Spoiler alert: jest tak sobie.
We wrześniu 2015 – jeśli dobrze pamiętam, dawno to było – uszkodziłem sobie plecy. Wraz z czterema gościami podnieśliśmy ciężki mebel z IKEA, po czym pan obok mnie upuścił swój róg, a ciężar pociągnął mnie w dół. Zrobiło mi się ciepło i wiedziałem, że będzie bolało. Miałem rację. Następnego dnia ból był trudny do zniesienia. Dwa razy miałem naderwany mięsień w plecach i mijało po tygodniu, więc uznałem, że nie ma się co przejmować. Gdy po dwóch tygodniach ból nie znikał, wybrałem się do internisty, który zdiagnozował naderwanie mięśnia, zgodnie z moimi przewidywaniami, i zapisał mi Tramadol (w Polsce chyba Tramal), środek przeciwbólowy na bazie morfiny. Po czterech tygodniach ból nadal się utrzymywał, więc dostałem więcej Tramadolu.
Na początku 2016 przybyliśmy do Polski. Polecono mi wspaniałego rehabilitanta/fizjoterapeutę, który przyjechał cztery razy w ciągu dziesięciu dni i robił mi w plecach „pstryk” – od odgłosu robiło się słabo, ale efekty były. Jego zdaniem miałem częściowo wysunięty dysk, który mi wkładał na miejsce i robiło się dobrze. Przez jakieś dwie godziny. Potem zaś ból robił się nie do wytrzymania i jadłem Tramadol. Po powrocie do Holandii dowlokłem się do ortopedy, który zdiagnozował (zgadnijcie?) naderwany mięsień i wysłał mnie do fizjoterapeuty.
(Gdyby kogoś interesowało, jak wyglądają objawy odstawienia Tramadolu po kilku miesiącach: wszystkie objawy grypy z wyjątkiem gorączki. You’re welcome.)
Fizjo, chudy blondasek, mniej więcej 170 cm wzrostu, kazał mi zagrać w Twistera – lewa ręka na czerwone (jego kark), prawa na zielone (łokieć), wykrętasy wygibasy, JEBUT. W oczach stanęły mi gwiazdy. Leżałem przez kilka sekund i patrzyłem w sufit, przekonany, że resztę życia spędzę co najmniej na wózku, a najpewniej leżąc bez ruchu. Spytał, fizjo, nie sufit, czy chcę wstać.
– Nie wiem – odparłem niepewnie. – Mogę?
– Wszystko możesz.
Wstałem, chociaż nie byłem przekonany, że się uda. Pochyliłem się. Ból magicznie znikł. Okazało się, że miałem uszkodzony kręgosłup w tak przemyślny sposób, że lewa część mojej miednicy była zablokowana w jednej pozycji. Blondasek wcisnął mi coś w coś i naprawił. Spotkaliśmy się cztery razy i było coraz lepiej, ale nie do końca.
– Ciągle mnie boli – poskarżyłem się jakoś na początku marca.
– Ciężko będzie – odparł – bo to mięsień przy samym kręgosłupie. Ale zrobimy głęboki masaż.
Jezujezunieczyt, jak to bolało. Chudy blondasek miał palce wykonane z tytanu i siłę czołgu. Mam dużą odporność na ból, ale nie aż tak dużą, pojękiwałem i pohukiwałem co kilka sekund. Ale masaż nie pomógł. Po dwóch tygodniach powtórzyliśmy zabawę. Nie pomogło.
Nie było mnie w kuźni ponad cztery miesiące. Potem zacząłem nieśmiało pojawiać się na dwie, trzy godziny, po których plecy napier… bolały potwornie. Dni, w których siedziałem (no dobra, stałem) w kuźni 8-9 godzin zamieniły się w 5-6 – i to po naprawie przez blondaska. Jest maj, plecy bolą nadal, w punkcie przy kręgosłupie, który fizjo usiłował wymasować. Czekam na wizytę u ortopedy w czerwcu. Ciekawe, co mi zdiagnozuje.
Kiedy plecy wróciły do jako takiego stanu, rozrywki postanowiła dostarczyć dwubiegunówka. Epizod wywołany ciężkim stresem – trauma z dzieciństwa, która postanowiła się przypomnieć i rozlać – zaczął się ósmego lutego i potrwał sześć tygodni. Gdy trauma nieco przycichła, odezwała się moja wiosenna depresja, która pojawia się, oby jej matkę po moście Świętokrzyskim elektrycznym pastuchem ganiano w tę i wewtę, co roku. Tylko tym razem wiosna w Amsterdamie zaczynała się z poślizgiem: dwa ładne dni, dwa dni lutego, powtórzyć. A ja muszę przetrwać mniej więcej pierwsze dziesięć dni z rzędu. Okres, gdy wszystko powraca do życia, ładnie pachnie, słoneczko, zieleń, kwiatki – z nieznanego mi powodu te piękne okoliczności przyrody łączą się dla mnie z egzystencją na kanapie. Z rzadka porywam się na podróż do toalety, a w przypadkach niesłychanej ruchliwości także do kuchni. Co roku mam nadzieję, że przyjemność nie nadejdzie i co roku nadchodzi. Tym razem całość potrwała prawie trzy tygodnie i znowu nie mogłem chodzić do kuźni (ani nigdzie indziej), dopóki pogoda się nie ustabilizowała i cholerstwo nie poszło takoż proszę won.
Kiedy staracie się czegoś nowego nauczyć, najlepszym na to sposobem są regularne ćwiczenia. W ostatnich siedmiu-ośmiu miesiącach udawało mi się to nader sporadycznie. Tak długa przerwa cofnęła mnie niemalże do etapu początkującego. Zaprojektowałem sobie półkę na buty, z którą zmagam się od dłuższego czasu i popełniłem tyle błędów, że właściwie powinienem zacząć od nowa i być może to zrobię. Nie wrzucam nic na Facebooka, bo nie mam nic do wrzucenia. Dzisiaj udało mi się jedną część złamać, próbowałem ją zespawać, ale to cholerstwo waży tyle, że nie mogłem sobie poradzić z ustawieniem kąta prostego, w końcu się zniechęciłem i zacząłem kuć roślinkę. Roślinki mi wychodzą, bo nie ma w nich kątów prostych, z którymi mam problemy, bo do pozostałych dolegliwości dochodzi częściowa utrata wzroku w lewym oku i problemy z widzeniem trójwymiarowym.
Ciągle mam problemy z akceptacją faktu, że jestem inwalidą nie bez powodu. Kiedy przez dwa tygodnie z rzędu czuję się dobrze, zaczynam snuć plany na najbliższy rok, za każdym razem zapominając, że moim rekordem stabilności są nieco ponad cztery miesiące i udało mi się to tylko raz. Podczas wiosennej depresji wylałem terapeutce na biurko dużo ślozów, dostałem diazepam, nieco się uspokoiłem i zapytałem łzawo:
– Kiedy ja wreszcie wrócę do pracy?
– Och – rzekła lekko – za rok, dwa.
Mam wiele różnych zalet, ale nie ma wśród nich cierpliwości. Inteligencja podpowiada, że z moim mózgiem w ogóle się nie da zaplanować powrotu do pracy, bo może urządzenie będzie działać, a może nie. Mój wpływ na to jest znikomy, tzn. jestem modelowym pacjentem, biorę leki, chodzę wcześnie spać, nie używam i nie zażywam, generalnie stosuję się do wszystkich porad, jakie spisałem we własnej książce, tylko co z tego. Moja dwubiegunówka, która po angielsku nazywa się ultra-ultra-rapid cycling, a po polsku nie wiem, przyjmuje leki do wiadomości, ale nie przejmuje się nimi jakoś przesadnie. Seroquel utrzymuje wagę na poziomie 95 kg, domaga się co najmniej 9 godzin snu, a jednocześnie nie mogę zasnąć bez proszków nasennych. Na jakimś tam poziomie umysłowym zdaję sobie sprawę, że jestem ciężko chory i robię, co mogę, ale depresja żywi się takimi rzeczami, jak niedorobiona półka na buty. „Marnujesz czas i pieniądze, nigdy nie będziesz dobry, daruj to sobie i lepiej siedź w domu” – depresja uwielbia duże słowa typu: zawsze, nigdy, nikt, wszyscy.
„Za rok, dwa” odbija mi się czkawką podwójną. Po pierwsze primo, rok to bardzo długo, a dwa – jeszcze dłużej. Po drugie primo, terapeutka nie ma tak naprawdę na myśli, że za rok-dwa będę gotów do pracy, tylko – że muszę być stabilny przez rok, dwa i wtedy będziemy mogli robić plany. Kuźnia jest moim miejscem na świecie, nie ma żadnej rzeczy, którą wolałbym robić zamiast, ale i tam niekiedy nie docieram, niekiedy po godzinie jadę do domu, lub – jak dzisiaj – coś się psuje, bardzo dobrze rozumiem dlaczego, ale nie pomyślałem o tym we właściwym momencie. Kowal mądry po szkodzie.
Żeby nie było tak żałośnie – niektóre rzeczy mi się udają. Płyta jest i co najmniej dwie osoby ją kupiły, bo się tym chwaliły na Buniu. Dłubię książkę o depresji, w czym przeszkadza mi depresja, bo kiedy jest mi źle, nie mogę pisać o tym, że innym ludziom jest źle. Wziąłem ślub – OMG, to już dwa tygodnie – więc gdy paskudztwo dostarcza mi myśli pt. „powinieneś zostawić Josa, niszczysz mu życie, lepiej zamieszkaj w parku na ławce, bo tylko na to zasługujesz” mogę spojrzeć na obrączkę i przypomnieć sobie, że nie będzie z nim tak prosto zerwać, nawet, gdyby tego chciał (nie chce, nie wiem, dlaczego). Zostałem administratorem forum, które moderuję. Podobno kilku osobom pomogłem. Dużo. Ale dla perfekcjonisty mało.
Ostatnie 4.5 roku mojego życia to jedna wielka improwizacja. Nigdy nie planowałem być bezrobotnym, być inwalidą, MUSIEĆ spać, wylądować w szpitalu. Ale nie planowałem też pracy z metalem, napisania książki, wzięcia ślubu, sprzedania mieszkania. W czerwcu przyjeżdża do mnie z Londynu reżyser teledysku do „Fall Forever”. Zapytał mnie mailem, czy mogę przewidzieć, jak się będę czuł. Ha. Jasne. Nie mogę przewidzieć, jak się będę czuł jutro. Mam nadzieję, że dobrze, ale od czterech lat robię notatki – wykres nastroju – i widzę, że równie dobrze mogę się jutro obudzić z jękiem i spędzić resztę dnia w rozciągniętych spodniach od dresu i koszulce „Let’s Have A Kiki”, która pewnego dnia po praniu przestała być biała i służy mi za piżamę.
Hubert zapytał na Buniu MPO30: „Mam pytanie, może dziwne: naprawdę jesteś kowalem?” Ciężko mi dzisiaj odpowiedzieć, że tak. Czuję się kowalem nadzwyczaj nieudanym. Zdaję sobie sprawę, że renta inwalidzka przysługuje mi nie po to, żebym mógł spędzać czas w kuźni i pisać notki na bloga, rozkoszując się wolnością, ale nie umiem tego przyjąć do wiadomości i zapamiętać. Na dzień dzisiejszy jestem stabilny umysłowo od czterech tygodni. To dobry wynik. Gdyby jeszcze nie bolały mnie plecy, nie dopadło kolejne przeziębienie, gdybym mógł powiedzieć Julianowi z Londynu, że w połowie czerwca będę w stanie pełnej używalności. Tak naprawdę mniej mnie bolą plecy, niż ego. Jeśli masz niskie poczucie własnej wartości, nie polecam dwubiegunówki.
Zdjęcie jest stare, ale nadal je lubię.