Dziś pan Rafael Badziag, co uparcie kojarzy mi się z Dziabągiem, ale nieładnie się śmiać z nazwisk wyjaśni, jak stać się miliarderem.
Tak naprawdę te dwa akapity powyżej dowodzą wysokiego poziomu umysłowego dziennikarza, a nie pana Badziaga. (Pan Badziag nie jest miliarderem. Jest milionerem i mówcą motywacyjnym, czyli kołczem. Spoiler: już niedługo dowiecie się, że uważa się za przedsiębiorcę przeciętnego, a nawet miernego. Zapewne w jego okręgach znalazło się „bycie mówcą motywacyjnym” i „rżnięcie naiwniaków za dużą kasę”, naiwniaków jest dużo, więc wróżę mu wielką przyszłość.) Narysowałem sobie trzy okręgi. W pierwszym wpisałem „uwielbiam ogień”, w drugim „mógłbym być najlepszym podpalaczem na świecie”, a w trzecim „mógłbym szantażować ludzi, że spalę im cały majątek, jeśli mi nie zapłacą”. Nie było to wcale trudne, więc spodziewam się zostać miliarderem do końca przyszłego tygodnia. Nie wiem, czemu rysowanie okręgów miałoby być dostępne tylko 0,00002 proc. ludzi na świecie, chociaż gdy kiedyś na studiach narysowałem w zeszycie okrąg, profesor prowadzący zajęcia z ciekawością mu się przyjrzał i powiedział „to jest zapewne okrąg w metryce gruszki”. Być może pan dziennikarz Karbowiak rysuje okręgi w metryce banana, albo zapomina, że powinny się nakładać na siebie i nie wychodzi mu żadna część wspólna. Panie Michale, trzeba próbować do skutku! Za 100 tysięcy złotych pokażę Panu, jak się to robi.
Cały kołczing opiera się na wmawianiu ludziom, że są wyjątkowi. Z nieznanych mi powodów większość uczestników takowych warsztatów nie zauważa, że w związku z tym wyjątkowy musiałby być każdy uczestnik, a ponieważ wyjątkowości nie nabywa się za pomocą zobaczenia na scenie kołcza – nawet jeśli jest on milionerem – wszyscy powinniśmy taplać się w bogactwie. Skoro o tym mowa, mam dla Was 100% działającą metodę zostania milionerem: przeprowadźcie się do Wietnamu. Na dzień dzisiejszy milion dongów (przykro mi, to się naprawdę tak nazywa) to 173 zł. Niewielu jest ludzi, którzy nie posiadają takiej sumy chociaż przez moment. Bilet do Wietnamu niestety kosztuje swoje, ale część drogi można przejechać autostopem, poza tym fakt bycia milionerem chyba jest wart długiego oszczędzania na bilet! Poza tym właściwie nie musicie być w Wietnamie, żeby posiadać milion dongów, musicie tylko znaleźć kantor z szeroką ofertą. Pan Badziag, o ile wiem, nie sugerował tego w wywiadzie, więc metoda należy do mnie i za jej wykorzystanie musicie mi zapłacić 10 tysięcy dongów (1.73 zł). W ten sposób stanę się milionerem bardzo szybko i nie będę nawet musiał szukać kantoru. (W międzyczasie lecę coś podpalić. Zacznę od zapałki, którą wcześniej postraszę.)
Już wróciłem, zapałka stawiła dzielny opór i nie zapłaciła, spełniłem więc groźbę. Niechaj to będzie groźbą dla Billa Gatesa i Marka Cukierberga. Opowiem Wam teraz o tym, jak utrudniłem sobie życie.
Zupełnie bez pomocy mówcy motywacyjnego od zawsze planowałem być wyjątkowy. Co ja mówię, „planowałem” – ja wiedziałem, że będę (i jestem już, nawet w wieku 6 lat!) wyjątkowy. Najpierw miałem być gwiazdą popu, która przyćmiłaby tego miernotę Michaela Jacksona. Potem postanowiłem zostać światowej klasy gitarzystą. Następnie – w hipomanii, więc mam dobrą wymówkę – planowałem nabyć 10 lat doświadczenia w kowalstwie w ciągu 6 miesięcy i namówić National Geographic do zrobienia reality szołu o mnie i mym talencie. Trzeba było uszkodzenia pleców, żebym zrozumiał, że nie jestem aż tak wyjątkowy, jak sądziłem. Bo – jak pisałem – wypadki miały się przydarzać innym ludziom, ja nie jestem innym ludziem (przynajmniej ze swojego punktu widzenia) i miałem zmienić świat, jak Steve Jobs czy inny Elon Musk, tylko oczywiście o wiele szybciej i na większą skalę. A tu nagle WTEM!
Gdy jesteście przekonani o swojej wyjątkowości – a aktualnie wmawia się nam to od dzieciństwa, każdy z nas jest wyjątkowy, amerykański sen i tak dalej – po pierwsze primo tracicie motywację, żeby cokolwiek trenować, pracować wytrwale, męczyć się i nie poddawać przy kolejnych porażkach. Bo po co? Przecież jesteście najlepsi, mówi Wam to telewizor, babcia i mówca motywacyjny, narysowaliście sobie okręgi i wyszło Wam, że lubilibyście być gwiazdą pop, moglibyście być największą gwiazdą (ktoś w końcu być nią musi!), a na koniec, rzecz jasna, zgarnęlibyście miliardy dolarów. Dziwne jednakowoż, że pan Rafael twierdzi, że to trudne. Pro-tip do rysowania okręgów: wystarczy mieć cyrkiel. Narzędzie to może nabyć każdy, używane nawet taniej, niż za milion dongów. Tak więc wszyscy jesteśmy wyjątkowymi, potencjalnymi miliarderami, jeśli tylko lubimy cokolwiek. Jedzenie też się liczy, bo przecież możemy zostać profesjonalnym wygrywaczem turniejów jedzenia na czas.
Moje życie stało się o wiele prostsze, kiedy (po dwóch latach terapii) przestałem czuć, że muszę być najlepszy we WSZYSTKIM. Bo trenowanie WSZYSTKIEGO zajmuje zajebiście dużo czasu. Nie zostałem między innymi najlepszym gitarzystą na świecie, bo okazało się, że nauka jest nudna, a poza tym po lekcji okropnie bolały mnie palce. Czyli poniosłem porażkę – zapewne dlatego, że nie wiedziałem wtedy, że trzeba rysować okręgi. (Kto narysuje trzy okręgi z tak obolałymi palcami? Nikt oprócz profesjonalnych rysowaczy okręgów! Nie wiem, czy za to dużo płacą, więc możliwe, że nie można zostać miliarderem-okręgorysowaczem. Jednak na początek spodziewam się dostać 100 tysięcy od pana dziennikarza, który uważa, że to trudne.) Kolejną porażkę poniosłem, nie zostając zawodowym kowalem. Następną – nie będąc pierwszą osobą na świecie całkowicie i na resztę życia wyleczoną z dwubiegunówki. Nie wygrałem na loterii. Nie zostałem supermodelem, nie zakasowałem Michaela Jacksona, nie mam miliarda, mimo, że umiem rozpalić ogień nawet podczas deszczu – chyba, że w kominku chłopaka Szacownego Eks-Małżonka. Tam nie umiem i nawet nie wiem, dlaczego. Porażka goni porażkę! Jestem nikim!
Kiedy przestaniemy się uparcie czepiać myśli o byciu wyjątkowym, nasze życie staje się o wiele prostsze, ponieważ postrzeganie świata w kategorii sukces vs porażka zależy od tego, z kim i czym się porównujemy. Przed wydaniem ostatniego albumu miałem na Spotify pięć razy mniej słuchaczy, niż teraz. $ukce$! Tyle, że wtedy miałem dwudziestu kilku, a teraz mam stu kilku. Tymczasem Justin Bieber ma 19 milionów. Jeśli porównam swoich stu ośmiu słuchaczy z dwudziestoma, osiągnąłem wielki sukces. Jeśli porównam się z Justinem Bieberem, mogę iść, wykopać sobie grób i zakopać się w nim żywcem, bo co warte życie człowieka, który ma 100 tysięcy mniej słuchaczy, niż Bieber? Tworzenie muzyki sprawia mi ogromną przyjemność i tak naprawdę nie obchodzi mnie, czy słucha mnie tysiąc ludzi, czy dwa tysiące, czy 26 osób. Jednak nie zostałem miliarderem, a nawet tysiącerem, bo w zeszłym roku zarobiłem na muzyce około 500 euro, w tym większość jako remikser i producer. (Na sprzęt i oprogramowanie wydałem dwa razy tyle, a teledysk do „Is That All There Is?” ze swoimi 470 obejrzeniami kosztował mnie dwieście euro. Sama płyta Audio przyniosła mi 31 euro zarobku. Tak więc w rzeczywistości nic nie zarobiłem, straciłem za to kolejne 500.) Ale przecież jestem wyjątkowy i narysowałem sobie okręgi. Wałęsa, oddawaj moje sto miliardów!
(Artykuł pana Karbowiaka, na którego miejscu bym się nie podpisał, zatytułowany jest „I ty zostaniesz miliarderem”, co w oczywisty sposób dowodzi, że możliwość ta dostępna jest każdemu, wystarczy odpowiednio długo poczekać, bo Rafael Badziag nie wyjaśnia, jak długo to potrwa.) Pada nawet kilka konkretnych porad, stosujących się do ludzi, którzy nie wpadli na pomysł produkowania szyb samochodowych w cenie poniżej tysiąca juanów i nie założyli Microsoftu – np. „Ich rodziny są dość tradycyjne, stworzone z kimś, kogo poznali przed rozpoczęciem kariery biznesowej. Trudno w ich życiorysach doszukać się balang, skandali, dramatów miłosnych, szampańskiego stylu życia. Naprawdę wolą spędzić wieczór w domu z bliskimi, niż pójść na luksusowy bankiet.” Dotyczy to, rzecz jasna, miliarderów. Jos posiada sklep na Etsy (jest więc w trakcie kariery biznesowej), nie ma w jego życiu skandali, dramatów miłosnych i szampańskiego stylu życia, chyba, że liczyć wypitą przez niego wczoraj lampkę wina za 3.99 euro. Nie wiem, czy kiedykolwiek w ogóle był na luksusowym bankiecie. Muszę mu kazać narysować okręgi.
Poczucie własnej wyjątkowości doprowadziło mnie do alkoholizmu, wypalenia zawodowego i załamań nerwowych. Mimo tego, że mogłem zostać w każdej chwili miliarderem, zamiast tego popadłem w długi, nie mogąc spłacać rat kredytu za mieszkanie. Gdybym wtedy wiedział o okręgach…! Nie spędzałem wieczorów w domu z bliskimi, ponieważ nie miałem dość tradycyjnej rodziny – w zasadzie, come to think of it, ciągle jej nie mam, jeśli stosować polskie kryteria. W szczególności brakuje mi 2.4 dziecka i nie mam już kredytu na 30 lat. W moim życiorysie da się znaleźć balangi, skandale, dramaty miłosne, szampańskiego stylu życia nie, bo nie znoszę szampana. W takim razie zadowoliłbym się byciem miernym milionerem (pan Dziabąg: „W biznesie chciałem się jednak dalej uczyć. Bo uważam, że milionerzy to przeciętni, jeśli nie mierni przedsiębiorcy.” Jak wiadomo, każdy przeciętny, jeśli nie mierny przedsiębiorca jest milionerem – sprawdzić, czy mieszka w Wietnamie). A jednak jestem co najwyżej tysiącerem, a moja firma wzięła w pysk, kiedy z hipomanii wpadłem w okres mieszany i wylądowałem po raz pierwszy na fotelu psychiatry, który zdiagnozował u mnie dwubiegunówkę.
Moja niedoszła nowa terapeutka, usłyszawszy, że mimo inwalidztwa pracuję nad książką i muzykuję, powiedziała z podziwem „jest pan bardzo pracowitym człowiekiem”. Moją pierwszą reakcją było zaprzeczenie – przecież nie jestem miliarderem, a nawet milionerem. Kiedyś definiowałem się przez pracę zarobkową: „kim jesteś?” – „grafikiem”. Potem odpowiedź brzmiała „kowalem”. Wydawało mi się wtedy, że drogą do szczęścia jest przezwyciężenie wszystkich przeszkód, niezależnie od tego, jakie są i zostanie najlepszym chociaż w jednej rzeczy na świecie. Przeszkód nie przezwyciężyłem i w niczym nie zostałem najlepszy, chyba, że uznać, że jestem najlepszym twórcą własnego bloga. Ostatecznie nikt nie pisze mojego bloga lepiej, niż ja. Powinienem się załamać i obwiesić na najbliższej gałęzi jako uosobienie porażki – pocieszając się, że jestem najlepszym i najwyjątkowszym porażkowiczem. Chociaż być może do osiągnięcia sukcesu w tej dziedzinie należy stracić miliardy, bo miliony mogą stracić porażkowicze przeciętni, jeśli nie mierni.
Jeśli jednak przedefiniować sukces… Mam dach nad głową, jem smaczne rzeczy, Ólafur sprawia mi przyjemność, piszę książkę i robię fajny research, nikt inny nie nagrał albumu Audio z jego stu słuchaczami, nikt inny nie jest mężem Josa, co stanowi być może mój największy sukces. Nikt inny nie jest mną – odniosłem stuprocentowy sukces w byciu sobą. „I ty zostaniesz miliarderem” – powodzenia, zwłaszcza, że jeśli miliarderami zostaną wszyscy czytelnicy artykułu, inflacja sięgnie błyskawicznie miliona procent i być może złotówka przebije donga w kategorii bycia najtańszą walutą świata. Co stanowiłoby rzecz jasna dowód wyjątkowości złotówki. Jeśli uznam się za człowieka zupełnie przeciętnego, mogę postrzegać swoje życie jako sukces. Owszem, mam dwubiegunówkę, ale nie spędzam (już) całego czasu wyłącznie na próbach jej zwalczenia. Bolą mnie plecy, ale nie spędzam (już) całego czasu na poszukiwaniu magicznej kuracji. Zajmuję się posiadaniem męża, składaniem prania jak zawodowiec (najlepiej wychodzą mi skarpetki) (bo wcale ich nie składam), czytam Allie Brosh, Joannę Chmielewską, Marian Keyes i Jenny Lawson. Zgubiłem obrączkę w koszu na śmieci – przyznam, że się najpierw załamałem, ale któż tak pięknie, jak ja zdoła stracić obrączkę przy wpychaniu na siłę tektury do kosza, który w zasadzie jest już przepełniony? Moje życie to pasmo sukcesów – rano na przykład zjadłem owsiankę, a mógłbym zamiast tego zjeść nadpleśniały chleb i wypić szklankę wody z kałuży.
Gdy jeszcze brałem LSD i rozmawiałem z bóstwem w lustrze, spytałem, czy jestem wyjątkowy. „Oczywiście,” odpowiedziało bóstwo, „jak każdy inny”. Odpowiedź mi się nie spodobała, poprosiłem więc o supermoc. „Bardzo proszę,” rzekł bóg łaskawie. „Otrzymasz moc wyboru i wcale Ci się ona nie spodoba.” Dzisiaj wybieram bycie przeciętniakiem. Jestem w tym naprawdę niezły.
A teraz idę pisać listy do przedsiębiorców, którym podpalę firmy, jeśli nie wpłacą mi miliona dongów. Chciałem powiedzieć, euro. Jos zwrócił uwagę, że policja może być niezadowolona z moich okręgów, ja jednak wskazałem, że mogę też podpalić posterunki. Ha! Wygrałem życie! Jestem królem, a niedługo też miliarderem. I Ty zostaniesz miliarderem, rzekł wszak pan Karbowiak, który zapewne po wywiadzie narysował sobie okręgi i jest już w połowie drogi do pierwszego miliarda. Nowe notki na moim blogu mają średnio od 600 do 2000 odsłon, załóżmy, że średnia to 1300. I Wy zostaniecie miliarderami! Kupcie sobie tylko cyrkiel i trochę dongów, na początek milion, na rozmnożenie.
PS. Okręgi ukradłem Ninie i ma ona pełne prawo ukręcić mi głowę, ale zanim to zrobi, niech pamięta, że w każdej chwili mogę jej podpalić kanapę. Tzn. w każdej chwili, w której jestem w Warszawie, bo mimo moich niebywałych umiejętności nie umiem jeszcze podpalać obiektów znajdujących się o tysiąc kilometrów ode mnie.