Zbliża się okres, w którym zbiera mi się na podsumowania. Przypomniał mi o tym artykuł z niezawodnej gazety.pl: otóż niemieccy (nie amerykańscy! też się zdziwiłem) naukowcy odkryli, że większość Europejczyków – z wyjątkiem wysoce religijnych chrześcijan – czuje się źle w okresie świątecznym. To niezwykłe odkrycie zaskoczyło, jak sądzę, wyłącznie niemieckich naukowców i wysoce religijnych chrześcijan, ale na wypadek, gdyby tłumaczenie mogło być pomocne, podejmę się opisania swojego punktu widzenia.
Z wczesnego dzieciństwa pamiętam podekscytowanie prezentami. Kolacja wigilijna stanowiła wyłącznie przeszkodę na drodze do prezentów. Dławiliśmy się z braćmi i kuzynami kolejnymi potrawami, zdecydowani wciągnąć każdą z nich jak najprędzej, po czym z rozpaczą odkrywaliśmy, że musimy czekać na mamusie, wujków i babcie, które złośliwie i podle rozkoszowały się każdym kawałeczkiem pieroga, rybki i innych cholernych kapustek. Wreszcie następował upragniony moment i rozszalałe harpie rzucały się na kolorowe pudełka. Nie pamiętam żadnego prezentu, oprócz jednego: niezawodna babcia ZAWSZE dawała mi kalesony i one ZAWSZE były za małe. Raz jeszcze, sporo później rzecz jasna, uszczęśliwiono mnie golarką i kremem do golenia. Całe życie zapuszczam brodę…
Z wiekiem nieco złagodniałem, jeśli chodzi o poglądy na prezenty. Już potrafiłem zjeść spokojnie, zanim otworzyłem opakowanie z kalesonami. Zabawki zastąpione zostały przez książki, co w sumie nie zmieniło się do tej pory (jeśli ktoś chce mi sprawić przyjemność z okazji świąt, najchętniej przyjmuję wpłaty Paypalem oraz vouchery Amazona, wiem, że Amazon jest podły, ale do wyboru mam iBooks, które nie działa na Androidzie, Kindle i Google Play Books… no dobrze, mogą być vouchery Google Play, jeśli istnieją). Pojawiły się niebieskie koszule, w które rodzina ubierała mnie z przerażającym uporem, a wyglądałem w nich jak idźstąd do kwadratu. Nie ma dla mojej cery gorszego koloru, niż jasnoniebieski.
Sadzano mnie, nie wiem czemu, przy samym telewizorze. Jako, że byliśmy prawdziwą polską rodziną, ateistami obchodzącymi zwyczaje katolickie (święciliśmy też jajka, tzn. ja nie, bo odmówiłem procederu), telewizor musiał ryczeć. Nie słyszałem niczego z rozmów przy stole, więc zacząłem go podstępem wyłączać. Najpierw protestowano, potem protesty przycichły, a w końcu rodzina sama przestała włączać pudło i mogliśmy rozmawiać normalnym głosem. Święta kręciły się wokół babci, na ogół pojawiało się troje z jej czworga dzieci, każde z nich przywoziło synów i córki, potem synowie i córki zaczęli przyprowadzać żonomęże i wtedy oczywiście eldorado się skończyło, bo moja ciotka – u której odbywały się wszystkie uroczystości typu Xmas i Wielkanoc – odmówiła podejmowania par homoseksualnych.
Przez pierwsze kilka lat straszliwie mnie to bolało i doskonale rozumiem uczucia większości Europejczyków. Rodzina rozpadła się na nierówne części, ja obchodziłem święta z mamą i braćmi, reszta oddzielnie i wcale bym się nie założył, czy pozostali w ogóle rozumieli, dlaczego mojej mamy z synami nagle nie ma. Ale w mojej rodzinie tematy niewygodne zamiatało się pod dywan i dzielnie milczało, nawet, gdy pod dywanem były już całe Tatry, w których krasnoludy budowały kuźnie. Święta 2011 skończyły się dla mnie bardzo źle i szczerze mówiąc dziwię się, że dziś Wam się zwierzam, bo nie powinno to być możliwe. Od tego czasu odmówiłem świętowania.
Do Polski przybyłem potem dopiero w zeszłym roku, po dwuletniej przerwie i zupełnie mi się zmieniła optyka. Po pierwsze primo, babcia dawno nie żyje, każda część rodziny świętuje oddzielnie, przywykłem do tego i już zupełnie nie boli. Po drugie primo, zamiast Xmasu na własny użytek świętuję Yule i zakończenie najdłuższej nocy w roku, ciemności o poranku i wieczorem odczuwam bardzo boleśnie i zakończenie okresu coraz dłuższych mroków jest dla mnie prawdziwym powodem do świętowania. Większość prezentów wręczamy z rodziną albo na zasadzie „to co chciałbyś dostać”, albo po prostu wcale. Wigilia wygląda na ogół tak, że coś niecoś zjadamy, potem jeden brat z rodziną idzie wizytować rodzinę żony, drugi oddala się na z góry upatrzone pozycje, a ja rżnę z mamą w kanastę i jest git. W tym roku młodszy brat usiłuje zbuntować mamę, żeby nie produkowała na siłę trzynastu potraw, wygląda na to, że jest szansa. Osobiście interesują mnie wyłącznie uszka i barszczyk, bo dobre, lubię też znaną polską potrawę wigilijną pt. ryba po grecku, w karpiu mam ości niezależnie od ilości przysiąg sprzedawcy na temat filetowania. W zeszłym roku dostałem w prezencie trzypak Miłoszewskiego i był to wspaniały prezent. W tym roku liczę na dobrej jakości skarpetki, bo coś tak jakby przetarły mi się wszystkie naraz i widok jest żałosny.
W tym roku planujemy uczcić Yule ogniskiem na dachu (pewnie nie potrwa za długo, bo w Amsterdamie pora deszczowa), w wigilię zjeść uszka z polskiego sklepu, w pierwszy dzień świąt Zbrojmistrz idzie do pracy na 7 rano, a ja będę moderować forum, bo nie uwierzycie, ile osób z depresją, ChAD, uzależnieniami ma bólu do wylania w te piękne (?) rodzinne (?) śnieżne (?) dni przepełnione miłością (?) bliźniego (?) i poczuciem wspólnoty (?). Potem może pójdę na siłownię, jeśli moje cholerne plecy się naprawią (trzymajcie kciuki, żeby udało mi się spędzić wigilię w kuźni!) i będę się napawać najlepszym grudniem od, bo ja wiem, piętnastu lat? Najpewniej ściągniemy Eugenię, bo święta po stracie małżonka to gotowa recepta na wylądowanie na ostrym dyżurze z ciężkimi obrażeniami przegubu lub oznakami zatrucia lekami nasennymi. Zajęło mi to chyba dziesięć lat, ale wreszcie mogę powiedzieć ze spokojnym sercem, że święta nie wpływają na mój nastrój wcale.
PS. A teraz idę pukać w drewno jak dzięcioł, bo wszystko, co napisałem PROSI się o wypadek samochodowy lub tym podobne atrakcje…
Zdjęcie: choinka z 2009 u mojej mamy.