Dwa światy

Nie umiem pogodzić swojego świata z tym zewnętrznym. Być może ma to pewien związek z tym, że samoizoluję się mniej więcej od roku, tuż przed plagą zdiagnozowano u mnie PTSD wymagające pilnej i intensywnej terapii, po czym wszystkie terapie zostały odwołane do, ee, odwołania. Czytanie na Buniu lub Twitterze o tym, jak ktoś cierpi, bo już czwarty dzień siedzi w domu i nie może pójść do baru jest dla mnie w połowie zabawne, w połowie przykre. Nie tylko ja siedzę w domu od miesięcy i wychodzę może raz w tygodniu. Jest dużo osób, które na przykład jeżdżą na wózku, ale mieszkają na czwartym piętrze bez windy. Jednym z powodów, dla których wybraliśmy dom z ogrodem jest ten, że dzięki temu mogę być na zewnątrz bez wychodzenia na ulicę.

(Nawiasem mówiąc, w Amsterdamie do tej pory oszalałbym jeszcze bardziej.)

W jakiś perwersyjny sposób śmieszne jest to, że ustaliliśmy z nową terapeutką, że zajmiemy się PTSD po to, żebym mógł znowu wychodzić z domu i prowadzić interakcje z ludźmi, po czym natychmiast zabroniono wychodzenia z domu i prowadzenia interakcji z ludźmi. Okazało się, że jestem o wiele bardziej społecznym zwierzęciem niż mi się zdawało, tylko znajomi i przyjaciele przychodzili do mnie. Mam pięć osób, którym koniecznie musimy pokazać ogród i resztę. Mamy też dwójkę przyjaciół, którzy byli u nas równo dwa tygodnie temu i od paru dni są ofiarami plagi. Nie jest to wcale zabawne. Jos i ja czujemy się jakoś tak dziwnie, ból gardła, zmęczenie, ja kaszlę i kicham. Wiem, że dużo przypadków The Viruza ma mało widoczne objawy. Po cichu mam nadzieję, że właśnie to się teraz dzieje i teorie o braku ponownych zakażeń są prawdziwe. A możliwe, że nerwica dopadła nas obu psychosomatycznie. Nie umiemy tego ocenić, a testów wcale nie przeprowadza się na wszystkich osobach, tylko na tych, które wymagają hospitalizacji i ich najbliższych.

Co do ogrodu, wybuchła w nim wiosna. Ptaszki gżą się na potęgę, przyłapałem też in flagranti dwie żaby i było to… eee… specyficzne, ale przede wszystkim niemal z godziny na godzinę oglądam, jak rozkwita zieleń. Dwa dni temu tulipany istniały pod postacią czegoś jakby szczypioru, wczoraj pojawiły się pąki, wieczorem pąki były na tyle duże, że było widać kolor, dzisiaj mamy tulipany na całego. Kot Gareth przychodzi w gości i nawet łaskawie zeżarł to, co mu podstawiliśmy – podbił moje serce, gdy dał się Josowi pogłaskać. Do środka go nie wpuszczamy i nie wpuścimy, bo mamy za dużo rzeczy do zrzucania, ale ten chudy koci squatter, który pozwolił nam tu mieszkać jest taki… ojej. Fajny jest, no, jak bardzo bym tego nie chciał przyznać.

 

 

Wyrósł nam kwiat, który wygląda, jakby miał lekkie, przepiękne vitiligo. Nie wiedziałem, że kwiaty tak umieją. Jestem nim zachwycony. Hiacyntami w stu kolorach też. Jednym czerwonym tulipanem, który wpadł jakoś między żółte. Gruszą, która tydzień temu była łysa, a dzisiaj ma już nie tylko pączki, ale zaczyna kwitnąć. Drzewem, które, przysięgam, co godzinę ma więcej liści. Nawet sroką. Gołąb, który mnie okropnie irytował gruchaniem znalazł sobie kogoś do pary i oboje/obaj/obie są cicho. Wiosna wygłupia się głównie pod kątem temperatury, mianowicie w nocy po raz pierwszy spadło poniżej zera, co nie wydarzyło się ani razu podczas „zimy”. Dzisiaj jest coś w rodzaju pięknego dnia jak na początek lutego, zimno, wietrznie, ale słonecznie.

Sąsiedzi, do których mamy rzeczywiście pecha – trzecia osoba to Josowi powiedziała – uprzyjemniali nam dzisiaj życie, mianowicie odpalili sobie muzyczkę w domu, otworzyli na przestrzał drzwi ogrodowe, po czym udali się do jacuzzi i zasłonili w nim zasłony. Muzyczka musiała oczywiście przebijać się przez zasłony, przez nasze okna też się przebijała. Nie myśląc w ogóle poszedłem i tonem uprzejmym, acz na hamulcach obwieściłem, że lepiej słyszę ich muzykę, niż własną. (Nowy album Childish Gambino! U mnie. U nich szlagiery typu holenderska Budka Suflera.) Sąsiedzi mają gości, co jest w tej chwili wybitnym pomysłem, na moje oko kuzyn z dzieckiem. Kuzyn okazał się jednak bardzo przyjemny wizualnie, przeprosił, ściszył, ja z uśmiechem podziękowałem i zaznałem spokoju. Kilka minut potem dotarło do mnie, co właśnie zrobiłem. Wyszedłem, odezwałem się do obcego faceta, zachowałem się jednocześnie asertywnie i uprzejmie. Nie wpadłem ani w ton wściekłego syku przez zaciśnięte szczęki, ani w normalne dla mnie „przepraszam, ale czy mógłbym prosić, przepraszam, że proszę, oczywiście jeśli to problem to przepraszam”, obaj zachowaliśmy się chyba jak należy. Może ta terapia mi się sama robi?

Obawiam się, że Basic Skank Nancy zapewni nam rozrywki dźwiękowe przez całe lato, ale w tej chwili panuje znowu miła cisza przerywana wyłącznie przez ćwierkające ptaki. Ćwierkające, nie wyjące lub skrzeczące, w odróżnieniu od „psa” Basic Skank Nancy. Właściwie cała ta izolacja rzuca mi się głównie w uszy nadmiarem ludzi, tzn. dwóch sztuk dzieci, które przez cały dzień szaleją albo w ogrodzie, albo przed domem. Większość Holendrów zachowuje się flegmatycznie, spędzają dużo czasu na plaży i w rezerwatach przyrody, pogoda ładna, a jak się niektórzy wyrażają „skoro i tak nas zamkną w domach, to trzeba korzystać, póki można”. Na plaży i w rezerwatach nie było mnie od pół roku, zdrowia życzę.

*

Niczego chwilowo nie piszę, bo jakoś tak mi się trudno skupić. Zdecydowanie za dużo czasu spędzam na obserwacji błyskawicznego rozpadu świata, ale nie tylko. Biznesy, które do tej pory upierały się, że praca zdalna absolutnie nie jest możliwa w ciągu kilku dni wprowadziły pracę zdalną. Przemysł turystyczny w ciągu kilku tygodni właściwie upadł. Martwi mnie oczywiście Islandia, gdzie jakoś tak 80% gospodarki opiera się na turystyce. Kiedyś sytuacja zacznie się zmieniać na łatwiejszą – powrotu do poprzedniej nie ma i nie będzie – ale dotarło do mnie wczoraj, że być może już Islandii nie zobaczę, Norwegii też, Szkocji, Wysp Owczych… Bilety lotnicze na pewno nie będą kosztować 150 euro, czy strefa Schengen będzie za trzy lata istnieć – zobaczymy.

W Amsterdamie wreszcie da się mieszkać (nie, nie wracam), chociaż zakupów zrobić już nie do końca, oprócz spożywczych i tego, co sprzedają w losowych, jeszcze nie zamkniętych sklepach. Transport wykonuje dziwne manewry, mianowicie ograniczono liczbę autobusów i tramwajów (nie wiem, jakim cudem ma to wspomóc zachowywanie dystansu 1.5 metra, ale może ktoś to wyliczył), pociągów też jest mniej (tu akurat jest jakiś sens). Restauratorom, zwłaszcza tym, którzy cienko przędli już wcześniej, mogę wyłącznie współczuć. Przemysł rozrywkowy zwyczajnie zmarł, z wyjątkiem… książek. (Przypominam, że muzycy nie zarabiają już na płytach, tylko na koncertach, których ni mo.)

 

Ten malutki tulipanek przy ziemi jest taki… rezolutny.

 

Na szczęście nie uprawiam żadnych randek od dłuższego czasu, natomiast osoby, które na przykład spotkały się do tej pory dwa razy i poczuły wzajemne zainteresowanie musi teraz trafiać straszny szlag. Jeden pan oszukał żonę, że wyjeżdża w delegację, poleciał do Włoch do kochanki i wrócił z The Virusem. Ciekawe, czy za dziewięć miesięcy nastąpi nagły wzrost urodzeń, czy wprost przeciwnie? Możliwe, że społeczeństwo odmłodnieje. To znaczy ta część, która przetrwa.

Pozamykane granice, odwołane loty (aha, linie lotnicze też mogą z tego nie wyjść), panika na rynkach, ludzie, którzy z dnia na dzień tracą jakiekolwiek źródła utrzymania, bo byli na śmieciówkach albo tzw. kontraktach zerogodzinowych, przerażająca podłość Koczkodana, który wie, że wyborcy jego popychadła Adriana to ludzie starzy i narażeni na śmierć, ale wyborów nie odwoła, bo mu wymrą zanim zdążą zagłosować. Kościoły w charakterze jedynych otwartych zgromadzeń grupowych podwajające ilość mszy. Jednocześnie potworna głupota ludzi, zwłaszcza młodszych, którzy otwarcie stwierdzają, że skoro nie są narażeni na ryzyko, to nie widzą powodu, żeby się nie bawić jak zwykle, zwłaszcza, że pogoda ładna. To, że wirusa zaniosą potem osobom narażonym na ryzyko ich nie interesuje. Prasowe artykuły, pocieszające tym, że zmarli mieli inne choroby są przerażające, bo jednoznacznie sugerują, że skoro były jakieś inne choroby, to ci zmarli sami sobie byli winni i było nie chorować. Kto by żałował astmatyka? Pełnowartościowi ludzie nie umierają.

Amerykanie jak zwykle przebijają wszystko. Kiedy jeden gracz NBA miał wirusa, to natychmiast znalazły się testy dla wszystkich graczy, ale moich znajomych odsyła się do domu, bo testów nie ma i nie będzie. Idrisowi Elbie jeszcze współczuli, ale już prezenterowi telewizji Bravo nie, bo do ludzi nagle dotarło, że celem otrzymania testu trzeba się pojawiać w telewizji. Pewna pani dostała rachunek na 35 tysięcy dolarów i nie jestem pewny, czy się cieszy, że przeżyła. Pomarańczowy kretyn najpierw wygłosił informację, że wirus to pogłoska rozpowszechniana przez Demokratów, potem – że może 15 osób zachoruje, potem – że od początku twierdził, że to pandemia, ale Nasz Kraj sobie poradzi z „chińskim wirusem”, aktualnie „nasze poczynania otrzymują wspaniałe oceny” (od kogo? na guglu?). Bardzo dużo jego wyborców uwierzyło w wymieszane fragmenty tych bredni. Aktualnie na Buniu szaleje teoria, że Chińczycy z premedytacją stworzyli wirusa i wypuścili go w Stanach, wiadomości z innych krajów jakoś się do tych osób nie przebijają.

*

Pomijając przyjaciół – powoli się poprawia, ale powoli – z mojego prywatnego punktu widzenia wirus jest niewygodny głównie dlatego, że miałem się wybrać do dentysty na czyszczenie zębów i rozpocząć terapię. Poza tym znowu mi przełożono operację, dodając, że ludzie z rakiem jądra mają również przełożone operacje i o mało nie umarłem z szoku słysząc, że pani się usprawiedliwia i gorąco przeprasza, że muszę czekać. Bogowie, ludzie Z RAKIEM naprawdę zasługują na to, żeby mnie wyprzedzić w kolejce…! No owszem, boli mnie ponad dwa lata, ale nie umrę od tego, przeciwbólowe posiadam w nadmiarze, bo w aptece komuś się coś pomyliło, gdybym czuł konieczność uzależnienia się od opiatów, byłby na to świetny moment. W ogóle jestem zaopatrzony we wszystkie potrzebne mi leki, książek mam dużo, rzeczy do oglądania też. Ogniska w ogrodzie nie palę głównie dlatego, że znowu ciągle wieje.

 

To się nazywa redneck fire

 

W supermarkecie znowu jest wszystko jak wcześniej, obkupiliśmy się nieznacznie w puszki i mleko z długim terminem trwałości, chleb Jos piecze i tak samodzielnie. W pracy będzie wreszcie mieć względny spokój, bo przez krótki, straszny okres stanowił bufor między klientami z grupy najwyższego ryzyka, a osobami, które sobie na przykład pokasłując i upierając się, że to od papieroska usiłowały wepchnąć się w gości. I to Jos miał decydować, czy to w porządku czy nie, a niektóre z tych osób wcale nie były dla niego uprzejme… Teraz pojawiły się wreszcie reguły, wszystko jest zamknięte, głównie upewniam się, czy ma co czytać i oglądać, bo do pracy jednak chodzić musi. Jako posiadacz siłowni domowej jestem wśród nielicznych szczęściarzy, którzy nadal mogą ćwiczyć (to nie oznacza, że to robię, ale MÓGŁBYM). Znajomi kulturyści cierpią straszne męki.

Surrealizm zderzenia mojego świata z zewnętrznym jest takiego rozmiaru, że nie umiem sobie tego w głowie pogodzić. Na zmianę wpadam w ponure „właściwie to już wymarliśmy, tylko jeszcze tego nie wiemy”, zadowolone „w Wenecji nagle w kanałach jest czysta woda, w której pływają ryby i kaczki, powietrze się oczyści”, lub „też chcę pogłaskać Garetha, a poza tym niech przestanie ciągle wiać, to chociaż sobie posiedzę na zewnątrz z herbatką”.

 

Zdjęcie jest już przestarzałe, bo ma całe dwa dni i od tej pory bardzo dużo się zmieniło.