Kiedyś czytałem o kryzysie wieku średniego. Nie do końca wiem, kiedy właściwie zaczyna się wiek średni. Puszczając oczko mówiłem, że mam swój zaplanowany – motocykl, u boku obowiązkowy dwudziestolatek z sianem w głowie, siłownia, botoks (OK, żartuję), koszulki ze sklepu Cool Cat, którego klientela według szefa marketingu ma 16-24 lata. Miałem wtedy trzydzieści lat. Nie przyszło mi do głowy, że wiek średni jest czymś, co rzeczywiście może mi się pewnego dnia przytrafić.
Na samym środku brody pyszni się siwy włos. Próbowałem go wyrwać, ale trzyma się, drań, boli. Oprócz tego siwieję na skroniach. Gdybym usiłował wyglądać „normalnie”, zapewne efekt byłby dość elegancki. Nie próbuję, golę boki głowy i udaję, że siwizna znika. Ubieram się tak samo, jak dziesięć lat temu – dżinsy, ramoneska, t-shirt. Kiedy po roku treningów na siłowni miałem po raz pierwszy w życiu wyraźnie zarysowane mięśnie kupowałem koszulki w rozmiarze M, żeby je podkreślić. Teraz kupuję XL i chowam się w nich. Czasami z motywami kowalskimi, czasami z jednym z tych sklepów internetowych, gdzie produkt dostępny jest tylko przez jeden dzień. Kiedy coś, co noszę okazuje się nagle modne, czuję się osaczony – tak, jak kilka lat temu, gdy arafatki nagle były in i publicznie oskarżono mnie o ubieranie się modnie. Proszę zostawić moje ciuchy w spokoju. Potrzeba bycia widzianym i podziwianym znikła. Zapewne poszła tam, gdzie moja chęć do imprezowania.
W młodości (hę, hę) lubiłem spędzać wakacje w dużych miastach. Chodziliśmy po sklepach płytowych i księgarniach, wieczorami na koncerty i do klubów. Pozostały mi setlisty, kilka autografów, bilety wyrzuciłem, gdy uzbierało się na nich tyle kurzu, że nie byłem pewien z jakiego koncertu pochodzi ten na górze kupki. James Murphy z LCD Soundsystem rapuje w „Losing My Edge” o tym, jak widział pierwszy koncert Can w Kolonii. Ja widziałem LCD Soundsystem zanim jeszcze wydali płytę i usłyszał o nich świat. Hipstowałem, zanim hipsteryzm był modny. Słuchałem muzyki, której nie znasz.
Mam 38 lat. Czy to wiek średni? Kompletnie straciłem zainteresowanie miastami. Mój miesiąc miodowy to pobyt u przyjaciela, którego ogród wygląda jak scenografia do teledysku Enyi. Rozkoszuję się słuchaniem wiatru, ćwierkania ptaków, podglądania, jak mama przynosi pisklakom robaczki, a tata boi się podlecieć, bo siedzę za blisko. Nie ruszam się, ale wystarczy, że jestem – tata jest trochę tchórzliwy. Piję wieczorem z przyjaciółmi i Josem – colę light bez kofeiny. Szaleństwo dekadencji.
Kilka lat temu marzyłem o kupnie motocykla. Dzięki temu, że sprzedałem mieszkanie o wiele drożej, niż kupiłem mógłbym nabyć Yamahę choćby jutro – używaną, ale jednak. Nie robię tego. Nie dlatego, że zmieniłem zdanie – po prostu oszczędności są fajne i miło je mieć. Niedużo, ale własne. Co jakiś czas zaglądam do aplikacji na telefonie tylko po to, żeby znowu zobaczyć sumkę na koncie. Jest. Moja. Co za nią kupię? Prawdopodobnie nic. Na czarną godzinę, która rzecz jasna oby nigdy nie nadeszła.
Ramoneska ma 20 lat. Czytałem kiedyś, może na Fochu, a może nie, wyznania oburzonej dziewczyny, zszokowanej tym, że mężczyźni noszą latami tę samą skórzaną kurtkę i nawet jej nie oddają do pralni. Ramoneska nie jest skórzaną kurtką, jest pluszowym misiem, rodzinnym domem, kotletem schabowym z marchewką i groszkiem. Gdy ją kupiłem, wyraz „lajfstajl” jeszcze nie istniał. Jest bezpieczeństwem, niezmiennym elementem mojego życia. Zapewniam, że nie śmierdzi – mimo, że nie poddaję jej procesowi chemicznego prania. Wiem dokładnie, gdzie są kieszenie, gdzie mam portfel, a gdzie chusteczkę do nosa. W ciągu tych dwudziestu lat zmieniłem kraj zamieszkania, pracę, mężczyznę (ahem, kilka razy), buty, komputer, fryzurę (ahem, kilka razy). Ramoneska trwa. Najpewniej będę ją nadal nosić za kolejne 20 lat, chyba, że utyję na tyle, że nie da się jej dopiąć.
Zamiast dwudziestoletniego bimbo mam pięćdziesięcioletniego męża. Świeżo upieczony, mniam mniam. Nie wiedziałem, czy ślub coś zmieni – na razie wygląda na to, że zakochaliśmy się od nowa, tym cudownym pierwszym zakochaniem, kiedy on tak ślicznie przypala kartofle. (Jos nigdy niczego nie przypala, od tego ma mnie.) Gdy wczoraj siedzieliśmy przy ognisku, nieśmiało się oddalił, bo zasypiał. Po pięciu minutach poszedłem za nim, bo nawet ogień nie cieszy mnie jak zwykle, gdy mam siedzieć przy nim sam. Zdaje się, że zostaliśmy jedną z tych par, które mówią o sobie „my”. Zaprosimy, pójdziemy, ugotujemy, zrobimy, pojedziemy. A gdy się spotkaliśmy cztery i pół roku temu obaj byliśmy zadowoleni z kompletnej niezależności i żaden z nas nie szukał związku.
Siedzę z laptopem na tarasie i piszę, Jos śpi – z jakiegoś powodu rozkwit wiosny w Mintard powoduje w nim senność. Może przez pyłki. Nawet jego senność mnie rozczula. Jestem kompletnie szczęśliwy. Nie spełniły się moje czarne wizje – podczas własnego ślubu nie byłem zaspany, w depresji, w manii. Było idealnie tak, jak chcieliśmy. Najlepsza szarlotka w mieście nadal jest najlepsza. Gdy z fotografką szliśmy przez miasto, kilka osób zawołało za nami, że bosko wyglądamy. Kilt, którego się trochę bałem, jest dla mnie tak naturalny, jak dwudziestoletnia ramoneska. Podobnie, jak Jos. Zieleń, ptaki, wiatr, ogień, mężczyzna, szparagi, tulipany, brak Internetu, bąki fruwające dookoła jak ospałe szerszenie z nadwagą. Spokój, kamienny sen, bliskość, niczym niezmącone szczęście.
Jeśli tak wygląda kryzys wieku średniego, to myślę, że jakoś przetrwam. Aż nie zacznie się kryzys późnego wieku średniego.
Zdjęcie: Dorota Kozerska