Kontrowersje i awersje

Dalsze Informacje nadal nie dotarły, więc odmawiam rozmowy na ten temat i przechodzę do zupełnie innego…

*

Jakoś tak się złożyło, że dużo osób płci różnej rozmawiało ze mną ostatnio na temat otwartych związków, w których są lub też chciałyby być.

Otwartych związków jest, mam wrażenie, tyle rodzajów, ile osób w związkach. Są tacy, którzy w ogóle nie uprawiają seksu między sobą, tylko wyłącznie z innymi. Są takie pary, w których związek otwarty jest jednostronnie, zaś drugi partner czasami chce wiedzieć, co robi pierwszy, a czasami nie. Są takie, w których związek teoretycznie otwarty jest dwustronnie, ale zadowolona z tego jest tak naprawdę tylko jedna osoba. Są takie, które chodzą razem do seks-klubów, rozdzielają się przy wejściu, spotykają parę godzin później i idą do domu. Są takie, które uznają wyłącznie trójkąty i są takie, które uznają wszystko, oprócz trójkątów. I wszystko, ale to wszystko pomiędzy.

Kiedy mieszkałem jeszcze w Polsce, idea związku otwartego wydawała mi się dziwna i przerażająca. W ogóle nie potrafiłem sobie wyobrazić, że można uprawiać seks bez miłości, wydawało mi się to raczej obrzydliwe i sądziłem, że osoby, które robią takie rzeczy to jacyś dziwni zboczeńcy. Coś a la ekshibicjoniści — idziesz spokojnie ulicą, a tu wyskakuje na ciebie otwarty związek i rozchyla poły płaszcza.

Po zerwaniu z Szacownym Eks-Małżonkiem spotkałem niejakiego Erniego, któremu wspomniałem nieśmiało, że nie do końca mam ochotę na monogamię, bo chciałbym, że tak powiem, rozeznać się w rynku. Odpowiedź Erniego zdziwiła mnie nieco — rzekł on mianowicie, że w Amsterdamie właściwie prawie nikt nie jest monogamiczny, a on to już na pewno nie. Po czym bardzo prędko okazało się, że moje i jego wyobrażenie związku otwartego nieco się rozmijają. W moim wyglądało to tak, że jeśli przypadkiem spotkam kogoś niesamowicie atrakcyjnego, np. na siłowni, to wolno mi rozważyć, czy aby się z nim nie spotkać. W przypadku Erniego wyglądało to nieco inaczej — ot, nie miał nic do roboty w niedzielny wieczór, więc poszedł do darkroomu i odbył seks z Portugalczykiem, który mu się nawinął.

Od tego czasu minęło parę lat, a ja nauczyłem się paru rzeczy i poznałem paru ludzi. Na przykład, słodkiego faceta, po uszy zakochanego w partnerze, co nie przeszkadza mu zupełnie w regularnym uczestnictwie w fetyszystycznych seks-imprezach podlanych (posypanych?) dużą ilością narkotyków. Parę lesbijek lubiących ostre S/M łącznie z piętnowaniem rozgrzanym żelazem (nie, nie pomagałem im przy tym…) oraz lalki Barbie, kotki i kwiatuszki. Uroczego dealera narkotyków, który w wolnych chwilach kolekcjonuje sztukę dwudziestowieczną, czyta mnóstwo książek w pięciu różnych językach i podsyła mi nowe pomysły związane z kowalstwem (np. sugestię, żebym nawiązał współpracę z producentem luksusowych trumien). I nauczyłem się jednej rzeczy: nieoceniania ludzi. Nie ma czegoś takiego, jak osoba w stu procentach zła, ani w stu procentach dobra. Matka Teresa uważała, że prezerwatywy i aborcja to „największe problemy, przed jakimi stoi świat” i przetrzymywała pieniądze ofiarowane dla biednych na kontach Watykanu. Hitler przed napisaniem „Mein Kampf” utrzymywał się ze swojego malarstwa, spędzał mnóstwo czasu na wykładach, koncertach, w operze i teatrze i ogólnie rzecz biorąc był zapewne uroczym młodym artystą. (Żeby nie było, ja tej dwójki nie porównuję.) Co więcej, poznałem już dwóch kowali, którzy mnie ołgali, więc jak widać nawet członkowie mojej ukochanej profesji nie są bez wad — czegóż więc można się spodziewać po Matce Teresie…

Do czego zmierzam z całym tym postem? Do niczego. Cieszą mnie moje obserwacje i bardzo ekscytuje poznawanie świata we wszystkich jego przejawach. Ciekaw jestem też, czy są takie zachowania lub postawy, które w Waszych oczach natychmiast dyskwalifikują daną osobę totalnie, w stu procentach i nie do naprawienia. Osobiście nie toleruję rasistów, homofobów, antysemitów i seksistów, więc nie jest bynajmniej tak, że jestem gotów pochylić się z dobrotliwym uśmiechem i poklepać po główce Adolfa, bo przecież był artystą — ale wiemy przecież wszyscy, że w Polsce o wiele prędzej znajdziemy chętnego do pochwały dowolnego rasisty, homofoba, antysemity i seksisty, niż ciemnoskórego Żyda-geja. Nawet, jeśli ten pierwszy wrzeszczy „Rosja kur…”, a ten drugi wszelkie wolne chwile spędza na pomocy ubogim.

*

Odpowiadam na pytania niezadane.

Owszem, w Holandii jazda rowerem po trzech piwach jest niekarana, z wyjątkiem sytuacji, w której rowerzysta doprowadzi do wypadku z udziałem samochodu lub pieszego. W przypadku samochodu, kierowca samochodu musi jeszcze udowodnić, że to nie jego wina. Mówię wyłącznie na podstawie swoich doświadczeń w jeździe na rowerze po pijaku. Być może w rzeczywistości jest to karane bardzo surowo, ale nie znam żadnej osoby, której by się to przytrafiło, znam setki osób, w tym dwie niepijące, a na rowerze w Amsterdamie jeżdżą właściwie wszyscy i przez większość czasu, więc próbka jest statystycznie znacząca. Z drugiej strony, z tych setek znajomych mi osób, samochód posiadają trzy.

Owszem, w Holandii zamówienie trzech gram ziela dla psa rasy pudel jest niekarane. Nie oznacza to, że nie jest przestępstwem. Jest przestępstwem karanym niczym, o zerowej szkodliwości społecznej i dowolnej innej. Przestępstwem karanym CZYMŚ byłoby zamówienie sześciu gramów w jednej przesyłce, przy czym najprawdopodobniejszą karą (w wypadku, gdyby ktokolwiek odnotował zbrodnię) byłoby odebranie przesyłki i pouczenie, żeby następnym razem zamawiać po pięć gramów w jednej przesyłce.

Owszem, w Holandii stwierdzenie, że Biblię napisali „napruci winem” jest niekarane. Prawdopodobnie w celu ukarania tak twierdzącego musieliby go pozwać autorzy Biblii lub ich spadkobiercy, zakładając, że zadbali o przedłużenie praw autorskich powyżej standardowych 50 lat od powstania dzieła.

Owszem, zostaję tutaj i nigdzie się nie wybieram…