I tak się nie uda?

Rysunek: Obrazkoterapia (strona, facebook), użyty za zezwoleniem.

Zobaczenie rysunku powyżej przypomniało mi o mojej mhłodości *pokasłuje, poprawia sztuczną szczękę*. Możliwe, że już o tym pisałem, jeśli tak, to przepraszam, nie musicie dalej czytać.

Wychowywałem się w rodzinie pełnej silnych kobiet i uciekających od nich mężczyzn. Sam wyprowadziłem się najpierw na drugą stronę Warszawy, potem wróciłem bliżej, przekonawszy się, że moja mama nie wpada co trzy dni z niezapowiedzianymi wizytami, a na koniec jak wiadomo wyniosłem się do Amsterdamu i tam już pozostałem. Mojej pierwszej wyprowadzce towarzyszyły mroczne przepowiednie „umrzesz z głodu i w brudzie”, „ja nie chcę nic mówić, ale jak ty sobie dziecko poradzisz?” oraz moje ulubione „i tak się nie uda”.

Od najmłodszych lat przejawiałem nadmiar inteligencji, co jest przydatne w dorosłym życiu, ale w dzieciństwie zupełnie nie. Dopiero po trzydziestu latach zrozumiałem, dlaczego właściwie byłem dręczony w szkole: wszystko przychodziło mi łatwo, nie musiałem się uczyć do klasówek, w szczególności matematyka nie miała dla mnie tajemnic. Od początku mama przydzieliła nam role: ja miałem być tym delikatnym, wrażliwym dzieciątkiem, intelektualistą i mądralińskim, mój brat miał być ten sprytny od załatwiania, przybijania gwoździ i wymieniania kontaktów. Próbę samodzielnej wymiany żarówki mama kwitowała słowami „zaraz spadniesz z tego stołka”. Nie wolno mi się było brudzić, bo miałem ładne ubrania (do tej pory prędzej odgryzę sobie głowę i ją zjem, niż włożę niebieską koszulę). Z jednej strony patrzyłem z wyższością na kolegów, babrających się w błocie, z drugiej byłem okropnie samotny. Bawiłem się z dziewczynkami, bo im też nie było wolno się brudzić, graliśmy razem w klasy. Co dziwne, podczas gry w klasy przejawiałem świetną koordynację ruchową, zaś grając w piłkę byłem zesztywniałym i wystraszonym manekinem, który wiecznie stał w bramce i był w tej roli beznadziejny, bo przecież jak tu się rzucić i złapać piłkę, kiedy nie wolno się ubrudzić?

Wyprowadziłem się mając lat, o ile pomnę, 24. Z jednej strony byłem ogromnie zdeterminowany, żeby sobie poradzić, z drugiej zaś towarzyszyły mi zapętlone taśmy: nie poradzisz sobie, utoniesz w brudach, umrzesz z głodu. Dość szybko dokonałem odkrycia, że kiedy nie kupię chleba, ten nie objawi się magicznie w pojemniku na pieczywo, ale ponieważ zakupy wolno mi było robić mniej więcej od ósmego roku życia, problem okazał się do rozwiązania. Przerażały mnie za to wszelkie umowy i podpisy, ponieważ to mój brat był ten od umów i załatwiania. Wszelkie papiery napawały mnie wątpliwościami. Niby rozumiem, co podpisuję, ale może mi się tylko zdaje, że rozumiem? Pójście do dozorcy było przeżyciem na miarę zdobywania Everestu, mam chwilowo 37 lat i nadal umieram z przerażenia na myśl o rozmowie z dowolnym urzędem. Bo przecież sobie nie poradzę, lepiej zostawić to bratu. Ale mój brat nie mieszka w Amsterdamie i nie mówi po niderlandzku…

No i żyłem sobie jako wrażliwy, delikatny intelektualista, który nie ma zdolności manualnych, aż odkryłem tatuaże, siłownię (w Polsce bałem się siłowni okropnie, bo przecież jak wiadomo chodzą tam tylko dresiarze, czekający tylko na okazję, aby rozpocząć torturowanie wrażliwego, delikatnego geja), wreszcie kowalstwo i nastąpił glitch w matriksie. Delikatny, wrażliwy intelektualista wygląda aktualnie o, tak.
P8310119

 

Pierwszy rok, może trochę więcej, kowalstwa w dużym stopniu zmarnowałem, ponieważ praca wymaga ode mnie rzeczy, które mi przez całe życie odradzano. Gdy Casper każe napierdalać młotem jak najmocniej, w głowie taśmy grają mi „przecież zaraz to popsujesz”. Kiedy projektuję coś swojego, towarzyszy mi „i tak się nie uda”. Jedyny okres, w którym nie miałem tych myśli, był czasem hipomanii, kiedy nie bałem się nikogo i niczego, świat należał do mnie, a jeśli czegoś chciałem, to sobie to brałem, niekoniecznie zważając na uczucia innych osób. Hipomania skończyła się już dawno.

Chodziłem na terapię przez dwa lata i chodziłbym nadal, gdyby mój terapeuta nie przekwalifikował się na kołcza i nie kosztował 125 euro za godzinę. Bardzo długo zajęło mi zrozumienie, że mama mogła zwyczajnie nie mieć racji i nie rozumieć, kim tak naprawdę jestem. I mam prawo być kim chcę, nie mając obowiązku zadowalania innych. A w moim życiu było więcej osób, które wygodnie sobie mnie szufladkowały, chociażby pani od polskiego. W pierwszej klasie liceum rozpocząłem naukę od chorowania na żółtaczkę i kilku miesięcy najpierw w szpitalu, a potem w domu. Po powrocie pani wyrwała mnie do odpowiedzi pierwszego dnia. Nie wiedziałem ani tego, jaka lektura jest aktualnie omawiana, ani też czego pani od polskiego spodziewa się od wyrwanej osoby, więc otrzymałem ocenę mierną. Po jakichś dwóch miesiącach ustaliło się, że jestem kiepski z polskiego i maksymalną dostępną mi oceną jest trójka.

Pewnego dnia to pani od polskiego się rozchorowała i na jej miejsce przyszła pani na zastępstwo. Również wyrwała mnie do odpowiedzi przy pierwszej okazji. Omawialiśmy, zdaje się, „Lalkę”. Dostałem piątkę. Tydzień później odbyła się klasówka, z której dostałem piątkę lub szóstkę, już nie pamiętam. Zastępcza nauczycielka nie mogła zrozumieć, czemu przy moim nazwisku są same dwójki i trójki i wymaglowała mnie jeszcze kilka razy, zawsze z oceną bardzo dobrą lub celującą. Gdy nasza zwykła pani od polskiego wróciła do pracy, zrobiła wielkie oczy widząc moje oceny. Chyba nie do końca uwierzyła, że nie dopisałem ich sobie sam, ale w rezultacie zacząłem dostawać od niej czwórki, a na maturze dochrapałem się piątki i był to jeden z moich większych życiowych sukcesów. Udowodniłem, że coś umiem i przekonałem osobę, która miała na mój temat ustabilizowaną opinię.

Z mamą jest trudniej. Odmówiła wizyty w kuźni. Nadal, mam wrażenie, nie wierzy, że rzeczywiście tam bywam i nawet coś mi się udaje. Możliwe, że modli się do bóstwa ateistów, żeby mi przeszło i żebym wrócił do pracy przy komputerze, która mnie zabijała i żarła żywcem mlaskając. Łatwiej było jej przyjąć do wiadomości moją dwubiegunówkę (to wrażliwe dziecko, łatwo choruje…), niż fakt, że zasuwam z młotem osiem godzin z przerwą na lunch i nie odpadają mi delikatne rączki. Tatuaże, irokezy, etc. można zwalić na artystyczny temperament, bo artystą mi być wolno, ale czy nie mógłbym na przykład rysować ołóweczkiem portretów? (Niezbyt wielkich, żebym się nie przeciążył.)

Jednym z powodów, dla których wyglądam tak, jak wyglądam jest bunt przeciwko szufladce dla grzecznych chłopczyków. Prawdopodobnie jest to jednym z powodów, dla których kocham kowalstwo: nie ma w nim wiele miejsca na delikatne, intelektualne mamlanie, za to można się zupełnie legitnie wybrudzić od stóp do głów, zużyć wszelkie siły fizyczne, jakie posiadamy, a jednocześnie dać upust kreatywności. Przywykłem do oparzeń i drobnych uszkodzeń w stylu walnięcia się młotkiem w palec i jest mi z tym bardzo dobrze. Gdybym jeszcze umiał kompletnie wyzbyć się delikatnego chłopczyka, który zaraz sobie zrobi krzywdę, więc po co próbować, byłbym bardzo szczęśliwy. Może czas na więcej terapii?