Mój romans z profesorem Hartmanem jest niezwykłą huśtawką emocji. Przez wiele lat pożądałem jego brodatego umysłu i chciałem nim (Hartmanem, nie umysłem, chociaż to też) zostać, gdy tylko dorosnę. Potem moje uczucia zaczęły być mniej sprecyzowane, aż profesor na jakiś czas zniknął z mojego horyzontu. Aż się na nim znów pojawił i to niestety był błąd. Profesor napisał rzecz niewybaczalną, część osób pewnie zgadnie, nieważne, która to rzecz, moja miłość została zgaszona, zgliszcza zasypane piaskiem, następnie zatopione, POTEM polane pianą i jeszcze na wszelki wypadek zabetonowane.
Pan profesor oczywiście nic o tym nie wie, ale chcę wierzyć, że gdyby się dowiedział niezwykle by go to ubawiło.
Wczoraj, gdy polowaliśmy na zorze polarne (bez powodzenia, ale o tym będzie więcej na www.bjornlarssen.com) z nudów przeczytałem felieton pana profesora. Poniżej cytaty. Utwór nazywa się „Duda cienko śpiewa?”, w tytule jest o kilka wykrzykników mniej niż zazwyczaj, z jakiegoś powodu lektura wydała mi się dobrym pomysłem.
Dojrzały człowiek zachęca młodych do nauki, lecz raczej własnym przykładem, a nie przechwałkami, które robią zawsze niedobre wrażenie. Zdaje sobie sprawę z tego, że świat dorosłych ludzi bardzo różni się od świata szkoły, z lekcjami, klasówkami i stopniami. Naiwny entuzjazm i porywy samozadowolenia są mu tak samo obce jak młodzieńcze zblazowanie i próżny cynizm. Nie gada za wiele o sobie, a jak już, to raczej źle (choć z umiarem, by jego kokieteria nie okazała się maską próżności). Gdy poważny człowiek otwiera usta, to po to, by powiedzieć coś ważnego lub dobrego, a nie po to, by chwalić się swoimi osiągnięciami i cnotami.
Prezydent RP zachowuje się jak dzieciak, który w szkole wyrywa się do odpowiedzi, a na przerwie przytula do pani nauczycielki. Który pragnie się jej podobać i czeka na jej pochwałę, okazując na każdym kroku swą ufność i oddanie. Taki maluch przyswaja sobie wszystko, co dorośli mu przekazują i przykazują, bo chce być grzecznym chłopcem i zasłużyć na nagrodę. Wie, że miłość rodziców i innych dorosłych opiera się na aprobacie i zadowoleniu z jego zachowania. Zdobywa więc tę miłość każdego dnia ostentacyjnym oportunizmem i przymilnością, oczekując pochwał, nagród i czułości. Pamięta, że gdy będzie niegrzeczny, to zostanie skarcony i odrzucony. To dla niego trauma, której za wszelką cenę chciały uniknąć. Jest skarżypytą i o wszystko bardzo się obraża. Ze zdenerwowania za dużo je. Jest płaczliwy i moczy się w nocy. Bardzo kocha mamę i jest o nią zazdrosny. Inne dzieci go nie lubią.
Teraz cofam się, żeby przytoczyć cytat z Dudy zacytowany przez Hartmana, przy czym nie wiem, jaki był kontekst cytatu, ale ta wiedza nie jest mi potrzebna.
Mówi Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej: „Ja się cały czas czegoś uczę. Bez przerwy. Ja się uczę w mieszkaniu, ja się uczę w samochodzie, kiedy jadę, ja się uczę w samolocie, kiedy lecę, ja się cały czas czegoś uczę. Jak się nie uczę tego, co mam powiedzieć, to się uczę tego, co będę chciał kiedyś powiedzieć, i wydaje mi się, że warto, i w związku z tym czytam jakąś książkę. Jeżeli nie, to uczę się języka – nowe słówka… Cały czas się czegoś uczę. Bo uważam, że to jest jedyna droga do tego, żeby cały czas trzymać się na wysokim c”.
*
Po pierwsze primo, technika zastosowana przez pana profesora na początku nie jest go godna. Używam jej często w swojej powieści, gdzie występują dwie pasywno-agresywne sklepikarki. Często posługują się frazami “tak tylko wspominam, gdyby ona zapomniała”; “oczywiście nie będę nawet mówić, że”; “skromność nie pozwala mi”… Na ogół używam tych konstrukcji w celach komediowych.
Teraz akapit drugi, o moczących się dzieciach operujących przymilnością.
Jednym z narzędzi wychowawczych mojej Mamy były słowa: nie wyrywaj się, nie pchaj na afisz, siedż cicho w kątku i cię znajdą.
Pamiętam jak dziś – nie jest to przesada, bo to moje najżywsze wspomnienie z dzieciństwa. Zabrano mnie na koncert Majki Jeżowskiej. Majka rozdawała plakaty ze swoim konterfektem. Ryk setek dzieci pędzących w kierunku wokalistki zerwał z hali dach, pragnąca pozostania przy życiu gwiazda rozpaczliwie zawołała do mikrofonu “usiądźcie, ja do każdego podejdę!”
Usiadłem. Nie podeszła. Plakaty dostały dzieci najbardziej wrzaskliwe i agresywne. Powinienem z tego wynieść lekcję, ale programowanie z domu było o wiele silniejsze i takim pozostało przez co najmniej kolejne 25 lat.
Filozofia “dojrzały człowiek nie gada wiele o sobie, a jeśli już, to źle” jest typowa dla pewnych krajów, wśród których znajdują się Polska i Anglia. W Anglii sportem narodowym jest hodowanie gwiazdy, podlewanie, wspomaganie, wynoszenie na piedestał po to, żeby celnym kopem ją strącić i patrzeć, jak spada. Im bardziej osoba uwierzy w swoją wyjątkowość, talent, umiejętności tym przyjemniej się patrzy, jak się wali na mordę. Sprzedaż płyt, książek, kontrakty reklamowe, występy w filmach, nieważne – z wysokiego konia spada się z większym hukiem i Anglicy kochają ten huk.
W Polsce pierwszą część się pomija. Jest takie powiedzonko, że Polska jest jak żywopłot – jeśli ktoś wyrasta ponad kreskę, to się podcina. Od góry się podcina, od tej strony, gdzie jest głowa. Hartman natrząsa się z Dudy za to, że prezydent wystawił głowę ponad kreskę i się tym pochwalił. Uderzanie w tony o moczących się dzieciach jest podłością obrzydliwą i co więcej kompletnie nietrafioną. Mówię z doświadczenia, ponieważ takim dzieckiem byłem właśnie ja. Karcony i odrzucany bez żadnego ładu i składu. Nienagradzany za najwyższe oceny, bo rodzice do nich przywykli. Nie moczyłem się, tego mi akurat zaoszczędzono, ale za dużo jadłem, dzieci mnie nie lubiły, tuliłem się do nauczycielek. Bo nauczycielki były proste w obsłudze. Kiedy umiałem odpowiedzieć na pytania, dostawałem piątki, potem szóstki. Dzieci mnie nienawidziły i dopiero kilka lat temu zrozumiałem dlaczego – jedyne trzy dekady zajęło mi odkrycie, że to, co mi przychodziło bez chwili zastanowienia dla nich było bardzo trudne. Ale do odpowiedzi wcale się nie wyrywałem, bo wiedziałem, że to skutkuje kopniakami na przerwie. Byłem, profesorze, bardzo nieszczęśliwym dzieckiem. Jeśli mówiłem o sobie, to źle, ale na ogół nie mówiłem wcale, bo kto by chciał o mnie słuchać?
Po jakimś czasie odkryłem, że można wynosić profity ze wzbudzania litości. Zwierzałem się Internetom, jak świat kopie mnie po oczach, Internety współczuły, tuliły i chwaliły. Ale ja byłem zepsuty – nie powodzeniem, dosłownie zepsuty. Po takim dzieciństwie, jakie mi zafundowano człowiek potrzebuje “pochwał, nagród i czułości” bez przerwy i nigdy ich nie wystarczy, nigdy nie wydają się być prawdziwe, zasłużone. Ten stan spowodował u mnie załamanie nerwowe, ponieważ jeśli człowiek zasiądzie cicho w kątku i będzie czekał, aż go znajdą… to ten moment nigdy nie nastąpi. W kątku będzie zimno, głodno, śmierdząco, a człowiek, co o sobie mówi tylko źle (pan profesor w tym felietonie nie mówi o sobie nazbyt źle) będzie czekać na miłość. W coraz głębszej desperacji. Zatrzyma się na etapie tego dziecka, które się tuli do nauczycielki. Jak ja.
Profesor słów o mówieniu o sobie wyłącznie źle nie wydaje się odnosić do siebie. Ustawia sobie przeciwnika (Dudę), po czym samego siebie w kontrze, kokieteryjnie pisząc o jakimś teoretycznym “człowieku dojrzałym”:
Tylko nie mam odwagi, by dzielić się ze światem swoją dziecinną próżnością. A może nawet wcale mi się nie chce. A może nawet nie chce mi się myśleć, że jak coś czytam, to „się uczę”, aby jeszcze dalej się rozwijać i pokazywać światu od najlepszej strony. A może nawet nie patrzę już na świat z perspektywy własnej pozycji i tego, jakie mogę zrobić na ludziach wrażenie. To, co u mnie jest zwykłym lenistwem, z czasem wypierającym młodzieńczą próżność i naiwność, u ludzi poważnych nazywa się dojrzałością. [“…choć z umiarem, by jego kokieteria nie okazała się maską próżności” – prof. Hartman w tym samym felietonie”] […] Gdy poważny człowiek otwiera usta, to po to, by powiedzieć coś ważnego lub dobrego, a nie po to, by chwalić się swoimi osiągnięciami i cnotami.
Panie profesorze, w tym felietonie nie powiedział pan zbyt wiele ważnego, a na pewno niczego dobrego.
*
Frazesy o tym, jaki to jestem skromny i jak bardzo nie uprawiam kokieterii wtedy, gdy opowiadam o podobnych mi ludziach dojrzałych, co mówią rzeczy ważne i dobre brzmią strasznie fałszywie, gdy pisze się o sobie samym. Całej wypowiedzi Dudy nie znam, ale pominąwszy kwestię tego, czy się moim zdaniem trzyma na wysokim C, czy też nie – nie widzę w niej “dziecinnej próżności”. Być może dlatego, że z wypowiedzi bije cecha, której nauczyłem się niedawno: dziecinne podekscytowanie.
Kiedy rzeczywiście dzieckiem byłem, ekscytowało mnie głównie oglądanie muskularnych mężczyzn w filmach akcji z lat 80. Cała reszta mnie przerażała. W szczególności myśl, że mógłbym się zachować jak te wrzeszczące dzieci na koncercie Majki Jeżowskiej. Ktoś by mnie wtedy mógł zauważyć, a to by zaowocowało czymś. Z domu wyniosłem wrażenie, że coś polegałoby na przemocy werbalnej i fizycznej. Więc siedziałem w swoim kątku. Jednocześnie dwubiegunówka pchała mnie ku drastycznym zachowaniom i kontrastom. Tym sposobem udało mi się być wytatuowanym pancurem, który bał się wyjść z domu, bo co, jeśli ktoś na niego zwróci uwagę. Teraz zwracam na siebie uwagę z premedytacją i choćby przyszło stu profesorków, i każdy zjadłby tysiąc ozorków… ciągle będę miał odwagę się z nimi nie zgodzić.
3 kwietnia minęło równo pół roku od kiedy otrzymałem od redaktorki tekst swojej powieści. Byłem przekonany, że teraz już tylko szast-prast, znajdziemy agenta, redakcję, wydawcę (celuję w rynek amerykański). Redaktorka wysunęła delikatną supozycję, że można by w tej powieści dokonać pewnych zmian. Zmian dokonuję nadal i nie widzę ich końca. Ponieważ co dnia się uczę. Uczę się, czytając cudze powieści, odnotowując co mi się podoba, a co nie. Uczę się, czytając artykuły w Internetsach. Czytając Twittera (można się dużo nauczyć o unikaniu zdań wielokrotnie złożonych). Uczę się w samochodzie, w samolocie. Jeśli nie uczę się tego, co mam napisać, to uczę się tego, co będę chciał kiedyś napisać – zwróćcie uwagę na to, że moja lista kawowych książek ma pewne odchylenie ideologiczne i nie jest to przypadek.
Nie trzymam się na wysokim C. To robiłem w dzieciństwie. Odkryłem wtedy, że można (ależ mi się ta metafora nie podoba) śpiewać jak słowik poznański, trzymać to C aż do końca alfabetu i ciągle być dręczonym w szkole za przemądrzałość, w domu zaś za nic, tylko dlatego, że ojczym jest nieprzewidywalnym alkoholikiem. Teraz jest rok 2018 i słowa Hartmana – podłe, obliczone na maksymalne zniszczenia – nie mogą mi niczego zrobić. W szczególności powstrzymać od napisania tego tekstu. Kilka lat temu odczytałbym je tak, jak w zamierzeniu profesora powinien Duda: siedź cicho, szczylu, w swoim kątku. Jak chcesz coś o sobie powiedzieć, to źle, jak my, ludzie poważni.
Drodzy czytelnicy, chciałbym Wam serdecznie odradzić bycie ludźmi poważnymi i mówienie o sobie źle. Jako żywo znajdzie się wystarczająco dużo chętnych, by zrobić to za Was.
*
Kilka tygodni temu na moim twitterze pojawił się post jakiejś początkującej pisarki – chyba w tym stadium pisania, co ja. Szło to jakoś tak:
“W tym tygodniu byłam zmęczona, ale w weekend wstałam wcześnie rano i kilka godzin pisania mnie naenergetyzowało. Patrzę teraz z optymizmem w przyszłość. Kocham tworzyć! #soblessed”
Wkurwiła mnie strasznie, bo akurat spędziłem tydzień czując mdłości na myśl o własnym tekście. Odpisałem, ale nie do niej prywatnie, tylko na kanale publicznym. Jak Hartman. Wyznając, że NIE jestem naenergetyzowany, NIE patrzę w przyszłość, NIE lubię ludzi, którzy się tak chwalą i NIE jestem #soblessed. Sugerując niedwuznacznie, że ta pani się nawąchała za dużo GOOP. Zacząłem się tego tweeta wstydzić około dwóch minut po opublikowaniu. Staram się nigdy nie kasować tego, co piszę, ale ten tweet znikł. Ponieważ zrobiłem rzecz polską: przyciąłem żywopłot, zza którego wychyliła się ta pani. Owszem, jej ogłuszająca pozytywność 1) wydała mi się fałszywa, oraz 2) okropnie wkurwiająca. Ale Twitter ma wiele opcji, od unfollow przez mute do block. Sam załamuję ręce i leję ślozy nad tym, jak niemili bywają ludzie w sołszal medjach. Dołożyłem swoją cegiełkę.
Uprawiałem przez długi czas coś, co po angielsku nazywa się self-depreciating, a po polsku – powiedzmy, że profesorska skromność. Tu za przykład posłuży mi (zbyt dawno niewidziana!) przyjaciółka D. Pochwaliłem kiedyś jej urodę – wyglądała ślicznie – na co D. odpowiedziała tak: no co ty, to tylko światło, naprawdę mam brudne włosy, a o tutaj mam wielkiego pryszcza! Więcej jej urody nie pochwaliłem. Profesor by przyklasnął, zachowała się jak człowiek dojrzały.
Uważam, że w pewnych zakresach życia jestem zajebisty w pytkę. W pewnych jestem ignorantem. W pewnych jestem bezużyteczny. W innych niewielu mi podskoczy. Przede wszystkim uważam jednak, że mogę się jeszcze bardzo wiele nauczyć (co, panie profesorze, jest objawem SKROMNOŚCI, tylko ludzie pyszałkowaci uważają, że już wszystko umieją) i będę reklamować uczenie się. Ponieważ jest nie tylko ubogacające, ale też ogromnie przyjemne. 25 lat temu uczyłem się w nadziei, że nauczycielka obroni mnie przez chłopcami, którzy lubili mnie bić po głowie i zabierać okulary. Teraz uczę się z niewiarygodną ekscytacją, bo odkryłem, że nadal potrafię. Mówię na co dzień w czterech językach, chociaż w niektórych nieco lepiej niż w innych. Jeśli ludzie poważni mówią o sobie wyłącznie źle, ale bez nadmiaru, by uniknąć kokieterii, to nie jestem i nie planuję nigdy więcej być człowiekiem poważnym. Pociesza mnie to, że profesor Hartman nie tylko takowym nie jest, ale w swojej dojrzałości nawet nie zdaje sobie z tego sprawy.
PS. W bio-notce profesora w Polityce czytam: “Natura dość łagodna i koncyliacyjna, jakkolwiek ze skłonnościami neurotycznymi i upodobaniem do ironii.” Mam wielką nadzieję, że nikt nie będzie tanio bronić felietonu prof. Hartmana wskazując, że być może był ironiczny.