Jajakoko muzyk

(Punkt dla tej osoby, która mi przypomni autora i tytuł książki, która zainspirowała tytuł, nie mam jej od lat, a chętnie bym zajrzał. W dzieciństwie mi się bardzo podobała.)

Wiem, że większość [delikatne sformułowanie – red.] czytelników nie przychodzi tutaj dla mojej muzyki, ale tworzenie tejże jest częścią mojego życia od najmłodszych lat. Jako dziecko miałem głos i słuch idealny. Wygrywałem wszystkie konkursy piosenki organizowane na koloniach zimowych i letnich, a wielką sławę zdobyłem, tłumacząc na polski utwór „Sealed With A Kiss” – dwa lata potem stara, bo piętnastoletnia dziewczyna miała w zeszyciku spisane różne teksty piosenek, w tym mój, a ja poprawiałem jej błędy. Nie chciała wierzyć, że dokonałem tego tłumaczenia w szacownym wieku lat 12, dopóki jej nie zaśpiewałem swojej wersji. W tych czasach dawałem impromptu koncerty przy ognisku, otoczony wianuszkiem dziewczyn z wielkimi oczami przepełnionymi zachwytem. Aż szkoda, że byłem 1) za mały i 2) gejem, bo dobiłbym do 500 partnerek przed ukończeniem 15 lat.

Nadeszła mutacja i upierdoliła mi głos. Ze skali porównywalnej z Mariah Carey zostały mi dwie oktawy w dobry dzień. Ale nie powstrzymało mnie to przed dalszym komponowaniem, próbami nagrywania (mój pierwszy album powstał tak, że z Atari 65XE wydobywała się muzyka, obok siedziałem ja i śpiewałem, a całość nagrywała się przez monofoniczny mikrofon magnetofonu Grundig, jeśli dobrze pamiętam) i pożądaniem SŁAWY. Michael Jackson, Prince, Ja. Rzecz jasna, nie w tej kolejności.

Pierwszym nagraniem, jakie stworzyłem i nie wstydzę się go pokazać, było EP1 w 2004 roku. Stąd pochodzi utwór „I Want To Be The Human League”, który może nie jest głęboko wyrafinowany, może mam straszny polski akcent, ale nadal go lubię.

W tym okresie poznałem przez internet Martinę Mars. Martina, podobnie jak ja, nagrywała swoje piosenki przy użyciu komputera i gitary, nie wiedziała, co z nimi zrobić. Jeden utwór spodobał mi się wyjątkowo i zasugerowałem, że go zremiksuję. Zrobiłem to, po czym zaczęliśmy wymieniać pliki MP3 za pomocą ICQ (pamiętacie?) i nagraliśmy cały album, Classic. Początkowo miało na nim nie być tej pierwszej piosenki, którą nagraliśmy, bo oboje czuliśmy, że coś jest nie tak. Jednak mój przyjaciel Rafał usłyszał „We Are Technology” i uznał, że jesteśmy niespełna rozumu. Postanowił mi to udowodnić. Pewnego dnia, gdy akurat miałem grypę, 38 stopni i tym podobne, Rafał zadzwonił do mnie i kazał włączyć Radiostację. I wtedy po raz pierwszy usłyszałem swoją piosenkę w radio.

Radiostacja zaczęła grać nas co dwie godziny. Adam Ciarciński zrobił teledysk, który teraz wygląda śmiesznie, ale wtedy grała go MTV, Viva Polska i 4fun.tv. Martina przyjechała z Wiednia – w ten sposób pierwszy raz spotkaliśmy się w realu – i udzielaliśmy wywiadów, byliśmy gośćmi listy przebojów Radiostacji, zagraliśmy coś w rodzaju Peel Session dla Trójki. Dostaliśmy ofertę kontraktu płytowego.

Nic z tego nie wyszło. To znaczy, nic to złe słowo. Drugi singiel się nie przebił. Gość od kontraktu ciągle już, już miał nam go wysyłać i ciągle coś mu stawało na przeszkodzie. Martina przyjechała drugi raz i udzieliliśmy kolejnego wywiadu MTV, gdzie obiecywaliśmy, że płyta już zaraz. Ale kontrakt nigdy nie został podpisany. A Martina wystraszyła się sławy. Bo rzeczywiście błyskawicznie z etapu „nagrywamy sobie coś w domu” przeszliśmy do „stacje TV robią z nami wywiady, teledysk i piosenka rządzą na listach przebojów”. Okazało się, że Martina i ja mieliśmy różne wyobrażenia naszej kariery. Ja chciałem być gwiazdą pop. Ona – nie. Zaproponowała mi, żebym wydawał nasze utwory pod swoim nazwiskiem, ale jaki sens miałoby podpisywanie damskiego głosu imieniem Ray? Classic w końcu ukazał się na iTunes kilka lat później. A my straciliśmy kontakt.

Przez dłuższy czas byłem DJem. Moje sety puszczała Trójka, grałem w klubie Jezioro Łabędzie i przeżywałem piękne chwile, bo na topie było electro, grałem utwory, które ubóstwiałem, a na koniec mi za to płacono. Jeden jedyny raz, na koncercie, rozpoznał mnie fan, a ja poczułem się jak prawdziwa sława. Króciutko istniał zespół The Good Lays, z którym zagraliśmy jeden udany koncert w Le Madame. Po The Good Lays pozostał mi utwór „Louder”, który niedawno wydałem na składance Endtroducing 04:14. A potem przyjechałem do Amsterdamu, electro wyszło z mody, ja nie miałem kontaktów, Martina nie chciała dalej ze mną nagrywać i znowu zostałem solo.

W 2007 wydałem płytę Deviations, nagraną częściowo w Amsterdamie, a częściowo jeszcze w Warszawie. Moim ulubionym kawałkiem jest „Transition”, który napisałem, gdy już byliśmy spakowani, mieszkaliśmy na pudłach i czekaliśmy na wizę. Czułem, że już mnie nie ma TU, a jeszcze nie ma TAM i o tym właśnie jest „Transition”.

Niedługo potem napisałem utwór „Saferoads”, który sparaliżował mnie twórczo, ponieważ czułem, że to moja najlepsza piosenka w życiu i każda kolejna próba nagrania czegokolwiek zdychała błyskawicznie, ponieważ nie było to nowe „Saferoads”. Najgłupsze, że trzymałem się tego utworu kurczowo i nie umiałem się zmusić do wydania go, bo czułem, że powinien być grany w radio i mieć fajny teledysk, a nie miałem kontaktów i nie umiałem zrobić teledysku. Tym sposobem „Saferoads” ukazało się po cichu dopiero w zeszłym roku i oczywiście żadne radio go nie zagrało.

W zeszłym roku miałem kryzys i uznałem, że nie nadaję się do tworzenia muzyki. Nie umiem śpiewać, nikogo moje produkcje nie interesują, po co się wysilać? Stąd wziął się tytuł „Endtroducing 04:14” – to miał być koniec, łabędzi śpiew. Ale złośliwa muza (Grafomania, jak mniemam) nie chciała odpuścić i dlatego dzisiaj ukazuje się moja nowa EPka, „Electricity”. (iTunes)

Co będzie dalej? Nie wiem. Mam na dysku parę gotowych utworów. W jednym śpiewa Billie Ray Martin. W jednym Jaime Nanci. W paru jest wokoder. W ten sprytny sposób unikam katowania słuchaczy moim śpiewem. A czy słuchacze są zainteresowani? Grafomania wzrusza ramionami. Może będą, może nie będą. Ale odejście na emeryturę się nie powiodło. Ciągle mam za dużo pomysłów.

Całość dyskografii na Bandcamp.