Generalnie rzecz biorąc, to niespecjalnie korzystam z otwartości naszego związku, ponieważ Jos wyrobił we mnie niezwykle wysokie standardy i mało kto się załapuje. (Poza tym bolą mnie plecy.) Raz na trzy miesiące zagląda towarzysz Gierek, poza tym nawet nie chce mi się zaglądać na portale randkowe. Ponieważ…
Po pierwsze primo, wymagam od potencjalnej randki poczucia humoru i inteligencji. Zdaję sobie sprawę, że chodzi o seks, a nie rozwiązywanie krzyżówek i zapewnianie sobie rozrywki na wysokim poziomie. Niemniej jednak uważam, że seks jest śmieszny i porażająco poważne podejście doń zupełnie mnie nie kręci. Zawsze się coś wyleje, pobrudzi, zaplami, zostawi zadrapanie lub siniaka w zupełnie niewłaściwym miejscu i chcę móc się z tego śmiać, a nie robić wielką psychodramę w trzech aktach pt. „Co Ja Teraz Zrobię”.
Inteligencja jest potrzebna, ponieważ mam alergię na profile zawierające informację „nie wiem, co tu napisać, pytaj” oraz wiadomości o treści „hi sexy”. Naprawdę? Mój profil (aktualnie nieaktywny, ale to inna sprawa) zawiera mnóstwo interesujących faktów o mnie, można zacząć chociażby od „wow, ciekawy zawód”, „masz świetny gust muzyczny”, albo, blisko dna już, „świetna broda”. „Hi sexy”? Czuję się wyróżniony niezwykłym wysiłkiem, jaki musiało sprawić napisanie tych słów. Co można odpisać? „Yes, I know”? O co mogę spytać osobę, która podaje mi informację „nie wiem, co tu napisać”? Hej, czy nie wiedziałeś, co tu napisać? „How are you?” może się wydawać otwarciem konwersacji, ale takie otwarcie w rzeczywistości ją kończy, bo wychodzi – „How are you?” „I’m good, thanks, you?” „I’m fine.” Po czym zapada cisza, przepastna jak pustka w czaszce osobnika nagabującego mnie o moje samopoczucie.
Nawiasem mówiąc, wymaganie poczucia humoru eliminuje 99% partnerów do S/M, ponieważ niemal wszyscy są zajebiście poważni w swoich skórzanych uniformach policyjnych i skinheadzkich regaliach. Hooker please. Uśmiechnij się. Chyba, że botoks nie pozwala. I nigdy nie pisz do mnie, że mam natychmiast przyjechać, bo jesteś masterem i powiesz mi, co mam robić. Master nie musi mówić, master pokazuje w sposób dobitny, dlaczego mam pewne rzeczy zrobić. Krowa (pasuje, bo ma na sobie skórę), która dużo ryczy, mało mleka daje.
Po drugie primo, z góry odrzucam pewne poglądy. Jeśli czyjś profil zaczyna się od „no asians no blacks no drags no femmes”, nie kliknę, mimo, iż nie należę do żadnej z tych grup. Jest coś takiego, jak wiedzieć za dużo, a znam siebie na tyle, że wiem na pewno – uleje mi się. A nie ma nic mniej seksownego niż rozmowy o polityce w środku coitus politicus interruptus. Raz o mało się niechcący nie przespałem z Republikaninem i do tej pory leczę traumy. Nie, nie, nie. Uratowało mnie tylko to, że przed zrzuceniem kiltu i butów jarla lubię najpierw wymienić kilka zdań i wybadać teren.
Po trzecie primo, oczywiście liczy się wygląd. Jesteśmy wszakże istotami powierzchownymi, Quasimodo ze świetnym poczuciem humoru mnie nie wyrwie. Kiedy mówię Quasimodo, mam na myśli facetów o wyglądzie modeli. Wiem, ile pracy wymaga idealny sześciopak i wyżyłowane ramiona. Myśl o tym, że ktoś ma aż taką obsesję na punkcie swojego ciała mnie nie kręci. Wolałbym jednakowoż obsesję na punkcie umysłu. Nie przepadam też za chudzielcami, mój pierwszy chłopak składał się głównie ze skóry i kości i do tej pory pamiętam próby ułożenia głowy na jego klatce piersiowej – „auć! nie, niewygodnie… może tak… auć!”. Generalnie lubię facetów, którzy wyglądają, jakby uprawiali rugby, byli drwalami lub bokserami wagi ciężkiej. No i oczywiście ulubione części ciała: zapytany, czy bardziej mnie interesują tyłki, czy ciumciadełka odpowiedziałem, że trzy rzeczy, które postrzegam w pierwszej kolejności to: oczy (zwłaszcza z długimi rzęsami), broda i uśmiech. Zawodowy kulturysta, który jest elegancko ogolony, na wszystkich zdjęciach wygląda, jakby zjadł właśnie cytrynę i ma oczka jak LeAnn Rimes nie wzbudzi we mnie żadnego zainteresowania, zwłaszcza, jeśli zacznie rozmowę od „hi sexy”.
Zdarzył mi się kiedyś masaż ciałem zawodowego modela. Chemia była niewiarygodna, ale mogłem myśleć tylko o tym, że „jestem gruby jestem gruby jestem gruby”. Taka myśl zabija podniecenie jeszcze lepiej, niż mózg, który postanawia urozmaicić żeglugę śpiewaniem przeboju:
Dodatkowo skinheadzi bez zarostu (czyli prawie wszyscy) kojarzą mi się z Sinead O’Connor, która nigdy nie wydawała mi się bardzo męska. Na wszelki wypadek nie dzielę się z nimi tym spostrzeżeniem, chichoczę do siebie po cichu. Zapuszczenie brody niestety nie pomaga, bo to najmodniejszy ymydż gejów w sile wieku od jakichś dwóch dekad, a ja nie lubię klonów. Skoro moda o klonach, bardzo lubię zdjęcia pojedynczych rugbystów, ale jeśli widzę grupę np. pięciu niemal identycznych, bardzo estetycznych panów – nawet co do jednego brodatych, zbudowanych jak Gareth Thomas (nie klikać w pracy), ubranych w niewiele, albo zgoła mniej – natychmiast więdnie mi zainteresowanie, bo jest ich po prostu za dużo.
Po czwarte primo, nie trawię arogancji, prawdziwej ani udawanej. Do tej pory pamiętam nicka „2cool4u” – na jego widok mruknąłem do siebie „ok whatever” i nie kliknąłem. Być może pod nickiem krył się Triple H albo Conor McGregor (ten wyraz twarzy odstrasza mnie błyskawicznie) ale i tak straciłem zainteresowanie. Nie lubię facetów, którzy są bardzo świadomi swojej urody i przeglądają się w każdej powierzchni, w której chociaż troszkę się odbijają. Nie imponują mi pieniądze, samochody, domy (chyba, że dom znajduje się na pustkowiu otoczonym zielenią, jest wykonany z surowego drewna, czerwonej cegły i ma duży kominek opalany drewnem, nie gazem – wtedy mi imponują, ale w inny sposób) i drogie garnitury. Nie da się mnie wyrwać na brykę. Być może da się na motocykl, w szczególności ten, ale i tak najpierw trzeba popracować nad przekonaniem mnie, że nie jest się prawicowcem i zapuścić brodę. I zdjąć ten cholerny garnitur. Skóry motocyklowe zdecydowanie tak. W przypadku nienachalnej urody zawsze można nie zdejmować kasku, ale to może utrudnić kulturalną konwersację o muzyce klasycznej – patrz poniżej (nowy album Britney Spears jest naprawdę doskonały), więc.
Po piąte primo, miejże człowieku jakieś zainteresowania wykraczające poza imprezy, seks-imprezy i oglądanie telewizji. Mam potrzebę, żeby lubić osobę, z którą się spotykam. Nie musimy zostać najbliższymi przyjaciółmi, ale jeśli w chwilę po zakończeniu bzykanka zapada ponura cisza, czuję się beznadziejnie. Próbowałem. Nie działa. (Eliminuje to darkroomy, sauny i inne sex-parties, bo tam się mało rozmawia.) Zdarzyło mi się kiedyś dogłębnie poznać pewnego Hindusa, który znał się na czakrach czy innych akupresurach i potrafił jednym odpowiednio wycelowanym palcem doprowadzić mnie na wyżyny ekstazy porównywalne wyłącznie z koncertem Kylie, ale co z tego, jeśli po pomyślnym zakończeniu proponował mi najpierw słuchanie muzyki – o nie, znam Twój gust muzyczny, sam sobie słuchaj. Potem oglądanie serialu „24”, który być może jest doskonały, ale nie chcę go zaczynać od piątego odcinka sezonu szóstego. Następnie proponował mi kanapkę, co wyrażało doskonale rozmiar rozpaczy, w jaką popadł maniacko gościnny gospodarz. W tym momencie nagle przypominałem sobie, że zostawiłem żelazko na gazie i ewakuowałem się w tak ekspresowym tempie, że zdarzało mi się zostawić jeden but. Jak Calineczka, tylko ja noszę numer 43 i znalezienie mnie po rozmiarze obuwia byłoby nadzwyczaj trudne.
Po szóste primo: NIE DOTYKAJ MNIE, dopóki na to nie pozwolę. Jak mawia moja ulubiona filozofka i intelektualistka Shania Twain, „If you wanna touch her, ask!”. Dokładnie tak. Dotykanie osoby, która na to nie pozwoliła jest techniką artystów podrywu, znam techniki artystów podrywu i wzbudzają we mnie uczucia zbliżone do oglądania pająków i osób zjadających żywe myszy. W ten sposób dałem kiedyś kosza panu, który potem okazał się być International Mister Leather, przylazł do mnie na siłowni i położył mi dłoń na ramieniu. Nienawidziłem go głęboko, zanim się zdążył w ogóle odezwać. Moje ciało to świątynia, a macanie mnie jest obrazą uczuć religijnych i grozi za to kara utraty mojego zainteresowania. Dżentelmen ów zachęcał mnie usilnie do odwiedzenia swojego studia fotograficznego, albowiem zajmował się tworzeniem książki ze zdjęciami wytatuowanych mężczyzn – oryginalna technika podrywu, lepsza niż „hi sexy” i miałby wielkie szanse, gdyby nie zaczął od macania. W tym przypadku towar macany NIE należy do macanta i nie ma takich pieniędzy, za jakie mógłby ów towar kupić. Chyba, że za pozowanie do zdjęć (chłe, chłe) otrzymałbym magiczny lek usuwający ból pleców, duży dom na wsi z gotową do użytkowania, świetnie wyposażoną kuźnią i motocykl z punktu czwartego, ale niech się przygotuje, że będę wybrzydzać, jeśli motocykl będzie niewłaściwego koloru lub kominek w domu na wsi za mały. Jeśli już sprzedawać swoją prywatność, to nie za byle co. Wyszłoby mu tak z pół miliona euro, na wszelki wypadek nie dzieliłem się z nim tym spostrzeżeniem, bo może jest miliarderem. A gdybym przespał się z miliarderem-podrywaczem skończyłbym niechybnie jak Anastazja Jakjejtam z „50 odzień Greya” – napisanoby o mnie potworne, grafomańskie książki, a potem w mojej roli obsadzono Dakotę Johnson. O nie. W filmach o mnie będzie mnie grać wyłącznie Gael Garcia Bernal, który generalnie zawsze wygląda tak, jak ja dziesięć lat wcześniej.
Po siódme i ostatnie primo: boję się odciętych głów. Na zdjęciu powyżej widać na szczęście już nieco rzadszy egzemplarz zdekapitowanego ciała. Nie jestem nekrofilem. Czasami trafiają się, co gorsza, zbliżenia na dyndadełka, a z doświadczenia wiem, że zdecydowana większość mężczyzn takowe posiada. Pochwalę się – i ja mam, zawsze noszę przy sobie! Jeśli trawi mnie dogłębna chęć obejrzenia w zbliżeniu siusiadełka, mogę się rozebrać przed lustrem. Niektórzy potencjalni fatyganci demonstrują z upodobaniem zbliżenia, na przykład, łokcia. Albo kolana. Cieszę się oczywiście, że po porąbaniu ciała zostało ładne kolano niepochlapane krwią, ale ciągle mnie to nie kręci. Niekiedy zostawiam im footprinta (oznakę) „Ładna buzia”. Oczywiście większość z nich nie rozumie, o co mi chodzi i niekiedy odpowiadają wiadomością „hi sexy”, dzięki czemu mogę przystąpić do wypełniania karty bingo „jak bardzo nie jestem tym panem zainteresowany”.
W związku z tymi wygórowanymi wymaganiami przestałem się spotykać z kimkolwiek. No dobrze, poza tym bolą mnie plecy i jestem leniwy, znacie z pewnością anegdotę o steku w pięciogwiazdkowej restauracji i hamburgerze z MakDonalda. Odchudzam się i nie jadam hamburgerów, a poza tym po fast food trzeba iść – w tej chwili jest na wychodzenie za gorąco, chadzam wyłącznie na siłownię, gdzie podają potwornie drogie soki z jarmużu i shake’i białkowe o smaku styropianu z cukrem. Może kiedyś przyjdzie mi ochota na reaktywację profili na różnych portalach, ale nie w tej chwili. Szczególnie z uwagi na to, że zabawnych rugbystów-intelektualistów z brodą i urodą drwala, szerokim zakresem zainteresowań, odpowiednio wybranymi motocyklami, właściwymi poglądami i bez botoksu nie ma aż tak wielu. Kiedyś moje standardy ograniczały się do „niech ma zarost i ptaszorka”, ale od tego czasu trochę dorosłem. Pan w koszulce „Wielka cała Polska biała” won. Pan na poważnie oglądający Kardaszianki i pragnący dzielić się ze mną informacjami z ich życia won. Pan z obsesją na punkcie stanu konta won. Pan z wyjątkowo pięknym kolanem won. Mógłbym tak wymieniać długo (jak widać powyżej), dzięki czemu aktualnie ograniczam się do oglądania instagramów. (Safe for work, chyba, że czyjś szef nie lubi umięśnionych klat.)
Zdjęcie: przykładowy pan, który mię nie ekscytuje.