Zapytano mnie trzy razy – w ogóle to ciekawe, zbieram pytania do następnego newslettera, mam trzy, każde zadane przez trzy osoby – jak zdołałem ukończyć książkę. Myślałem nad tym długo i odpowiedź jest prosta: kryzys wieku średniego.
Z jednej strony jestem obrzydliwie niższo-średnio-klasowy. Marzę o domku na przedmieściach, ogródku – no dobrze, ogrodzie, chciałbym nawet mieć psa (?!!? – mam psofobię, ale uczę się ją przezwyciężać) i żywopłot (ratunku!!!). Tylko 1.75 dziecka nie chcę, w naszym związku jest już dwoje dzieci, a raczej dwóch. Wystarczy. Z drugiej strony zamiast rzucać się na Ferrari i młodszych partnerów, latać po imprezach tłumacząc sobie, że jestem młody duchem, zachowuję się dokładnie odwrotnie. Kryzys przyniósł mi wreszcie zrozumienie, że nie mam obowiązku być taki, jak inni i nie tylko pod względem tatuaży i fryzury. Ogólnie.
Różne osoby, w tym moja siostra są aktualnie – że tak powiem – na rynku randkowym. Kiedy słucham ich opowieści, nawet tych naprawdę ekscytujących, przeżywam chwile szczęścia na myśl, że ja nie muszę. Siostra opowiada mi o wypadzie do muzeum, kolacjach (liczba mnoga) ze śniadaniami, standupie, pokazuje całkiem przyjemne zdjęcia. Inna znajoma osoba – jak zwykle zmieniam i mącę – jest tak jakby w połowie rozwiedziona, już się decyduje na powrót, po chwili na odejście, trochę się z kimś spotyka a trochę nie, korzysta z życia alibo nie korzysta. A ja nie muszę. Jak mawiał kolega z liceum, to jest nudne i w tym czasie możnaby napisać jakiś program.
Gdybym się jutro obudził i odkrył, że w mym łożu znajduje się dwudziestolatek zacząłbym wrzeszczeć i protestować przeciwko takim koszmarom. Ferrari przyjąłbym z przyjemnością, to zdaje się jest drogie i być może nawet wystarczyłoby na domek z ogródkiem. No dobrze, chcę mieć motocykl, to nie jest kryzys, chcę go mieć jakoś od dziesiątego roku życia.
W tej chwili znajduję się w Magicznym Ogrodzie, patrz fotka. Panuje tu cudowna cisza, tzn. będzie panowała gdy mój przyjaciel skończy kosić trawę. Wieczorami chodzę na długie spacery po czymś, co po polsku nazywa się chyba padok – takie pole, po którym biegają konie, w nocy nie biegają. Księżyc w pełni nawala z taką mocą, że próbując oglądać gwiazdy wyraziłem pewien niesmak, bo co to za lampa, po czym się odwróciłem. Zdjęcia będą w przyszłym tygodniu, bo mam Internet dowożony na taczkach i sprawdzanie maili trwa kilka minut.
Co za ulga…
We wtorek najpierw udałem się zapoznać z nowym zespołem psychiatrycznym. Poczułem się dopieszczony, zespół składa się z 15 osób, chociaż z kapelanem wszystkich wyznań naraz raczej nie będę się spotykać. (Nie, nie będę tych 14 osób oglądać NARAZ…) Wróciłem do domu, gdzie pędem podpisywałem i pakowałem celem wysyłki własne książki, co wydawałoby się wyjątkowo przyjemnym problemem. Jednakowoż dzięki temu obiad połknąłem, lekko się dławiąc, potem biegłem do promu z bagażami (ja z bagażami, prom chyba nie miał), następnie zaś okazało się, że mam niewłaściwie wydrukowany bilet i o mało nie uciekł mi pociąg. Zlany potem usadowiłem się wygodnie, już po godzinie przestało się ze mnie lać, nikt nie wydawał z siebie nadmiaru dźwięków i ku swojemu zdziwieniu nawet dojechałem. Przyjaciel odebrał mnie z dworca, przywiózł na miejsce, zaprezentował gościnność tak nieprzyzwoitą, że powinna być nielegalna, po czym oddalił się do domu. Zostałem sam, wyłączyłem roaming i westchnąłem w głos:
– Wreszcie jestem offline…
W następnej kolejności poczułem, że boli mnie wszystko. To, że jak zwykle naciągnąłem sobie coś w plecach za pomocą biegów z walizą nie było zaskakujące, ale sztywny miałem praktycznie każdy mięsień. Była godzina 19, ogień rozpalony, z bagaży wyciągnąłem wyłącznie rzeczy niezbędne celem spożycia kolacji, po czym padłem na łóżko i starałem się nie zasnąć od razu. Nie wiedziałem, jak potwornie byłem zmęczony, głównie psychicznie, ale fizycznie też, bo nerwy skutkują np. napięciem mięśni. Dopiero dotarcie do samotni pozwoliło mi to zauważyć…
(Cały czas zmierzam do odpowiedzi na pytanie, jakim cudem napisałem książkę, to jest malutka dygresja.)
Stary hipis, tzn. ja udał się przywitać drzewa, pogłaskać, spytać o samopoczucie – zmęczenie zmęczeniem, ale odnowienie przyjaźni z drzewami było mi niezbędne. O 22:30 nie wytrzymałem, rąbnąłem się do łóżka, przespałem 10 godzin – co zdarza mi się mniej więcej nigdy – i obudziłem się nadal zmęczony, ale inaczej. Z hałasów słyszałem głównie napalone sowy, chyba mają okres godowy, zachowują się jak adoratorzy mojej siostry, musiała ukryć profil po godzinie, bo miała setkę wiadomości.
Usiadłem na szezlongu. Poprzednim razem przybyłem tu pisać, redagować, pisać, redagować. Tym razem komputer zostawiłem w spokoju i wziąłem się za lekturę nieprzerywaną remontami, wrzaskami z baru na dole, rykami dzieci (oczywiście mówię o cudzych dzieciach, Twoje są wyjątkowe!) i łup-łup-muzyką studentów zza ściany. Widok z szezlonga znajduje się na fotce na początku, w tej chwili siedzę dokładnie w tej samej pozycji.
Gdyby w tym momencie ktoś zaproponował mi udanie się na imprezę, gdzie czekają na mnie The Rock, Jason Momoa i Travis Fimmel, zacząłbym niemrawo rzucać kamieniami…
*
Mam rozgrzebane w draftach cztery notki okołopolityczne. Jedną zapewne opublikuję, trzy pozostałe zapewne sczezną. Prawda jest taka, że polityka mnie brzydzi. Jestem świadom ohydnych rzygów, jakie wydala z siebie Kaczkodan (z przyległościami) w temacie karty LGBT. W związku z tym przestałem w ogóle zaglądać do jakichkolwiek polskich wiadomości. Nawiasem mówiąc, w holenderskich też o tym mówią. Tak naprawdę z tematów okołopolitycznych śledzę wyłącznie Brexit, bo jest jak „Gra o tron”, nic nie wiadomo, co chwila następują zwroty akcji, może będzie dodatkowy sezon, może nie. Holexit zdechł śmiercią naturalną i nie wspomina o nim nikt, a przynajmniej nie w mojej obecności, to duży plus. Z drugiej strony możliwe, że grzmią o nim wszyscy, ale tak dokładnie odciąłem się od polityki, że nawet o tym nie wiem. Proszę mnie nie wyprowadzać z błędu.
Natomiast: otrzymałem materiały od fundacji Pozytywnie Otwarci i będę o tym pisać na pewno, bo mnie interesuje. Ta notka będzie. Ale nie obiecuję, że zaraz…
*
Dobra, więc książka.
Kiedy uszkodziłem sobie plecy w 2015 dotarło do mnie, że nie jestem nieśmiertelny, a co gorsza nie będę już więcej młody. To odkrycie nazywa się kryzysem wieku średniego. Wpadłem, jak należy, w panikę. Ale nie taką od nowego chłopaka i Ferrari. Planowałem przez wiele lat, że napiszę książkę, rzucałem zdaniami typu „hę hę, takie barachło to ja bym napisał przez sen z jedną ręką w kieszeni”, po czym albo nie pisałem, albo po dwóch tygodniach nudziłem samego siebie. Czemu ktokolwiek miałby chcieć czytać coś, co nudzi autora?
1 stycznia 2017 zacząłem pracę nad Storytellers. I kontynuowałem. Przez ponad dwa lata i 21 draftów. Gnało mnie kilka rzeczy. Po pierwsze primo, świadomość, że kiedyś umrę i typowe dla kryzysu wieku średniego uczucie, że to już za chwilę. Po drugie primo, siedzenie w jednej pozycji i pojękiwanie z bólu – tej metody twórczej nie polecam. Po trzecie primo – zrozumienie, że jeśli będę wyłącznie chrząkać o tym, że ktoś tam coś tam, a ja bym napisał lepiej, nigdy niczego nie napiszę, ale rozboli mnie gardło od chrząkania. Po czwarte primo, mając do wyboru siedzieć i tępo patrzeć w telewizor lub siedzieć i pisać, wolałem to drugie. Po piąte primo, ta historia – lub raczej te historie – nie znudziły mnie przez ponad dwa lata! Ale tak naprawdę winę za dwie książki ponosi kryzys wieku średniego i nic na to nie poradzę, osobom mającym lat 20 lub 60 ta wiedza zapewne do niczego się nie przyda.
Dlaczego dwie? Drugą książkę naszkicowałem na chybcika i była pomyłką. Wstyd mi, że rozesłałem ją m. in. czytelnikom tego bloga i mam nadzieję, że nie wyrobią sobie dzięki temu utworowi jednoznacznej opinii na temat moich umiejętności pisarskich. Tu kryzys popisał się za bardzo, mianowicie dodał mi okropnego cugu – skoro zaraz umrę, trzeba pisać cokolwiek, bo trumna już czeka. Owszem, da się tak skończyć jakąś książkę, ale moje w założeniu miały być dobre. Ta druga nie była. Reputację też ma się jedną i dlatego cieszę się, że nie widziało jej zbyt wiele osób… Znam osobę, która postanowiła, że wyda książkę – i wydała. Całość zajęła jej dwa miesiące. Głównie interesowała ją okładka i jej nazwisko na owej okładce. (Bardzo zresztą pięknej!) Gdyby God of Fire ujrzał światło dzienne, mógłbym się chwalić wyłącznie okładką.
Zamiast tego niechcący zacząłem pisać cykl, który da się streścić słowami „Terry Pratchett spotyka Drag Race w Ásgardzie”. Zanim cokolwiek będzie gotowe do pokazania, minie co najmniej reszta tego roku. Mam nadzieję w międzyczasie wyprowadzić się do domku na uboczu, wraz z ogródkiem i żywopłotem. W tym wieku na upartego mógłbym już być dziadkiem, potrzeba ciszy i spokoju w niczym mi nie przeszkadza, myśl o tym, że facet z blond irokezem i tatuażami na głowie jest zwykłym małomiasteczkowym nudziarzem bardzo mnie kręci. W ciszy i spokoju pisze się o wiele przyjemniej…
Dobrze, wystarczy, wracam do „Dumy i uprzedzenia”. W 2019 nikt by tej książki nie wydał. Za długie opisy, monologi wewnętrzne, za dużo przymiotników (to nie jest żart), bohaterowie nazywają się zbyt podobnie i jest ich nadmiar. Ale jako człowiek stary mam prawo czytać książkę zawierającą przymiotniki i planuję korzystać z tego ile wlezie. Ha! Gadanie, że czterdziestka to nowa trzydziestka to brednie, czterdziestka to czterdziestka, ale co z tego? Okazuje się, że lubię być w wieku średnim. Mogę być nudziarzem przytulającym drzewa i nikt mi nie zabroni.