Człowiek z wioski

Zdjęcie: wieczór urodzinowy w salonie. Na wszelki wypadek zwracam uwagę, że to nie jest ostateczna wersja dekoracji i umeblowania.

No to mieszkamy na wsi. W zasadzie jest to miasto, coś w rodzaju Rembertowa, tylko nudniejsze. Zmieniło nam się województwo i z jakiegoś powodu robi to na mnie ogromne wrażenie. Nie mam jednak dużo czasu na wrażenia wojewódzkie, ponieważ chwilowo mam bardzo wiele wrażeń wszystkich innych rodzajów…

 

Czwartek

W czwartek wydarzyły się dwie rzeczy, mianowicie moje czterdzieste drugie urodziny (42 to odpowiedź na pytanie o życie, wszechświat i wszystko inne, tak?) oraz przekazanie nam kluczy przez Starą Kobietę. Kobieta okazała się po pierwsze niezwykle gadatliwa, po drugie wcale nie taka stara, a po trzecie sympatyczna. Rozpoczęła od wygłoszenia do mnie przemowy w języku polskim, “wszystkiego najlepszego z okazji urodziny”. Padłem z wrażenia jak należało. Następnie wręczyła nam chryzantemy (nie wiem czemu akurat chryzantemy…), a potem już tylko gadała, Jos słuchał, a ja kiwałem głową i czekałem, aż Kobieta skończy terkotać i klikać.

Cliquot i cliquot, powtarzała z naciskiem w różnych niezrozumiałych dla mnie kontekstach. Po którejś powtórce załapałem, że Kobieta mówi o śmieciach. Co ma wspólnego Veuve Cliquot ze śmieciami nie zrozumiałem, być może sugerowała, że śmieciarzom należy wręczać w prezencie wyrafinowane napoje. Od razu powiem, że okazało się, iż kosze na śmieci są na kółkach, należy je przewozić w jedno miejsce i one przy tym przewożeniu robią klik-klik-klik… Clicco, tak się to nazywa.

Wyklikała się, pokazała nam instrukcje, gwarancje, zostawiła nam w prezencie zamrażarkę rozmiaru takiego, że gdybyśmy posiadali pięciu wrogów moglibyśmy ich porąbać i zamrozić i jeszcze by nam zostało trochę miejsca. Następnie udaliśmy się do notariusza celem podpisania ostatnich dwustu papierów.

Notariuszka zrobiła to, czego się spodziewałem, mianowicie mówiła do mnie wyłącznie po niderlandzku. Jest tak z powodów prawniczych – jeśli to ja czegoś nie zrozumiem po niderlandzku jest to moja wina, po angielsku jeśli ona powie jedno niewłaściwe słowo, wina jest jej. Podpisaliśmy, dostaliśmy butelkę bąbelków (nie, nie Veuve Cliquot…), po czym udaliśmy się do domostwa. Czekała tam już na nas przyjaciółka, tudzież jej samochód wypełniony naszymi rzeczami. Zawaliliśmy przedmiotami salon, po czym zaprosiliśmy ją na kawkę i szarlotkę – w końcu miałem urodziny. Na ucztę udaliśmy się pieszo, żeby pokazać jej istotnie piękną okolicę. Do centrum idzie się 20 minut. Nie przyszło nam z jakiegoś powodu do głowy, że właściwie już byliśmy zmęczeni dygowaniem różnych przedmiotów i tym, że od notariusza też przyszliśmy pieszo. W rezultacie kiedy pożegnaliśmy przyjaciółkę i ruszyliśmy do supermarketu odkryłem, iż patrząc na półki nie widzę, co na nich stoi.

Kolacja urodzinowa była bardzo wytworna – sałatka z tuńczykiem i lazania, obie gotowe i w przecenie, bo kończył się im termin ważności. Potem planowaliśmy usiąść w ogrodzie przy ognisku, ale pogoda była niesprzyjająca, poza tym byłem zmęczony na tyle, że nie miałem siły rozpalić ognia. Tak więc uznaliśmy, że wieczór spędzimy wypoczywając. Wypoczynek polegał na zrywaniu tapet i mówieniu do siebie nawzajem “no dobrze, już prawie skończyłem, już zaraz siadam”. Zbuntowałem się pierwszy i nie musiałem nawet używać przemocy, małżonek ma wydolność wyższą niż ja, ale też skończoną. Spoczęliśmy na jedynych posiadanych meblach, czyli dwóch krzesłach i tępo gapiliśmy się na ścianę przed nami.

– Słyszysz? – spytał po jakimś czasie Jos.

Natężyłem słuch i zgadłem, co ma na myśli. – Słyszę – odparłem. – Ciszę.

Rozpromienił się. Ja też.

Zmęczeni byliśmy nieziemsko, umysłowo, nerwowo, fizycznie, więc postanowiliśmy pójść wcześniej spać. Jos nadmuchał materac, położyliśmy się w pomieszczeniu, które po przywiezieniu łóżka będzie sypialnią i zgasiliśmy światło. Stara Kobieta powiedziała z naciskiem, że mamy zapamiętać pierwszy sen, bo nam się z pewnością spełni. Przypomniałem mu o tym przed zaśnięciem…

Śniłem, iż wtrącono mnie do lochu. W lochu były bardzo twarde i zimne prycze. W pewnym momencie obudziłem się i odczułem, że rzeczywiście leżę na twardej i zimnej pryczy. Połączyły się dwie rzeczy. Lubię chłodne sypialnie, zakręciłem ogrzewanie i to był może jednak zły pomysł, zaś z materaca uszło powietrze. Jos wymamrotał kilka wyrazów, nadmuchał po ciemku materac, ja odkręciłem ogrzewanie z zera do jedynki i usnęliśmy z powrotem. Była godzina 1:30. Drugie pompowanie miało miejsce około trzeciej. Trzecie przed piątą. Ogrzewanie, jak odkryłem rano, nie działało również ustawione na piątkę, bo akurat w sypialni kaloryfer jest zapowietrzony. Około siódmej poddaliśmy się, Jos prędzej, ja uparcie próbowałem spać na lodowatej podłodze, ale w końcu się poddałem. Wyniosłem z tego taką korzyść, że jeśli kiedyś w książce bohater(ka) będzie spać w zimnym lochu, będę mógł po prostu opisać swoje wrażenia.

 

Piątek

Wreszcie usłyszeliśmy jakiś DŹWIĘK. Mianowicie dzieci udawały się do szkoły. Udawały się do niej może przez trzydzieści sekund, ale ogłosiły to osiedlu grzmiącym rykiem. Wisiało mi to w sumie, spanie na pryczy wywarło na mnie wrażenie prawdziwie ogłuszające, więc mogłem sobie wmawiać, że ich nie słyszę. Niemrawo spożyliśmy śniadanie i kawę, po czym rozpoczęliśmy remont.

Tapety z kolejnych ścian najpierw zdzierałem ręcznie, po kawałku. Malutkim. Ponieważ tapety są papierowe i porządnie przyklejone, a papier się rozwarstwia. Rozważyłem popadnięcie w szaleństwo, po czym przypomniałem sobie, że Jos przydźwigał z pracy narzędzie do produkcji pary. Pary się boję, bo oparzyłem się nią kilka razy i mi się nie podobało, ale przy użyciu połączenia czajnika z odwrotnością odkurzacza praca zaczęła istotnie iść błyskawicznie.

W międzyczasie przyjechały zamówione meble. Nie przerywałem prasowania ścian i przyklejania sobie tapety do rąk, narzędzi, klapek, tudzież odzieży roboczej. Jos zajął się dyrygowaniem panami, bo niektóre rzeczy szły na parter, a niektóre nie. Kiedy sobie poszli westchnąłem z ulgą, bo nie lubię ludzi, odłożyłem parówkę i spojrzałem na pokój. Jako matematyk rzecz jasna nie potrafię liczyć i nie posiadam żadnej wyobraźni przestrzennej, więc poczułem się nieco dziwnie. W pokoju znajdowała się albowiem kanapa w formie wszystkich części ładnie zapakowanych w gigantyczne pudła. W tym samym pokoju musieliśmy tę kanapę zmieścić również w wersji złożonej. Przeoczyłem fakt, że po wyjęciu części z pudeł części przestają znajdować się w pudłach i dopiero w połowie pracy uwierzyłem, że się zmieścimy.

Nie będę streszczać całej kanapy, ale IKEA wykonała numer, który niemalże doprowadził mnie do płaczu, mianowicie popakowała elementy nieco losowo. Jedna nakrętka od narożnika i nóżki od części stanowiącej łóżko wylądowały w opakowaniu z pufem, zostawionym – logicznie – na koniec. Jos najpierw twierdził, że ta nakrętka w sumie wcale nie jest potrzebna, bo na dwóch śrubkach też się będzie trzymać jeśli nie będziemy kanapy za bardzo przesuwać, a nóżki pewnie też nie są niezbędne, bo może w tym miejscu nikt ciężki nie usiądzie. Zareagowałem być może nieco nieuprzejmie…

Po dwóch godzinach brakujące części się znalazły, odwróciliśmy mebel na plecy, zamontowałem własnoręcznie nakrętkę i nóżki i doznałem ulgi. Jos chyba też.

Jakoś pomiędzy jednym a drugim narożnikiem przybył instalator internetu. Na dzień dobry oznajmił, iż popełniono jakiś błąd, więc zainstalować zainstaluje, ale internetu nie będzie. Ciągle przeżuwaliśmy tę informację, gdy ogłuszył nas kolejną. Kabelek telewizyjny należało albowiem pociągnąć od modemu. Modem przewidzieliśmy w szafce w przedpokoju. Telewizora nie. Ponieważ mam wielkopańskie fanaberie i nie życzę sobie kabla biegnącego ukośnie po podłodze w salonie, błyskawicznie wyobraziłem sobie metry przewodu mozolnie przypinanego do framug, potem do sufitu lub podłogi przy ścianie, ewentualnie wiercenie dziurek w schodach i szklanych drzwiach…

– A nie dałoby się jakoś…? – spytałem niemrawo.

– Może tam – zasugerował Jos, wskazując na stare gniazdko telewizji zwyczajnej, naziemnej.

– Tego się już nie używa – rzekł instalator ponuro. – Wszystko musi iść od modemu.

– Ale skąd my weźmiemy tyle kabla…?

– Cóż – westchnął instalator. – Mogę ewentualnie pociągnąć od gniazdka telefonicznego.

Gniazdko telefoniczne znajdowało się w odległości trzech metrów od miejsca, gdzie planujemy postawić telewizor, więc entuzjastycznie wyraziliśmy zgodę.

– Za czterdzieści pięć euro mogę pociągnąć – sprecyzował instalator i poczułem się jak w Polsce. Dziesięć minut później kabelek pojawił się jakby pod gniazdkiem, tak, jakby ktoś go nie zauważył przykręcając je do ściany i nie chciało się temu komuś już poprawiać. Po kilkusekundowym niesmaku postanowiłem spędzić resztę życia na udawaniu, że tego nie widzę wyłącznie po to, żeby nie spędzić owej reszty życia na pieczołowitym owijaniu kabelkiem całego parteru.

Ciąg dalszy niestety nastąpi…