Lepszy sposób nie istnieje.

Jeśli macie jakieś dodatkowe pytania, zadawajcie w komentarzach – spróbuję odpowiedzieć.

W następnej notce o najtrudniejszych rzeczach, jakich nauczyłem się w ostatnich latach – dzięki terapii i nie tylko.