O tym, czy prawo działa przekonujemy się, gdy przepis i życie się rozchodzą. I jeśli wtedy brak procedur postępowania, które ukrócają mobbing i molestowanie w zarodku, to pracodawca, który o tym wie i nic nie robi – jest winny i powinien słono za to bulić.
Jeśli profesor łapie za biust studentkę i ona zostaje z tym sama, to wszystkie teksty prawne o niedyskryminacji nadają się z braku toaletowego na papier do kibla. Nie inaczej jest w telewizji i w każdym innym miejscu pracy, gdzie są zależni, podwładni i władni. Redaktor wrzeszczy, obraża się temperamentnie i sprawia, że przed spotkaniem z nim chce nam się rzygać i nie inaczej jest po spotkaniu. Mamy mdłości i wstręt do pracy bo czeka nas jego wrogość, rozbuchane ego, agresja, arogancja, obleśne teksty i gesty. I ciągnie się to miesiącami pomimo, że idziemy z tym do zwierzchnictwa i prosimy, by z tym skończyło. Proponują nam, byśmy zamiast tego skończyli z sobą, znosili lub zmienili pracę. Redaktor więc dalej „wyróżnia” i wybiera. Zaliczy, jeśli zaliczy… też i z uczelni znane.
Pierwszy raz świadkiem dyskryminacji byłem podczas studiów. Pan profesor prowadził ostatnie zajęcia przed egzaminem. Na koniec rzucił: „Panowie niech przyjdą przygotowani, a panie niech przyjdą w krótkich spódniczkach”. Tu zrobił przerwę na chóralny wybuch śmiechu. Sala odpowiedziała mamrotem „heee… heee?” Pan profesor, niezadowolony z efektu, dodał dobitnie „…bo przecież wiadomo, że się nie nauczą.” Kurtyna.
Nie zgłosiliśmy tego nigdzie. Pan profesor był na uczelni grubą szychą. Istniała możliwość, że sam będzie rozpatrywać skargę na siebie. My byliśmy wystraszonymi studenciakami, bojącymi się, że nie zaliczą egzaminu. Płeć męska wytrwale i twardo się uczyła. Płeć żeńska też. Ale na wszelki wypadek dziewczyny przyszły w krótkich spódniczkach. Chcieliśmy skończyć te studia.
Jeden kolega nie skończył studiów w terminie. Pewna koleżanka, nazwijmy ją Lola, bardzo się profesorowi podobała. Wywęszył, że chłopakiem Loli jest Zenio. Zenio oblał pierwszy termin, oblał drugi, powtarzał rok. Nie wiem, co się z nim ostatecznie stało, bo skończyłem studia i kontakt się urwał.
A potem to ja stałem się ofiarą mobbingu w pracy.
Najpierw wydawało mi się, że to złudzenie. Sympatyczna do tej pory szefowa, z którą można było po godzinach iść na piwo i pogadać o facetach, jakby się nieco zmieniła, dowiedziawszy się, że kogoś mam. Na początku śmiałem się, że najwyraźniej nie może być dobrze i w pracy i w życiu osobistym naraz. Zamieszkałem z ukochanym mężczyzną i pochwaliłem się tym kolegom. Od tego dnia moje wyniki w pracy — zależące wyłącznie od szefowej — spadły na mordę. Podczas oceny rocznej dała mi 1 punkt za kreatywność z 3 możliwych. Zdenerwowałem się, bo akurat w tym roku miałem na koncie bardzo dużo udanych projektów i zażądałem zmiany. Proszę bardzo, zmieniła na 2, co nie zmieniło faktu, że po raz pierwszy nie zmieściłem się w widełkach z napisem „podwyżka”, bo wszystkie pozostałe oceny też miałem pozaniżane. Ale jak udowodnić, że zasługuje się na więcej punktów, jeżeli ocenia cię tylko jedna osoba, a wszystkie kryteria są subiektywne? Jak obiektywnie udowodnić, że coś jest ładne, jeśli zwierzchniczka twierdzi, że jest brzydkie?
Zacząłem się denerwować przed wyjściem do pracy i pić wieczorami. Najpiękniejszymi dniami — rozkwitałem wtedy — były te, gdy szefowa chorowała. Wreszcie mogłem się wyprostować w fotelu i pracować spokojnie, nie trwożąc się, że zawoła mnie do sali konferencyjnej i opierdoli za to, co jej akurat wpadnie do głowy, wrzeszcząc i opryskując mi twarz kropelkami śliny. Pewnego dnia dama zasugerowała mi szkolenie z historii sztuki (z podtekstem „może zaczniesz lepiej pracować”). Przeszukałem Internet i odpowiedziałem, że nie ma dwu-trzydniowych szkoleń z historii sztuki, chyba, że roczne — lub dłuższe — studia. Szefowa wpisała mi w ocenie półrocznej „brak zainteresowania samorozwojem, odmawia wyjazdów na szkolenia”. Zawaliłem jeden termin, bo pracowałem z grypą i w gorączce wydawało mi się, że coś wysłałem do druku, a po ozdrowieniu okazało się, że nie. Osoba, dla której robiłem projekt wybaczyła mi natychmiast, ale szefowa miała co wpisać w ocenę półroczną. „Nie dotrzymuje terminów wykonania prac.”
Kiedy mój związek smutno się zakończył, a ja zostałem na lodzie i samotny, błyskawicznie rozgłosiłem informację, rzecz jasna w obecności szefowej. I stał się cud: oto jakość mojej pracy nagle była znów oceniana wysoko, kreatywność rzekomo wzrosła, a projekty nie wymagały setek poprawek. Ale wtedy już wiedziałem, co o tym myśleć. Wcale nie zacząłem lepiej pracować, a jakość moich projektów nie wzrosła. Zacząłem myśleć o szukaniu nowej pracy. Na widok szefowej dostawałem skrętu kiszek z przerażenia. Pokazała mi już, co potrafi. Ale nie była głupia; wszystkie obrzydliwe odzywki padały, gdy nie mieliśmy świadków, na maile nie odpisywała, a przy ludziach była dla mnie słodka jak landrynka.
W pewnym momencie zacząłem chorować. Najpierw jakieś przeziębienie, potem powikłania, potem zapalenie błędnika, potem grypa. Jakoś koło zapalenia błędnika przypadkiem spotkałem kogoś nowego — w planach był jednorazowy seks, zamiast tego wylągł się nowy związek. Przez trzy miesiące udawało mi się go ukrywać, aż w końcu ktoś doniósł szefowej i eldorado się skończyło. Odrzuciła czterdzieści kolejnych projektów papieru listowego, który jak sama nazwa wskazuje składa się z logo, adresu i wolnego miejsca na treść listu. Odrzucała projekty wizytówek, aż stanęło na takim, pod jakim sam bym się w życiu nie podpisał. Ale o to właśnie chodziło: nikt nie wdawał się w rozważanie szczegółów, nie wiedział, że szefowa ładne projekty uwaliła, grafikiem byłem ja i całą firma wiedziała, że to ja zaprojektowałem „takie coś”, co się nikomu nie podoba.
Zanim zwierzchniczka zdążyła mnie do reszty udupić, wpadłem w ciężką depresję i postanowiłem, że nie będę dalej sprawy ukrywać. Poinformowane kadry zaproponowały mi mniej więcej to, o czym pisze pani profesora: znosić cierpliwie albo zmienić pracę. Jasno mi powiedziano, że szefowej się nic nie stanie i nadal będzie piastować swoje stanowisko — a ja będę jej podwładnym. Odszedłem więc z firmy za porozumieniem stron „wskutek nierozwiązywalnego konfliktu”. Po mnie wskutek mobbingu odeszły z działu kolejne dwie osoby, z czego jedna wyłupała kadrom wprost, że dopóki firma zatrudnia tę kobietę, dział nigdy nie przestanie mieć wysokiej rotacji kadr. Było to wiele lat temu. Szefowa pracuje tam nadal.
Przepisy mówią o procedurach, sprawnych, znanych, efektywnych. Gdy zgłaszano do szefów Durczoka jego niewłaściwe zachowania, kobiety słyszały – taki mamy tu klimat, jak suka nie da, pies nie weźmie, no wiesz jaki on jest, no nic się nie da zrobić, no sama jesteś sobie winna. Łamano prawo na potęgę udając, że nic się nie dzieje. Odbierano poza wizją urok Durczokowi i niszczono życie niszczonych i molestowanych przez niego ludzi.
Teraz się to zmieniło? O.k., ale to trochę za późno. Redaktor Kamil Durczok miał prawo do tego, by i poza wizją pozostać miłym i uroczym. Władza degeneruje, tym szybciej i zwłaszcza jeśli przyzwala się na jej nadużywanie. Szczególnie gdy przywala się, by rozrastało się to, co w nas małe, skrofuliczne, co czerpie przyjemność z poniżania innych bo wtedy lula i usypia kompleksy, karmi rozbuchane pretensje, nieudolność, małość i wciąż nie dość dogłaskane ego.
W człowieku jest potencja. W dobrych warunkach nie musi się dowiedzieć, ile w nim drania zdolnego do wywyższania się, deptania, niszczenia i nękania zależnych. W dobrych warunkach drań mógłby przy pierwszej próbie rozdziawania japy i sięgania nie do swoich majtek dostać czerwoną kartkę i komunikat – nie u nas, i nie z nami. Redaktor Kamil Durczok miał dobre prawo, by nie rozwinąć w sobie tego, co sprawiło, że gdy wreszcie się wybebeszyło zwinęło mu pracę, dobre imię i dobre samopoczucie.
TVN wydaje się zainteresowane zamiecieniem sprawy Durczoka pod dywan. Odszkodowania wypłacono, anchormana zwolniono, rączki są czyste. Czy sześć miesięcznych pensji to dużo? Przez trzy lata nie mogłem się zmusić do przejścia ulicą, na której mieściła się firma, zatrudniająca szefową. Kiedyś spotkałem ją na przystanku, musiałem czekać na autobus i szlag mnie trafiał, bo dama szczebiotała przyjaźnie i zachowywała się — jak Durczok poza wizją — miło i uroczo. Nie słuchałem, zajęty głównie powstrzymywaniem chęci zwymiotowania jej na garsonkę. Do tej pory mam problemy z zaufaniem dowolnej osobie na wyższym stanowisku; od kiedy mój kumpel został szefem działu w swojej pracy ciężko jest mi zmusić się do pytania „a co u Ciebie?”. Nie trzymam się kurczowo nienawiści. Wybaczyłem dawnej przyjaciółce, która mnie okradła; kolejnym eksom; ojcu, którego nie dane mi było ujrzeć na oczy. Szefowej wybaczyć nie potrafię. Może potrzebuję jeszcze kilku dekad. (Albo informacji, że wpadła pod autobus.)
Foto: Kamil Durczok (ONS)