Jako Polak na zasiłku…

Wydaje mi się, że interesującym materiałem na notkę byłoby opisanie mojego traktowania przez rozmaite instytucje w związku z bezrobociem i chorobą. Nie będę się silić na porównanie z Polską (to zostawię komentatorom — zresztą nie próbowałem żadnej z tych rzeczy organizować w Polsce). Po prostu opiszę.

Źle zacząłem się czuć pod koniec lipca/na początku sierpnia. Najpierw miałem nadzieję, że to przejściowe. Skoki nastroju co kilka godzin wydawały mi się bardzo dziwne i nieprzyjemne, ale któż wie, może to minie. Może trzeba zwiększyć z powrotem dawkę antydepresantu, myślałem. Zwiększyłem, nie pomogło. Spać nie mogłem dalej. Więc wybrałem się do lekarza domowego, czyli huisartsa.

Huisarts w Holandii ma większe uprawnienia i umiejętności, niż w Polsce. Dokonuje drobnych operacji chirurgicznych, ma pewne uprawnienia wszystkich specjalistów naraz, w tym psychiatryczne. Mój niestety na zajęciach z psychiatrii musiał spać, albo był na wagarach, w każdym razie jego porady sprowadzały się do bezradnego pytania „a co pan myśli, że powinniśmy zrobić?” na co ja na początku odpowiadałem „przecież do pana przyszedłem po odpowiedź na to pytanie”, a po jakimś czasie odparłem prosto z mostu „dać mi skierowanie do specjalisty”.

Na wizytę u specjalisty czekałem, o ile pomnę, 3.5 tygodnia. W międzyczasie odbyła się ze mną rozmowa przez telefon, co do profesjonalizmu której miałbym pewne uwagi. Nie zapytano mnie o drobiazg ważny w depresji, mianowicie o to, czy aby nie mam myśli samobójczych. Wizyta w końcu się odbyła, znów po jakimś czasie. Do samej wizyty nie mam uwag, oprócz tej, że odesłano mnie do domu bez diagnozy i znów kazano czekać. Pan doktor musiał otóż przedyskutować rezultaty z konsylium za półtora tygodnia. W tym czasie pacjent, czyli mła, został zostawiony sam, bez infolinii pod którą możnaby zadzwonić, bez ostrego dyżuru, bez niczego pomocnego w ogóle.

3 października uzyskałem diagnozę, 4 października zaś w stanie ostrego kryzysu wylądowałem u dyżurnego psychiatry. Nawet to nie było łatwe, gdyż 3 października dostałem skierowanie do szpitala. Do szpitala zadzwoniłem następnego dnia, spotkałem się z przyjęciem opryskliwym i niemiłym („pan mi nie może mówić takich rzeczy, to niemiło z pana strony”). Zadzwoniłem więc do huisartsa, gdzie odesłano mnie do szpitala. („Ale tam mi odmówili pomocy.” „To musi pan zadzwonić jeszcze raz, z pewnością się uda! Najważniejsze to się nie poddawać. Czy ma pan jeszcze jakieś pytania?”) Nie pomyślałem o telefonie do kliniki, która zdiagnozowała mnie poprzedniego dnia, bo szczerze mówiąc już o niczym sensownym w tym momencie nie myślałem. Na dyżurze okazało się, że oczekiwania 10 dni na miejsce w kolejce do szpitala skrócić się nie da. Dostałem silnie otępiającą pigułę, mającą w zarysach utrzymać mnie w jednym kawałku przez półtora tygodnia i wysłano mnie do domu, tym razem jednak z numerem linii 24/7 pomocy psychiatrycznej.

Od tego momentu nie mam więcej negatywnych uwag do niderlandzkiej opieki zdrowotnej. Kiedy już zostałem pacjentem szpitala, włączył się tryb ful profeska. Na pierwszej, dwugodzinnej wizycie maglowała mnie trójka lekarzy. Po potwierdzeniu diagnozy przydzielono mi moją stałą panią doktor, z którą widuję się co 1-2 tygodnie. Pani doktor zadaje mi głównie dwa pytania: czy chodzę regularnie na siłownię i czy chodzę regularnie do kuźni. Traktuje mnie jak człowieka, nie jak numerek, pamięta, jakie leki biorę, jak często i do czego służą, pyta z troską o efekty uboczne, pilnuje mojej wagi i dodatkowo fajnie się ubiera, co jest miłe dla oka. Co prawda odmówiła zmiany mojego stabilizatora nastroju, ale po miesiącu-dwóch okazało się, że w sumie słusznie, bo nastrój się ustabilizował, a efekty uboczne zmniejszyły do akceptowalnych.

Przejdźmy do opieki społecznej i benefitów.

Pamiętny moich przejść z ZUS i UP lata całe temu do niderlandzkiego UWV wybierałem się z lekką taką nieśmiałością oraz Zbrojmistrzem u boku. Przeraził mnie albowiem otrzymany list, który informował mnie tonem ostrym i opryskliwym, iż nie wolno mi wychodzić z domu w godzinach 9-18, bo jeśli sprawdzą i okaże się, że mnie nie ma, zostanę uznany za symulanta. Potem wezwano mnie kolejnym listem na pilne spotkanie. Na spotkanie poleciałem gubiąc chodaki i spodziewając się Pani Helenki ubranej w zbroję. Na miejscu powitała mnie pani odziana jak Peggy Bundy, przepytała uprzejmie, zrobiła notatki do lekarza i skomentowała list:

'Eee, wie pan, to takie standardowe pisma są. Pan się tym nie przejmuje, oczywiście, że musi pan chodzić na siłownię!’

Tak pocieszony ruszyłem do domu w lepszym humorze, który minął mi znów, gdy dostałem wezwanie do lekarki od ubezpieczeń i znowu przypomniał mi się ZUS. Wyobraziłem sobie pluton egzekucyjny, na froncie którego stanie kolejna Pani Helenka i ryknie:

'Symulancie! Zdrajco! Odgryzasz sutek co wykarmił cię! Natychmiast zaprzestań wyłudzania zasiłków, kolejny Polaku pasożytujący na ledwie dychającem łonie matki Holandii!’

Pani doktor okazała się być smutną damą koło 50-tki, mówić cichym i ciepłym głosem, na wieść o moim bipolarze autentycznie się zmartwiła, kazała chodzić do kuźni i na siłownię i trzy razy życzyła mi powodzenia. Po czym wysłała mnie do domu z informacją, że odezwie się za trzy miesiące. Tak na razie skończyły się walki z lekarzem od ubezpieczeń.

W tej chwili jestem uznany za w pełni niezdolnego do pracy. Tak się też składa, że jakoś tak od świąt czuję się nieźle — są dołki i górki, ale na ogół jest po prostu OK. Nie miałem takiego okresu od… lipca. Tak więc po dwóch tygodniach względnie stabilnego samopoczucia uznałem, że zapewne następnym krokiem jest wysłanie mnie przez urząd pracy do szukania etatu i spytałem o to panią doktor.

'Kiedy wrócę do normalnego życia?’

Pani doktor nieco się zacukała.

'A co pan tym mianem określa?’

'Eee, no wie pani’ odparłem radośnie — 'etat jako grafik, przede wszystkim…’

Pani doktor zrobiła minę, którą widziałem już u niej wcześniej. Mina oznacza, że rozważa, jak owinąć odpowiedź w bawełnę tak dokładnie, żeby nie wystawała ani jedna macka.

'Przecież pan prowadzi życie!’ powiedziała w końcu, 'chodzi pan do kuźni, znaczy ma pan pracę…’

'Miałem na myśli pracę zarobkową’ rzekłem chłodno.

'…chodzi pan na siłownię, widuje ludzi… to bardzo dużo!’ Po czym dodała obrzydliwy passus, który mi wywraca trzewia do góry nogami: 'Wiele osób z tą chorobą prowadzi przyjemne i satysfakcjonujące życie… niekoniecznie musi to być praca na etat, zwłaszcza tak stresująca, jak ta, którą pan miał wcześniej. Może coś prostego? Albo kilka godzin w tygodniu? Drobne zlecenia?’

'A urząd pracy?’

'Och, urząd pracy współpracuje z nami! Reintegracja nie polega przecież na tym, że wrzucamy pana na głęboką wodę, to byłaby głupota! Malutkie kroczki, malutkie kroczki. Jeden dzień w tygodniu może’ rzekła pocieszająco, podczas, gdy ja żułem poprzednią wypowiedź. Coś prostego kilka godzin w tygodniu. Drobne zlecenia…

Wyszedłem z gabinetu kompletnie zamotany. Z jednej strony rozwiązano mi stres — muszę przyznać, że wizja, w której zostaję wykopsany na wolny rynek pracy z dnia na dzień wydawała mi się porażająca. Z drugiej strony, ja już swoją panią doktor znam na tyle, żeby umieć zinterpretować jej wypowiedź. Mam się nie spodziewać, że wrócę na pełen etat jako grafik. Na pełen etat może tak, jako grafik może tak, ale naraz to już raczej nie.

Tak długo postrzegałem samego siebie jako super-sprawne urządzenie do załatwiania spraw, zapierdalania jak mały projektujący samochodzik i zarabiania kasy, że ciężko mi się uwolnić od myśli, że muszę do tego stanu wrócić, najchętniej od jutra. Mimo tego, że ja tej wersji liberalnego kapitalizmu strasznie nie lubię, nie potrafię jakoś zaprzestać stosowania jej nakazów do samego siebie. To nie ZUS mi wmawia, że symuluję i każe dowodzić, że pociąg obciął mi nogi naprawdę, a nie schowałem ich w szafie przed wyjściem z domu. To ja sam walczę ze samym sobą, żeby dowieść sobie, że lekarze i urzędy mają rację tłumacząc mi, że moje życie musi ulec dużej zmianie. Może już na zawsze. Może nie. Ale na pewno na dłużej, niż dwa tygodnie.