Kim jest Bjørn Larssen

Moją pierwszą inkarnacją była ta… przyrodzona. Ale nie wszyscy wiedzą, że nazwisko pod którym mnie dawno temu poznali było w rzeczywistości moim drugim. Mimo tego, że bio-ojciec chciał tylko tego, żeby mama usunęła ciążę, z nieznanych powodów dał mi swoje nazwisko. Nosiłem je do siódmego roku życia, kiedy zmieniono je (po spytaniu mnie o zdanie!) na nazwisko ojczyma. Nie wiem, jakie powiedzonko polskojęzyczne tu pasuje. Powiedzmy, że wpadłem z kowadła pod młot pneumatyczny.

W roku 1996 zacząłem używać internetu. Bardzo prędko odkryłem, że żadna zagranica nie umie napisać mojego imienia i nazwiska bez zrobienia co najmniej jednej literówki, co mnie szalenie irytowało. Poprawiałem cierpliwie, potem niecierpliwie, aż mi się znudziło. Czytałem wtedy książkę Grishama, w której jedna z postaci nosiła imię “Ray”. Spodobało mi się i zmieniłem internetową tożsamość na Raya. Poznawałem przez internet nie tylko osoby anglo-, ale też polskojęzyczne. W pewnym momencie zjawiłem się na imprezie, na której dwie osoby z ożywieniem rozmawiały o swoich znajomych, z których jeden nazywał się Ray, a drugi… tak po polsku. Szalenie się zdziwili, jak podobni ci znajomi byli do siebie…

Od tego momentu zacząłem używać Raya we wszystkich kontaktach. Po kilku latach polskie imię przestało być dla mnie imieniem, zaczęło być obojętnym dźwiękiem, na który reagowałem z przyzwyczajenia. Nigdy mi się jakoś specjalnie nie podobało, ale około 2005 zupełnie już od niego odwykłem. Wiedziałem, że będę jechać za granicę i że nikt nie wymówi tam mojego polskiego nazwiska. Chciałem się również nie nazywać jak mój ojczym – przestępca, alkoholik, przemocowiec, pisałem o tym. Po dwóch miesiącach zmagań z USC i Radą Języka Polskiego uzyskałem upragniony papier i od 8 maja 2006 mam w dowodzie nazwisko Ray Grant.

Oczywiście nie podaję tu “oryginalnego” nazwiska z premedytacją. Popełniłem ten błąd raz, w hotelu w Londynie, recepcjonistka była Polką i rozpoznała paszport. Byłem wtedy na tyle grzeczny, że opierdolu w temacie “jak można zmienić tak ładne polskie nazwisko, to wstyd” wysłuchałem bez protestów. Od tej pory na pytanie – zadane między innymi przez Wojciecha Orlińskiego, co jest jedną z moich ulubionych anegdot – o podanie “prawdziwego” nazwiska grzecznie odpowiadam ofertą pokazania dowodu. Jeśli osoba się upiera tłumaczę, że gdybym chciał podawać polskie nazwisko, to bym go nie zmieniał. Wydaje mi się, że (z zachowaniem skali!!!) potrafię zrozumieć doświadczenia osób trans, którym mówi się „gadaj co chcesz, dla mnie zawsze będziesz Stachem”. Mi mówiono podobnie i dzięki temu kilka moich znajomości się zakończyło. A ja nauczyłem się, żeby do ludzi zwracać się tak, jak oni chcą a nie tak jak ja uważam, że chcieć powinni.

Ten dawny polski chłopiec był ciągle wystraszony i nieśmiały. Powoli rodził się w nim bunt. Jednocześnie miał straszną potrzebę bycia takim, jak inni – ale nie umiał. Im bardziej próbował, tym bardziej mu się nie udawało. Zakładał niewygodne maski. Po jakimś czasie przestał mówić cokolwiek, bo każde zdanie stanowiło pułapkę – bardziej w głowie tego chłopca, niż w rzeczywistości. Ale strach i poczucie obcości to bardzo ciężkie i niewygodne kajdany.

Ray Grant zaczął wdawać się w politykę i ruchy feministyczno-LGTB (lub raczej feministyczno-gejowskie, od 2005-2006 dużo się zmieniło). Dostał pierwsze groźby w stylu “zajebie cie cfelu”, co go specjalnie nie obeszło, bo odkrył je po roku w folderze “inne wiadomości”, a był wciąż żywy. Dokonano na nim tzw. doxxingu, co zapewne się jakoś tłumaczy na polski, ale też go to specjalnie nie obeszło. Zrobił się odważniejszy, bo przebył lata terapii, przeniósł się do Holandii i generalnie stać go było na nieprzejmowanie się poczynaniami prawicowych trolli i portali. Ale nie lubił czasami samego siebie, w szczególności niebycia doskonałym. Do tej pory cierpi, gdy musi się przyznać… nie, nie do błędu, to jest OK. Do tego, że np. nie może wpaść do baru z okazji urodzin kolegi, bo ma fobię społeczną i się jej wstydzi. Mimo tego, że jej sobie nie wymyślił, ani nie chciał jej mieć. Ciągle zmaga się z samoakceptacją.

Bjørn jest człowiekiem, który odmawia przyjęcia do wiadomości istnienia pewnych części cywilizacji. (Znowu wtręt – trzecia osoba to zabieg literacki, nie myślę o sobie w trzeciej osobie i nie postrzegam tych trzech nazwisk jako trzech jaźni walczących w mózgu mym o pierwszeństwo. Proszę mi nie przysyłać recept na nowe leki.) Pisze powieść i dużo różnych rzeczy. Różnica polega między innymi na tym, że Ray pisze po polsku, a Bjørn wyłącznie po angielsku, bo pisanie wszystkiego w dwóch językach zajmuje strasznie dużo czasu.

Jego marzeniem jest mieszkanie w drewnianym domu w środku lasu (ale z wifi, łazienką full wypas i ogrzewaniem podłogowym). Zdaje sobie sprawę ze swojej dziwności, aprobuje ją, nawet lubi – mimo tego, że mu utrudnia życie. Różni ludzie mają różne utrudnienia, Bjørn ma swoje i mogłoby być gorzej (chociaż lepiej też). To Bjørn zaaprobował ostatecznie diagnozę lekoopornej dwubiegunówki i uczcił ją dużym tatuażem na głowie. Bjørn jest blondynem, co Raya okropnie irytuje, bo Ray jest leniwy i najchętniej by ten łeb ogolił. Bjørna irytuje utrata warkocza i fakt, że włosy rosną wolno, aktualnie będąc w tym paskudnym stadium, gdy są za długie na krótkie i za krótkie na długie.

Chłopiec polski był nieszczęśliwą i bezwolną ofiarą podłego świata kopiącego go po oczach. Ray zrozumiał, że jeśli chce zmian, to albo zmieni się sam, albo nie zmieni się nic. Bjørn jest zdania, że świat jest w dużej części podły, ale nie musi go naprawiać osobiście. Jak pisałem niedawno, stać mnie na wykonanie Timberlake’a i korzystam z tego wszelkimi siłami. Nie muszę czytać o polityce, wdawać się w pyskówki na twitterze, słuchać polskich recepcjonistek. Mogę się przyznawać do tego, do czego chcę tym osobom, którym chcę. Jeśli ktoś uzna to za tchórzliwość, niech sobie uznaje, to nie mój problem. Celem polskiego chłopca było bycie kochanym przez wszystkich na świecie. Celem Raya – naprawa świata. Bjørn chce mieć spokój i inglenook.

Jestem znany pewnej ilości ludzi wyłącznie jako Bjørn (lub Wiking, to nie ja wymyśliłem, sami zaczęli, ja wyłącznie nie protestuję). Zaczynam powoli napotykać ten sam problem, co wcześniej – nie trafiła się jeszcze (chyba) impreza podczas której rozmawiano o Rayu i Bjørnie, ale to jest spowodowane głównie moim brakiem uczestnictwa w spędach grupowych dowolnego rodzaju. Ray ma fobię społeczną i cierpi przez nią. Bjørn jest zgryźliwym samotnikiem jak dwóch zrzędów z Muppetów. Cierpi wyłącznie przez to, że w Amsterdamie jest za dużo ludzi.

Posiadanie zapasowej tożsamości ma wiele plusów dodatnich. Na przykład taki, że jeśli z jakichś powodów nie uda mi się opublikować powieści o Islandii pod nazwiskiem Bjørn Larssen (nawiasem mówiąc, zapisując nazwisko w ten akurat sposób niechcący zostałem Norwegiem), mogę sobie wybrać inne. Pisarz o nazwisku Ray Grant ma irytującą cechę, mianowicie już istnieje. (Istnieje też Björn Larsson i cała ta impreza może się skończyć tak, że “Liquid Fire” ukaże się pod nazwiskiem Legolasur Nabuchodonozor Konstantynopolitańczykowianeczek.) Zaproponowano mi Ray T. Grant (dziękuję, nie zapomniałem!), co ma sens, ale mi się wizualnie nie podoba i nawet nie wiem czemu. Domenę bjornlarssen.com wykupiłem bez żadnych problemów. A kiedy książka się ukaże prawdopodobnie uczczę to wystąpieniem o zmianę nazwiska. Chyba, że zmienię zdanie.

Parę dni temu na Twitterze padło pytanie “jaka jest twoja praca marzeń w czterech słowach?” Odpowiedziałem “pisarz, kowal, pisarz, kowal”. Po kliknięciu “publikuj” dotarło do mnie, że jestem człowiekiem, któremu dane było wykonywanie wszystkich wymarzonych zawodów. Byłem grafikiem bardzo wysokiej klasy. Muzykiem, który nigdy się nie przebił, ale przezroczysty winyl z moimi remiksami dumnie wisi na ścianie i to zaspokaja moje ambicje. Kowalem – za krótko jak na mój gust, ale ilu ludzi w ogóle kiedykolwiek wzięło do ręki młot kowalski? Teraz piszę. Pod kierunkiem redaktorki rozwijam się w szalonym tempie. Po raz pierwszy od wielu lat naprawdę wykorzystuję swoje IQ. Na co dzień mówię w czterech językach, bo Jos uczy się polskiego, głównie rozmawiamy po angielsku, niekiedy przerzucamy się na holenderski, a teraz dodałem islandzki. Chłopiec z polskim nazwiskiem był nieszczęśliwy, samotny i w ogóle chciałbym się cofnąć w czasie, porządnie go wyściskać (na mój widok umarłby ze strachu…) i zapewnić, że będzie lepiej. Ray przeżył rzeczy niezwykle intensywne zarówno pozytywnie jak i negatywnie, moja autobiografia kiedyś się ukaże i zaręczam, że będzie interesująca. Kim jest Bjørn tak do końca jeszcze nie wiem, ale mogę powiedzieć na pewno, że mimo uszkodzonych pleców i durnowatego mózgu jest szczęśliwy.

Rezerwuję prawo do tego, żeby za jakiś czas – jutro, za rok, za lat piętnaście – zmienić tożsamość po raz kolejny. Miałem mnóstwo fryzur, kolorów włosów, dwie daty urodzenia, jak na razie trzy nazwiska w papierach, czwarte jako pseudonim literacki. Mieszkałem w dwóch krajach, ale na tym się nie skończy. Odniosłem mnóstwo porażek, dzięki czemu udało mi się odnieść trochę sukcesów na bardzo różnych polach. Czemu miałbym się zadowalać jednym życiem, jeśli mogę mieć ich wiele?