Osoby, które uważają, że Boże Narodzenie to Cud, nad którym pochylamy się z Miłością, jednocząc się przy Stole Rodzinnym celem celebracji Dzieciątka Jezus proszone są o zamknięcie tej strony.
A poza tym triggerów jest tyle, że gdybym je liczył na palcach, musiałbym użyć dłoni, stóp i poprosić kogoś o pożyczenie protezy. Więc osoby, które triggeruje aktualny, ahem, okres kalendarzowy RÓWNIEŻ są proszone o zamknięcie tej strony.
Mówiłem, żebyście zamknęli. Naprawdę, wciąż nie jest za późno.
Dalej czytacie na własną odpowiedzialność. Uprzedzałem. Będę nieuprzejmy i urażę Wam uczucia religijne. I będzie Wam źle. I przykro.
No dobra, starczy tych ostrzeżeń. Tylko proszę bez komentarzy o tym, że Wam przykro, albo że tul, a za „po prostu nie rozumiesz/twoja własna wina pedale” etc., będę banować, a mam wyjątkowo złośliwy sposób banowania.
*
Boże Narodzenie z czasów, gdy miałem lat kilkanaście, wspominam z łezką szczęścia w oku. Możliwe, że 25 lat zaciera obraz, ale pamiętam tłum ludzi, ciotki, wujków, siostrzeńców, braci, w centrum królową – Babcię, wokół której właściwie wszystko się kręciło. Całość odbywała się w domu ciotki, bo nigdzie więcej nie było miejsca. Nieco mniej pozytywnie wspominam powroty do domu, bo położyć się tego całego tałatajstwa nie dało, ale kiedy już podrośliśmy, wracaliśmy z braćmi i kuzynami na Tarchomin, odpalaliśmy jakieś wino czy inne piwo i rżnęliśmy w planszówki, a potem rano wracaliśmy na Bemowo i trzeba było udawać, że mamy podkrążone oczy, bo, eee, nooo, ogrzewanie za mocno działało, albo coś. W każdym razie w kącie stała wielka choinka, pod nią góra prezentów, a ja jakimś cudem zawsze siedziałem tuż koło telewizora, w którym ryczały kolędy. Najpierw byłem grzeczny, potem zacząłem głośno protestować (trzeba było głośno, bo inaczej mnie nikt nie słyszał), potem zacząłem pudło po prostu wyłączać, a z czasem rodzina przywykła i przed kolacją sami wyłączali urządzenie.
Bardzo długi czas zajęło mi zrozumienie, że święta tak miło wyglądały tylko z punktu widzenia dzieciaka. W kuchni odbywały się dantejskie sceny. Pomieszczenie, generalnie niewielkie, było pełne mam, ciotek i innych osób, szalejących nad karpiami, pierogami, barszczykami, uszkami, pięcioma rodzajami pieczywa, śledzikiem i wszystkimi tymi rzeczami, które trzeba było podać do stołu w sposób Elegancki i co gorsza Uprzejmy. Babcia przynosiła ze sobą na ogół pierogi, do ich produkcji miała talent niewiarygodny, ale resztę też trzeba było zrobić, kuchenka miała tylko cztery palniki, a lodówka ograniczoną pojemność. A, bigos chyba jeszcze był. Nie pamiętam zbyt dokładnie, no, dawno to było. Aż pewnego razu przyprowadziłem ze sobą Szacownego Eks-Małżonka. W międzyczasie już powiedziałem rodzinie, że jestem gejem, nie był to prezent świąteczny. Potraktowano nas wspaniale, jak pełnoprawnych członków rodziny i idylla potrwała całe trzy tygodnie, zanim nie okazało się, że nie wolno mi go przyprowadzać na urodziny Babci, bo „ona tego nie rozumie”.
Dalsza część opowieści większości czytelników jest znana, więc ją pominę. W każdym razie rodzinne święta skończyły się, jak nożem uciął. Wyłamała się moja Mama i bracia, dzięki czemu spędzaliśmy wigilię w gronie czteroosobowym. Nie wiem, jak to możliwe, że żadne z wujków i cioć nie zaciekawiło się, jak to się stało, dopuszczam możliwość, że też nie życzyli sobie przy stole pedalstwa. Jednak nikt mi tego nigdy nie powiedział wprost, więc w sumie nie wiem. Potem Babcia zaczęła ciężko chorować. Bardzo ciężko. Kiedy widziałem ją chyba po raz ostatni, leżała na kanapie ciotki – ciotka, żeby nie wprowadzać napięć, albo po prostu mnie nie oglądać, nie wiem – wyszła z domu. Na kanapie leżała Babcia, przykryta kocem. Wyglądało to tak, jakby pod kocem nie było nic, wystawała tylko głowa, z trudem łapiąca powietrze. Tak wygląda godność bólu, który zsyła na swoich sługów Pan Bóg z miłości, żeby doświadczyć ich cierpieniem dla Jezusa, czy coś w tym stylu. Uwaga, będę urażać uczucia religijne. Jebać bóstwo, które pierdoli swoim wiernym, że kiedy cierpią straszliwy ból, to jest wyraz jego miłości.
Kiedy Babcia zmarła, co trwało bardzo długo, święta dla mnie się skończyły. Ale nie wiedziałem, że może być jeszcze gorzej. Pewnego roku okazało się, że w wigilię ciotka zostanie sama, bo jej synowie jakoś tak sobie ułożyli plan zajęć, że nie mają dla niej czasu. Moja Mama zapytała, czy może ją zaprosić. Odparłem, że proszę bardzo, tylko niech mnie nie usiłuje ściskać i udawać, że odczuwa wobec mnie jakiekolwiek uczucia. (Moja ciotka przypomina mi Galadrielę z „Władcy Pierścieni”, graną przez Cate Blanchett – uczuciowy lodowiec.) Mama zadzwoniła, powiedziała ciotce, że zaprasza serdecznie, że jestem, ale sam. Do uścisków nie dotarła, bo ciotka najpierw odpowiedziała, że jest chora i nie będzie nigdzie jechać, a potem – że jedzie na cmentarz.
Po powrocie z tych świąt zażyłem potencjalnie zabójczą kombinację substancji chemicznych, ale jakoś tak się składa, że moi Bogowie uparli się, że będę żyć. Naprawdę, powinno mi się udać już kilka razy i zawsze wydarza się coś takiego, że jednak ciągle tu jestem. Jak kogoś ciekawi, niech sobie poczyta o syndromie serotoninowym. Nie zrobiłem tego tak naprawdę z premedytacją, po prostu miałem w domu akurat taką substancję, byłem na akurat takim leku i po prostu chciałem nie czuć się tak strasznie, jak się czułem. Poniekąd się udało, bo zacząłem się czuć strasznie w nieco inny sposób.
*
Od tego czasu „wesołych” świąt unikam. Obchodzę Yule, które ma dla mnie wielkie znaczenie, bo ciemność robi mi bardzo złe rzeczy. Gdy dzień powolutku zaczyna się wydłużać, oznacza to, że przetrwałem najgorszy okres. Mama już przywykła, że na wigilię nie przybywam. Jakiś czas temu zaprosiłem sobie brata i było bardzo miło. W tym roku Jos szedł do pracy, ja miałem zostać sam i okazało się, że osoba wychowana w Polsce, z gwałtownymi skokami nastroju nie jest w stanie siedzieć sama w domu w wigilię. Fakt, że miałem barszczyk i uszka raczej mi dodatkowo zaszkodził, bo okazuje się, że perspektywa spożywania potrawy samotnie boli jeszcze bardziej.
Co Jos przeżył w pierwszej połowie dnia jest nie do opisania. Do pracy musiał iść, bo jego firma jest zorganizowana w sposób tak idiotyczny, że nie da się szybko zorganizować zastępstwa nawet w byle jaki poniedziałek, a co dopiero w wigilię. W zastępstwie przybyła Eugenia, która nie miała w zasadzie żadnych planów, bo w Holandii wigilii i tak nikt nie obchodzi, posiedziała ze mną, popukała w tablet, bo po gruntownym przedyskutowaniu tematu pt. „po co ja właściwie ciągle żyję, skoro i tak zawsze będzie najpierw lepiej, a potem gorzej” oraz „what is the fucking point of all this” zamieniłem się w roślinę doniczkową. Gdybym mógł, to bym zachlał, ale po pierwsze primo nie było czym, chyba, że perfumami, a po drugie primo Eugenia by mi nie pozwoliła. (A po trzecie primo następnego dnia rano wziąłbym odruchowo leki i potem znowu by się działy ciekawe rzeczy.) Poprzedniego dnia dała mi zadołowany seroquel, wziąłem i po raz pierwszy od października przespałem 14 godzin.
Nie pamiętam, czy wspominałem, w ogóle mało ostatnio pamiętam, ale od kiedy przestały mnie boleć plecy i zszedłem z tramalu nie udało mi się przespać powyżej 6 godzin z wyjątkiem jednej jedynej nocy, której jakimś cudem wydusiłem 7. Mam w telefonie tracker, średnio tygodniowo mam 5.5 godziny snu i po ponad dwóch miesiącach nie widać żadnych zmian. Jestem bez przerwy przemęczony. W zasadzie skrócony sen powinien powodować hipomanię, u mnie powoduje uczucie, że od tygodnia biorę speed (tzn. nie próbowałem, tak sobie to wyobrażam) i nie śpię.
Seroquel, owszem, zadziałał, wyspałem się wreszcie, tyle, że kiedy już wstałem byłem w stanie depresji z gatunku „dzisiaj się nie ruszam”. Tyle, że nie byłem zmęczony. Dzięki uzyskanej w ten sposób dodatkowej energii przeszedłem gładko do rozważania, co trzeba zrobić, zanim się zabiję, dotarłem do tego, że trzeba sformatować wszystkie dyski twarde, napisać Josowi, jak się obsługuje Macbooka, po czym jednak skończyły mi się siły, zaległem na kanapie i tak już zostałem, z Eugenią na tablecie co jakiś czas podrzucającą mi informacje w stylu „w Bangladeszu znaleziono największego mrówkojada na świecie”.
Dzisiaj, 25 grudnia – wesołych świąt, panie Zdzisiu, i pani też wesołych, pani Halinko, zdrowych i wesołych – byłem po prostu rośliną. Niewątpliwie byłem łatwiejszy w obsłudze niż wtedy, kiedy miałem siłę poszukiwać ostrych narzędzi, ale nie mogę powiedzieć, żebym w te święta okazał się jakoś niezwykle przydatny. Potem zrobiło się nieco lepiej, a potem znowu gorzej.
Myślałem, że uwolniłem się od przekleństwa „mery kristmasów”, ale jednak nie. Za każdym razem, gdy ktoś w najlepszej wierze życzy mi wesołych świąt, albo merry christmas, wstrząsa mną dreszcz bólu. A tych osób są niezliczone ilości. Jedna bliska mi dziewczyna napisała mi zupełnie bez uprzedzenia obrażonego pasywno-agresywnego maila o treści „Naprawdę? Piszesz mi o jakichś pierdołach w pierwszy dzień świąt? Merry Xmas to you too, Ray”. Pierdoły stanowiły odpowiedź na to, co mi sama napisała w wigilię. Dla niej wigilia nie znaczy nic, bo w Anglii się jej nie obchodzi. O Yule w ogóle nie wspominam, bo kogo obchodzą moje wierzenia i rytuały – Angielka wie, że nie do końca nam się zgadzają obchody. Ale to jednak ja mam obowiązek pamiętać, że jej należy powiedzieć Merry Xmas o poranku 25 grudnia. Nawet mnie zaciekawiło, czy nastąpi skok nastroju, tzn. spadek, rzecz jasna. Nastąpił.
Jest wieczór. Wesołe święta, panie Rysiu, oj pani Basiu, wesołe, może po setce? – ciągle się nie skończyły. 2016 jest najgorszym rokiem, jaki w ogóle pamiętam i średnim pocieszeniem jest dla mnie fakt, że zgadza się ze mną mnóstwo ludzi. Właściwie z rzeczy przyjemnych przychodzi mi do głowy 1) ślub, 2) podróże poślubne oraz 3) zakończenie bólu pleców, z tym, że średnia dla 2016 i tak wychodzi kiepska, bo bolało przez 10 miesięcy, a nie boli od dwóch. Ilość ważnych dla mnie ludzi, których 2016 wymordował jest przerażająca, a gdybym zaczął się czuć zbyt komfortowo, w wigilię Carrie Fisher miała atak serca. Do Carrie mam stosunek osobisty, nie będę się rozpisywać dlaczego, bo i tak tej notki jest za dużo. Zostało sześć dni. Ciekawe, czy 2016 zdąży zabić jeszcze kogoś, kto jest dla mnie ważny. Mnie w każdym razie chyba nie. Chyba. Nie chwal dnia przed zachodem słońca.
Wypisałem się z forum, które moderowałem. Z powrotem zamknąłem konto na Buniu, przetrwało chyba tydzień, zanim zasrały je wesołe święta, panie Edku, pani też wesołych, pani Basiu, rodzinnych. Postanowiłem sprawdzać maile raz w tygodniu. Telewizji nie oglądam. Nawet „Kylie Christmas” obchodzę szerokim łukiem. Ale nie da się zrobić tak, żeby pozbyć się wszystkich triggerów. Ten jest chyba najgorszy. Kiedy słyszę słowa „wesołych świąt”, mój umysł tłumaczy je na „dawaj, teraz jest ten moment, żeby sobie zrobić krzywdę”.
Nie jestem w tym jedyny. Obracam się w towarzystwie osób umysłowo interesujących, homoseksualnych i uzależnionych od różnych rzeczy. Te grupy mają pewną rzecz wspólną: bardzo wielu z nich/nas nie ma żadnych bliskich, którzy chcieliby się do nas przyznawać lub widzieć ich przy stole wigilijno-świątecznym. Sławetny pusty talerz (którego nawiasem mówiąc w moim dzieciństwie nie było, bo nie mieściły się nawet pełne) nie jest dla nich. Właściwie, patrząc na stosunek do uchodźców, bezdomnych, ubogich – chyba nie jest dla nikogo. Może gdyby znienacka przyjechała babcia-miliarderka ze Stanów. Jest oczywiście wyjątek: polscy przyjaciele, mieszkający w Amsterdamie zaprosili mnie na wigilię. Odmówiłem, dziękując jednocześnie serdecznie, z autentyczną wdzięcznością – bardzo doceniłem gest i wiem, że nie było to puste gadanie w nadziei, że powiem „nie”. (Całuję Was, Kochani, jeśli czytacie.) Wiedziałem jednak, że nie będę w stanie pozwalającym na konwersację w stylu „a jak panu smakuje śledzik” lub „a słyszeliście, co ostatnio powiedział Duda”. Nie wiedziałem, że będzie aż TAK źle. Gdybym wiedział, nie przyjąłbym zaproszenia jeszcze bardziej, bo wystarczająco cierpię przez to, że dostarczyłem wątpliwej jakości rozrywek Josowi i Eugenii. Rozszerzenie grupy osób, które oglądałyby mnie w tym stanie – zwłaszcza o nieznane mi rodziny moich przyjaciół – naprawdę by mi nie pomogło.
Jeszcze jeden dzień wesołych świąt, panie Jarku, ej kolęda, kolęęęęda. Potem Sylwester – życzcie mi, żeby nie lało, kiedy będę bez ruchu stać i gapić się na trzydziestometrowy ogień. Potem palenie choinek na Museumplein piątego stycznia – życzcie mi, żeby etc. Pod koniec stycznia lub na początku lutego zainstalują nam prawdziwy kominek. (Wcale nie jest tak, że przy życiu trzyma mnie tylko piromania! Jeszcze będę mieć nowy tatuaż!) Okres mroczno-zimowy generalnie przeżywam, kurczowo trzymając się kolejnych dat: muszę wytrzymać do 31 grudnia, potem muszę wytrwać do 5 stycznia, potem do 25 stycznia (urodziny męża), etc. Potem nadejdzie wiosna. Na początku wiosny zawsze mam straszliwą depresję, której w ogóle nie rozumiem, bo to mój najulubieńszy okres w roku, ale po dziesięciu latach powtórek przywykłem do niej o tyle, o ile to możliwe. A potem robi się lepiej. Pachnie życiem, słońcem, rozgrzaną skórą.
Jednak coraz częściej przypomina mi się fragment z filmu (i książki) The Hours:
Richard Brown: I don’t think I can make it to the party, Clarissa.
Clarissa Vaughn: You don’t have to go to the party, you don’t have to go to the ceremony, you don’t have to do anything you don’t want to do. You can do as you like.
Richard Brown: But I still have to face the hours, don’t I? I mean, the hours after the party, and the hours after that…
Sometimes I don’t know how much longer I can face the hours.
„Naprawdę? Piszesz mi o jakichś pierdołach w pierwszy dzień świąt? Merry Xmas to you too, Ray”