Holenderski system medyczny

Tym razem to ja wpadłem w szpony systemu, konkretnie medycznego, w związku z bólem pleców.

Sprzedaliśmy trzy miesiące temu cztery szafki z ikea, skręcone w jedną całość i z blatem na wierzchu. Na moje oko koło 200 kg. Kupujący nie chciał ich rozmontowywać, tylko wynieść w całości. Przybyli w składzie trzyosobowym, ja miałem silnego kumpla, w piątkę wynosiliśmy potwornie ciężki przedmiot i nagle chudy chłopak koło mnie upuścił swój róg, a mnie pociągnęło w dół.

Następnego dnia plecy jebały aż miło (nie, tak naprawdę to niemiło). Kolejnego znów. I znów. Próbowałem różnych rzeczy. Siłowni (nie pomogła), kuźni (zdecydowanie nie pomogła), w końcu wybrałem się do lekarza i tutaj rozpoczyna się epopeja. Otóż niderlandzki system medyczny 10 lat temu był podobny do polskiego, tylko bardziej niewydolny, do okulisty czekało się rok na cito. Od tego czasu zlikwidowano podział na lekarzy prywatnych i publicznych, o czym już pisałem, ale też utrudniono dostęp do specjalistów.

Przy pierwszej wizycie u mojego huisartsa, czyli lekarza rodzinnego, pan doktor kiwał wyrozumiale głową, po czym zapisał silny środek przeciwbólowy na bazie morfiny. Bolało tak mocno, że nawet środek nie pomagał, ale nakazano mi przyjmowanie, bo chodziło o rozkurczenie mięśni. Po tygodniu przyjmowania nie odnotowałem żadnych efektów, więc wybrałem się do zastępczyni huisartsa – który bezczelnie wyjechał na urlop – która zachowała się jak prawdziwy holenderski lekarz. Mój huisarts jest nawykły do ekspatów i wie, że w krajach zagramanicznych wydaje się np. antybiotyki (!!!) Generalnie zaś podejście internistów holenderskich do pacjenta wygląda tak:

1. pacjent przybywa do młodej lekarki po gumnie (co samo w sobie zdarza się rzadko, bo Holendrzy wierzą w naturalną odporność organizmu)
2. lekarka niezależnie od natury problemu przepisuje mu paracetamol i każe zgłosić się za dwa tygodnie, jeśli nie umrze. Jeśli umrze, nie musi przychodzić
3. po dwóch tygodniach lekarka zaczyna się ewentualnie przejmować chorobą i rozważać zrobienie czegoś oprócz podania paracetamolu

Ponieważ zastępczyni widziała mnie po raz pierwszy, zaleciła mi paracetamol, oby mu dzieci futrem porosły, po czym odesłała do domu. Potwornie zły jadłem paracetamol i czekałem na powrót mojego lekarza. Gdy ten pojawił się z powrotem w pracy przepisał mi więcej środków przeciwbólowych i wysłał na fizjoterapię. Fizjoterapia nie zdziałała nic, to znaczy raz pani zrobiła mi masaż i nie bolało przez półtora dnia, ale powtórka z masażu nie zdała egzaminu. Zapisano mi ćwiczenia, które wykonuję z zaciśniętymi zębami nie osiągając żadnych konkretnych efektów. Dzisiaj czekam na telefon od pana doktora, z którym w zeszłym tygodniu widziałem się czwarty raz, wysłał mnie na rentgen (na który czekałem 10 minut bez umawiania się, żeby nie było) i który wykazał, że cieszę się prostym kręgosłupem i brakiem wypadniętych dysków. Mijają trzy miesiące, plecy bolą, nie chodzę do kuźni, nie dostałem skierowania do specjalisty i trafia mnie szlag.

System, w którym internista załatwia większość spraw samodzielnie w zasadzie działa. Mój huisarts robił mi niewielką operację, przepisywał antydepresanty (co się skończyło kiepsko, ale to nie do końca jego wina) oraz silne środki nasenne. Poza tym ma zdjęcia z wyjazdów do Afryki i bardzo aryjską żonę i dzieci. Do psychiatry zapisał mnie, kiedy wpadłem w epizod mieszany, do ortopedy kiedy przybyłem z kolanem wielkości grejpfruta. Aktualnie jest bardziej oporny niż zwykle, nie do końca wiem czemu, ale dzisiaj planuję wyrwać mu z gardła skierowanie do specjalisty. Czy mi się uda dowiemy się w kolejnym odcinku, pozytywem jest natomiast to, że jeśli dostaniemy skierowanie raz, działa bezterminowo (co nie znaczy, że mogę iść do ortopedy z plecami skoro miałem popsute kolano)…

Dawaj, Holender.

Obrazek: Mafalda po polsku (Quino)