Zdjęcie powyżej: 2016 vs 2007.
Całość wzięła się oczywiście z tego, że Wentworth Miller napisał gorzki post na Facebooku:
Dzisiaj odkryłem, że stałem się tematem internetowego memu. Nie pierwszy raz.
Ten jest jednak inny niż pozostałe.
W 2010, w przerwie od aktorstwa, nie pokazywałem się w mediach z różnych powodów.
Przede wszystkim, miałem myśli samobójcze.
[…]
Pełen wstydu i bólu, uważałem się za niepełnowartościowego człowieka. I głosy w mojej głowie pchały mnie na ścieżkę do autodestrukcji. Nie po raz pierwszy.
Walczę z depresją od dzieciństwa. To bitwa, która kosztuje mnie czas, szanse, związki i tysiąc bezsennych nocy.
W 2010, w najgorszym okresie mojego dorosłego życia, wszędzie szukałem ulgi/komfortu/rozproszenia. Wybrałem jedzenie. To mogło być cokolwiek. Narkotyki. Alkohol. Seks. Ale jedzenie stało się tą jedną rzeczą, której mogłem oczekiwać. Liczyć, że pomoże mi przetrwać. W pewnych okresach najważniejszymi chwilami w moim tygodniu były ulubione posiłki i nowy odcinek „Top Chef”. Czasami wystarczało. Musiało.
I utyłem. Wielki jebany deal. Pewnego dnia, na wycieczce po Los Angeles z przyjacielem, trafiliśmy na kamerzystów kręcących reality show. Nie wiedziałem o tym, że wokół kręcą się paparazzi. Zrobili mi zdjęcie, fotografie umieszczano obok zdjęć zrobionych w innym okresie mojej kariery. „Od przystojniaka do grubasa”, „Z mięśni w tłuszcz”. Itd.
[…]
Teraz, kiedy widzę to zdjęcie w czerwonym t-shircie, rzadki uśmiech na twarzy, przypomina mi się moja batalia. Moja wytrzymałość i wytrwałość w obliczu różnych rodzajów demonów. Niektórych wewnątrz. Niektórych na zewnątrz. (oryg. „within”/”without”.)
[…]
Kiedy pierwszy raz zobaczyłem ten mem w mediach społecznościowych, muszę przyznać, oddychanie bolało. Ale jak ze wszystkim w życiu mogę przypisać temu znaczenie. A znaczenie, które przypisuję temu/mojemu zdjęciu to Siła. Zdrowienie. Wybaczenie.
Pełen post tutaj. A mem poniżej.
Millera znałem wyłącznie ze zdjęć, takich, jak to po lewej. Nie zajmowało mnie specjalnie jego aktorstwo, życie, w ogóle nic. Aż dopóki nie przeczytałem tego wpisu i nie zrozumiałem, że mamy wiele wspólnego.
W 2007 mieszkałem w Amsterdamie od roku i intensywnie chodziłem na siłownię. Postawiłem sobie za cel wyrzeźbienie mięśni brzucha. Udało się. (To zdjęcie jest zrobione jakiś miesiąc przed osiągnięciem przeze mnie szczytu formy.) Jadłem piersi kurczaka na parze, brokuły na parze, brązowy ryż, łososia i tuńczyka, oliwę z oliwek, orzechy. Nic więcej. Chudłem, nabierałem mięśni i osiągnąłem swój cel. Byłem przez cały czas zmęczony, nerwowy, wszystko mnie irytowało, a na dodatek na siłowni podnosiłem coraz mniej, bo nie da się tak schudnąć i jednocześnie nabrać muskulatury. Byłem wtedy z Wikingiem, który generalnie miał moją dietę w dupie i ani nie chwalił, ani nie ganił. Po prostu siedział przed telewizorem z pizzą i piwem, a ja mamlałem swoje brokuły. Pewnego dnia stwierdziłem, że mam dość, kupiłem butelkę chardonnay i litrowe pudełko lodów i pochłonąłem wszystko, oglądając „Lost in Translation”. Nigdy więcej nie wyglądałem tak, jak na powyższym zdjęciu, ale nosiłem spodnie rozmiaru 28-30 i ważyłem między 72, a 78 kg.
Kiedy cztery lata później zaczęło się moje wypalenie zawodowe, znane również jako depresja, lekarz przepisał mi antydepresanty. W ciągu 6 miesięcy przybyło mi 16 kg. Ciągle chodziłem na siłownię, więc duża część tych kilogramów przybyła w barach i klacie (to mi się podobało), ale część jednak w pasie (to mi się nie podobało). Wcale nie jadłem więcej. Lek zmieniał przemianę materii. DJ, z którym wtedy byłem, wybierał się ze mną na imprezę. Przywdziałem odpowiedni strój, popatrzył na mnie i powiedział:
– Chcesz TAK wyjść?
– Eee – odpowiedziałem niepewnie – to są te spodnie, w których ci się tak podobałem…?
– To chyba musiało być kilka kilo temu – mruknął i wrócił do regulowania sobie brwi.
Zerwaliśmy niedługo potem, to znaczy on ze mną, bo nie byłem już świetnym kumplem do imprezowania i bankomatem do finansowania substancji rozweselających. Na kolejnych lekach tyłem, nieco chudłem, znowu tyłem. W szczycie formy osiągnąłem 103 kg. Kiedy odstawiłem na koniec zeszłego roku lit, moja waga spadła ze 103 do 96 kg w ciągu 10 dni – jak się okazało, lit zatrzymywał w ciele litry wody. Zdjęcie powyżej, część czarno-biała, pochodzi z zeszłego tygodnia. Niezależnie od tego, co jem i ile ćwiczę nie jestem w stanie zejść poniżej 96 kg. W ostatnim roku na zmianę odżywiam się cholernym kurczakiem na parze i brokułami, po kilku tygodniach lub miesiącach stwierdzam, że w dupie mam tego kurczaka i zamawiam pizzę. Waga praktycznie się nie zmienia. Z pozytywów, poniżej 100 kg przestały mnie bez przerwy boleć kolana.
Powyżej ktoś, kogo darzę wielkim szacunkiem i uwielbieniem: Janet Jackson. Po lewej stronie – w przerwie między albumami i filmami. Po prawej – promocja, chyba, „Damita Jo”. Na zdjęciu po lewej wygląda na zadowoloną z życia. Na okładce VIBE, gdzie chwalono ją za niewiarygodne ciało, w jej oczach widzę beznadziejne zmęczenie i głód. Wcale nie mam wrażenia, że wygląda zdrowo i ślicznie. To zdjęcie mnie boli. Jej oczy są martwe.
Janet od dzieciństwa ma problemy ze swoim ciałem. Gdy jako dziecko występowała w sitcomie, za wcześnie – jak na potrzeby programu – zaczęły jej rosnąć piersi, więc bandażowano je ciasno. Janet wspomina, że to był pierwszy raz, kiedy dostała od otoczenia sygnał: twoje ciało jest złe. Ojciec, Joe Jackson, naśmiewał się z jej „murzyńskiego nochala” (sam wygląda jak idźstąd), więc zoperowała go w wieku 16 lat. Przez całe życie zmaga się z bulimią, co zupełnie nie wydaje mi się dziwne. Jej książka, True You, to w 1/3 autobiografia, a w 2/3 książka kucharska ze zdrowym, nietuczącym jedzeniem. Myślę, że mówi to samo za siebie.
Kiedyś tylko kobiety stawały się celem niewybrednych heheszków, gdy popełniły grzech przytycia. Jak widać po Millerze, mamy równouprawnienie i z mężczyzn też się można nabijać. „Fit To Flab”. Dawno temu stwierdziłem, że bardzo mnie cieszy fakt, że nie jestem w żadnym stopniu sławny. Omijają mnie przyjemności typu „PRZED I PO: ZOBACZ, JAK UTYŁ RAY [SLAJDY PRZED I PO]”. W świecie gejowskim Amsterdamu rządzą wyrzeźbione do perfekcji ciała, sterydy, botoks. Oczywiście nie wszyscy tak wyglądają, ale ci, którzy mają pecha – jak ja – posiadać zwyczajny brzuszek, nie zostaną nawet zaszczyceni jednym spojrzeniem Bogów Seksu. Z ich punktu widzenia ja nie istnieję, podobnie, jak dla mężczyzn hetero nie istnieją kobiety powyżej, bo ja wiem, 45 roku życia. Gdy pisze się o Madonnie, która nałogowo dba o swoje ciało, lub je katuje, jak Wam pasuje, ZAWSZE trzeba wypomnieć jej wiek. Nawet obłudne artykuły „ESCANDALO – Madonnę spotkał ejdżyzm” w pierwszym zdaniu muszą wspomnieć „Madonna (57)…” Czterdziestoletnim aktorkom mówi się, że są za stare, by grać matkę trzydziestolatka.
Victoria ze Spice Girls stała się celem tabloidów, gdy przybrała na wadze. Wiem, jesteście zaskoczeni tą informacją. Ja też byłem – nigdy nie widziałem, żeby wyglądała „lepiej”, niż zupełnie normalna chuda kobieta. Ale bolało. Aktualnie Victoria w restauracjach zamawia talerz szpinaku ze szczyptą soli, a wygląda jak poniżej:
Czy jest szczęśliwa? Ciężko wyczuć. Bardzo rzadko się uśmiecha.
Staliśmy się – my, społeczeństwo, nie my, król – obrzydliwi. Sami wyglądamy, jak wyglądamy, ale z lubością i mlaskaniem przerzucamy strony brukowców (lub klikamy w linki na Pudelku) w oczekiwaniu na zbliżenie na cellulit lub fałdkę tłuszczyku. Kolejna ilustracja: Britney Spears. Podobno przed występem, z którego pochodzi zdjęcie po lewej, Britney wyrzuciła przygotowany kostium, myśląc, że musi się pokazać w bardziej seksownym stroju. Media miały używanie przez dobre kilka tygodni. A przecież daleko jej do Mamy June, czy Wojciecha Manna. Britney, jak ja, choruje na dwubiegunówkę i jest na lekach – sądząc po tym, co o niej wiem, wreszcie są dobrze dobrane, Brit jest zadowolona z życia. A na Twittera wrzuca zdjęcia takie, jak po prawej. I nie dziwię się jej, bo gdyby mi dobrano leki, na których zdołałbym odzyskać dawne kształty, też bym pewnie wrzucał fotki.
Zacząłem od swojego zdjęcia, bo celebrytów łatwo odczłowieczyć – zamiast „Wentworth Miller” myśleć „ten gościu z Prison Break z zajebistym ciałem i tatuażami”. Zamiast „Britney” myśleć „panienka z cienkim głosikiem śpiewająca z playbacku”. Można się z nich bezkarnie natrząsać – dopóki, jak Miller, nie odkryją tego na własnym Twitterze. Ja – to ja. Nie wiem, co sobie o mnie myślicie, ale jeśli czytacie mnie regularnie, zapewne postrzegacie mnie raczej jako człowieka, niż Znanego Bloggera (gdzie mi tam do Znanego Bloggera…). Ale gdyby nikt nie czytał brukowców – oczywiście nie mam żadnych wątpliwości, że moi ukochani czytelnicy umarliby na sam widok „Faktu” – to by ich nie było. Najwyraźniej chcemy po coś oglądać „Fit To Flab” zdjęcia aktorów i piosenkarek. Czy czujemy się wtedy lepiej? Ładniej? Czy fakt, że Janet Jackson ma bulimię pomaga nam się lepiej czuć ze swoim ciałem? A może jednak gorzej? Media zachwycają się kobietami w pewnych rozmiarach; powyżej jest „gruba”, a poniżej jest „niebezpiecznie chuda”. I tak źle, i tak niedobrze. Aktorzy płci męskiej skarżą się, że w ostatnich latach bez przerwy muszą trenować na siłowni i jeść kurczaka z brokułami na parze, bo do KAŻDEGO filmu – nieważne, o czym – wymaga się budowy pomiędzy zawodowym pływakiem, a kulturystą. Modelki „plus size” to kobiety o ZWYCZAJNEJ figurze. Wiem, jak bardzo czasami męczy mnie spoglądanie w lustro. O tym, jak się czują kobiety – zwłaszcza w krajach typu Polska traktowane jak mięso, tłustego się nie kupuje, nawet jeśli kupujący sam wygląda jak poseł Witaszek – nie śmiem myśleć.
Pewien znajomy pan – z natury raczej pyzaty – umawiał się na randki z kulturystami. Pewnego dnia skarżył mi się, że wybranek otworzył drzwi, obrzucił go spojrzeniem, powiedział „sorry, ale jesteś za gruby” i zamknął drzwi. Nie powiedziałem nic, ale pomyślałem: wiem, ile ciężkiej i bolesnej pracy trzeba, żeby wyglądać jak kulturysta czy model; znam kilku, którzy co do jednego cierpią na problemy z obrazem własnego ciała. Znam też takich, którzy nie mogą utyć, nieważne, co jedzą, jeden z nich komplementował mnie od góry do dołu, bo mój „dadbod” był jego marzeniem. Sam składał się z żył i mięśni. Czy zamieniłbym się z nim? Pewnie tak. Czy byłbym wtedy szczęśliwy? Sądząc po jego słowach i zachowaniu, raczej nie.
Po co ta notka? Właściwie po to, żeby Wam pokazać zdjęcie na górze i wpis Millera. Po co dodatkowe fotki celebrytów? Po to, żeby uświadomić, że celebryci są ludźmi. Takimi, jak my. Tyle, że bez przerwy pilnują ich paparazzi, głodni zdjęcia, za które zapłacą im brukowce. Mnie to nie dotyczy. Ale w jakiś sposób zinternalizowałem myśl, że powinienem być chudszy. Aktualnie wcinam dziennie 600 mg seroquelu, ci, którzy wiedzą, wiedzą. Szanse na rzeźbę są raczej marne. Przynajmniej w ostatnich miesiącach nie miewam nagłych rzutów apetytu na słodycze, pod koniec brania litu zdarzało mi się kupić dwie ogromne drożdżówki z budyniem w polskim sklepie i zjeść je z wielkim kubkiem kawy. Owszem, mam półkę pełną spodni w rozmiarze 31, które jedzą mole. Ale nie stać mnie – umysłowo – na ciągłe zmęczenie, podenerwowanie i wycieńczenie, jakie wiązałoby się z dietą 500 kalorii, czy co tam jest w tej chwili najmodniejsze. Leki dbają o spowolnioną przemianę materii. Jak Wentworth Miller, wolę żyć, mieć brzuch i uśmiech, niż nie mieć ani jednej z tych rzeczy.
A jeśli ktoś ma z tym problem, serdecznie zniechęcam do dzielenia się tym ze mną.