Dzieci to dranie

Byłem ofiarą szkolnej przemocy.

Ciężko się wraca we wspomnieniach do tego etapu życia. A przecież ponad 20 lat temu to było. Nadal nie bardzo umiem o tym mówić.

Czytelniczka gazety nadesłała list:

Z moich wspomnień i opowieści rodziny, byłam wszechstronnym, otwartym, pogodnym i ciekawym świata dzieckiem. Nie miałam problemów z nawiązywaniem kontaktów. Jednak moją naczelną winą było to, że od wczesnego dzieciństwa byłam gruba. Z radosnego podwórkowego dzieciństwa jako krągły dzieciak poszłam do podstawówki. Nie rozumiałam, gdy nagle zupełnie obce dzieci wyzywały mnie zawzięcie „gruba”, „gruba świnia”, „sumo” – na przerwie, w klasie, na WF-ie, na podwórku i podczas powrotu ze szkoły.

Nagle okazało się, że wszystko czego dotykam jest zakażone, że siedzenie ze mną w ławce to najgorsza możliwa hańba, że zawsze zostaję na końcu podczas wybierania do zespołów na WF-ie, że wreszcie nie mam imienia – bo powszechnie woła się na mnie „gruba” lub „świnia”.

Doskonale pamiętam te same przeżycia. Byłem jako dzieciak leczony hormonalnie, a leczenie spowodowało niekontrolowane tycie. Organizm zatrzymywał wodę, ale nikt mi tego nie wytłumaczył, ani nie powiedział, jak sobie radzić. Toteż radziłem sobie tak, że nie jadłem. W szkole nie jadłem obiadu, w domu mówiłem, że jadłem już w szkole. A jednocześnie miałem dwie babcie, zajmujące się dokarmianiem. Babcie — że tak delikatnie powiem — nie gotowały zdrowo, za to bardzo smacznie. Dużo gęstych sosów, tłustych miąs, te klimaty. Opierałem się, ale słabo, bo i skąd miałem mieć siłę.

Do każdej gry w piłkę wybierano mnie jako ostatniego. Czasami, gdy jeden z moich „kolegów” miał wyjątkowo dobry humor, przedostatniego. Stawałem na bramce i mrużyłem oczy, żeby przez okulary wypatrzeć podczas mżawki gdzie znajduje się piłka. Piłki, w ogóle, się bałem. Bałem się spotkań z „kolegami” w korytarzu szkoły. Bałem się, że naczelny szkolny oprawca poczuje chęć skopania mnie, a tak sobie, bo akurat dawno nikogo nie skopał.

W klasie panowała wyraźna hierarchia dziobania. Na samej górze samiec alfa, najlepszy w piłce i najlepiej zbudowany bydlak, który mógł bić wszystkich. Potem jego klika pomagierów, drani podobnego rodzaju, ale wyraźnie bardziej spłoszonych, którzy mogli bić wszystkich oprócz samca alfa. Potem osoby starające się nie stawać po żadnej stronie, potem ofiary kalibru mniejszego i na końcu ja. Grubasek w okularach. Jedyny taki w klasie. Wystraszony dzieciak, którego wielką winą była inteligencja. Dzieciak, któremu nauka wszystkiego przychodziła z wielką łatwością. Nie mogłem być popularny, prawda? Może dlatego tak strasznie wkurwia mnie zakazywanie adopcji parom jednopłciowym „bo dzieci są okrutne i zamęczą”. Nie byłem dzieckiem pary jednopłciowej. Jeśli dzieci mają ochotę kogoś zamęczyć, zrobią to dla czystej podłej przyjemności.

Moja nauka w podstawówce zakończyła się uroczystym rozdaniem świadectw na koniec roku. Wszystkie ósme klasy oklaskiwały kolejnych uczniów, aż nadeszła moja kolej. Pani dyrektor wyczytała moje nazwisko i… zaklaskały nieśmiało dwie osoby, po czym przestały. W ciszy, na gnących się nogach, szedłem odebrać świadectwo. „Może już nie klaskajmy po każdej osobie”, zawołała do mikrofonu pani dyrektor, usiłująca ratować sytuację. Nie pamiętam, co było dalej.

W liceum nie miałem niezwykle zgranej klasy, ale dokonałem wielkiego odkrycia: otóż można chodzić do szkoły i klasa w tejże nie musi się składać WYŁĄCZNIE z osób, które się nienawidzą. Można się — escandalo — tolerować, nieco nawet lubić, czasem spotkać po szkole dla przyjemności. Może nie z każdym. Ale z niektórymi. Może nawet być tak, że w klasie nie ma samca alfa, który leje wszystkich! To było dla mnie ogromne naprawdę odkrycie i być może uratowało mnie od tego, co przydarzyło się cytowanej czytelniczce. „Tuż po maturze wylądowałam w psychiatryku z ciężką depresją i nerwicą, przez te choroby zarwałam rok, nigdy też nie poszłam na studia. […] Pomimo bycia dorosłą osobą wciąż czuję się tamtą grubą ofiarą; zbyt brzydką i zbyt beznadziejną, by cokolwiek osiągnąć, by kogokolwiek sobą zainteresować.”

Jednego z moich prześladowców spotkałem jakieś 10 lat później. Spotkanie nastąpiło w interesujących okolicznościach. Wracałem akurat z przyjaciółką z zakupów w Galerii Mokotów, byliśmy obładowani fajnym drogim żarciem i ciuchami, wybieraliśmy się do niej robić sałatkę i oglądać filmy z Julią Roberts. Zaczepił nas żul i poprosił o papierosa. Żadne z nas nie paliło. Żul nas zostawił, a przyjaciółka spytała: „Poznałeś go?” Był to jeden z pomagierów samca alfa, chłopak, który bez przywódcy zapewne byłby do zniesienia.

Od tych wydarzeń minęło ponad 10 lat. Era Facebooka, przeglądam konta oprawców. Te same dzieci, które w normalnym świecie powinny być przegrane, całkowicie skreślone za swoje zachowanie względem innych, ciągane z rodzicami po pedagogach za prześladowania innych, nigdy nie poniosły żadnych konsekwencji. Dzięki dobrym wynikom w nauce i uczeniu się w prywatnej, opłaconej szkole były nie do ruszenia; zbierając laury edukacji, zamieniły się dziś w dorosłych ludzi sukcesu. Elitarne licea, skończone dobre, państwowe studia; ciekawe życie, setki znajomych, wspaniałe zdjęcia, podróże, elokwentne komentarze.

Ja mam inne doświadczenia, jak widać już chociażby z powyższej anegdotki. Samca alfa znalazłem właśnie na Facebooku, umawiają się właśnie z jednym z pomagierów na spotkanie. Nie wiem, czy jest człowiekiem sukcesu, bo większość jego konta jest niewidoczna dla nieznajomych. Wiem jedno. Ten przystojny, umięśniony, czarnowłosy koleś o budowie rugbysty aktualnie jest łysiejącym grubaskiem podobnym konkretnie do nikogo, odgrywającym w moim życiu rolę dokładnie zerową. To, co mówiono mi kiedyś, dawno temu, jest prawdą: it gets better. Co nie zmienia faktu, że życzę mu serdecznie, żeby mieszkał pod mostem, pił jabole i jadł surowe szczury. Ale czy chciałbym, żeby jego dzieci były dręczone w szkole? Nie. Jego dzieci nic mi nie zrobiły takiego, żeby im życzyć podobnych tortur.