Miłość na kredyt

Szanowni Państwo,

czas na ekspiację: otóż nie tylko frankowiczom wciśnięto gówno w złotym papierku. W kraju rzekomo cywilizowanym i przepełnionym regulacjami po dziurki w zębach też można wpakować się w kompletnie idiotyczny produkt bankowy, sprzedawany jako Wspaniała Okazja. Służę przykładem. Niestety — własnym.

W roku 2007 wyczytałem na forum dla ekspatów, że jest świetny moment na zakup mieszkania. Ceny idą w górę fafnasty rok z rzędu, wynajmowanie to wyrzucanie pieniędzy za okno, tylko zakup! Gdy kupisz mieszkanie, będzie całe twoje! Będziesz właścicielem ziemskim! Zajrzałem na stronę z ogłoszeniami i pierwszym, na co padło me oko był piękny apartament 10 minut od centrum, z kominkiem i widokiem na park. Kiedy ocknąłem się z omdlenia, dłoń ma śmiało ujęła telefon i zadzwoniłem do agenta, poleconego mi przez koleżankę z pracy.

Apartament z kominkiem niestety sprzedał się w ciągu 20 minut od zamieszczenia ogłoszenia, co zwiększyło moje przekonanie, że należy kupować. Agent roztoczył przede mną cudowne wizje, zaprezentował moją możliwość kredytową wyliczoną z palca na kalkulatorze, po czym wysłuchał moich pragnień (głównie w zakresie lokalizacji, bo chciałem jeździć do pracy rowerem i nie mieć czasu się spocić). Kilka dni później zaprezentował mi pierwszy lokal. Było to miejsce nie do zapomnienia — wyglądało bowiem, jakby ktoś wziął małe mieszkanie i obudował je dookoła czymś w rodzaju tunelu o szerokości metra. Pod prysznicem wystawało wesoło gniazdko elektryczne, zaś w sąsiedztwie znajdowało się li i jedynie przedszkole, którego bliskość jakoś nie wydawała mi się potrzebna.

Drugi apartament spełnił moje wymagania z nawiązką. Marzyłem otóż o posiadaniu mieszkania typu studio, z jedną wielką przestrzenią. Martwiło mnie jednak to, że tego typu mieszkania na ogół mieściły się na strychu, a ja nie lubię schodów. Jednakowoż agent zaprezentował mi studio na parterze. Rzuciłem się na nie warcząc „moje!!!” (byłem wtedy w stanie hipomanii, skąd wiedzieliście?) i zapewniłem go o swojej niezgonnej miłości do lokalu. Kilka dni negocjowaliśmy cenę — którą udało się zbić o pięć tysięcy dzięki temu, że mój agent był, jak mniemam, niezłym pokerzystą — i zapadła decyzja.

Drugi agent, finansowiec, skontaktował się z kilkoma bankami i przedstawił mi ofertę nie do odrzucenia. „To świetne warunki kredytowe,” zachwalał, „lepszych pan nie dostanie.” Zgodnie z jego podpowiedzią zafiksowaliśmy oprocentowanie na 9 lat, jako, że również było „doskonałe, lepszego nie będzie”. Szczegółów kredytu nie poznałem, oprócz informacji, że bazuje on na akcjach i obligacjach, „ale nie musi się pan tym zajmować, niech mi pan tylko powie, czy chce pan grać ryzykownie, czy nie?” Nie chciałem, więc zafiksowaliśmy 50% akcji i 50% obligacji.

Podczas wizyty u notariusza tłumaczono na angielski każdą kolejną stronę umowy. Ale nie kredytowej. Umowy sprzedaży. Umowę kredytową podpisałem poniekąd w ciemno, zachęcany przez mojego agenta, w zbożnym przekonaniu, że skoro go opłacam, to działa na moją korzyść. (Pewnie się już domyślacie, co będzie dalej.) Mój niderlandzki w 2007 roku sięgał wyżyn „ja prosić jajko”. Umowa sprzedaży brzmiała jak umowa sprzedaży, nic wyjątkowego. Wszystko podpisałem, dostałem butelkę szampana (którego nie znoszę, ale przydał się jako prezent), klucze i rozpocząłem remont przy wydatnej pomocy mojego brata.

Po pomalowaniu ścian, położeniu w sypialni wykładziny i nabyciu szafy, regału na książki i paru podobnych utensyliów odkryłem, że popełniłem drobny błąd, kupując mieszkanie do remontu i nie posiadając przy tym pieniądzy na rzeczony remont. Ale co tam, rzekłem rześko, się zdąży. Zamontowałem ogrzewanie, pożyczając część kasy od znajomego Holendra, zrobiłem pół kuchni, wmontowałem w sypialni eleganckie przesuwne drzwi zamiast poprzednio się tam rojących zgniłych drzwi balkonowych, przez które właziły do środka robaki i wilgoć, dokonałem jeszcze kilku ulepszeń, po czym zachorowałem i piniondz nagle dokonał efektownego wyjścia. W międzyczasie zaś huknął kryzys, a ceny mieszkań zaczęły spadać na łeb, na szyję.

Gdy zapytałem swojego agenta nieruchomości co robić, zgodnie z otrzymanym przy zakupie prikazem, aby dawać znać o problemach ze spłatą, agent przesłał mi do podpisu piękne pismo napisane w języku prawniczym. Przed podpisaniem skonsultowałem się z prawnikiem, który chętnie objaśnił mnie, że podpisując daję agentowi 2% prowizji od ceny sprzedaży, a w zamian nie otrzymuję w zasadzie nic, sprzedaż może zostać poczyniona po cenie wedle widzimisię agenta, a resztę długu będę musiał spłacić. Nadąwszy się godnie odmówiłem podpisania utworu i zrobiłem awanturę w temacie „do tej pory byłem idealnym płatnikiem, a jak się pojawia drobny problem, to się na mnie wypinacie”, po czym okazało się, że bank wcale nie żąda sprzedaży — jak mi powiedziano — i że mogę spłacać nieco mniejsze raty, a potem spłacić dług. Tak się też stało, a w międzyczasie, w grudniu 2013, otrzymałem pismo, na którego widok zbladłem. List informował mnie albowiem, iż spłaciłem dwa tysiące siedemset euro, a po trzydziestu latach spłacę według prognoz tysięcy czterdzieści, resztę pieniędzy będąc wciąż winnym. Co do tego, co mam zrobić z długiem wartości 80% mieszkania po trzydziestu latach spłacania rat, bank wesoło sugerował, że mogę je sprzedać. Po schwyceniu kalkulatorka wyliczyłem sobie bez trudu, że przez 30 lat spłacę 40 tysięcy długu i 320 tysięcy odsetek.

Rzuciłem się na umowę kredytową, albowiem w międzyczasie mój niderlandzki nieco się poprawił. Pierwsze, co zobaczyłem, to uroczy rysunek pana niosącego pudła z podpisem WYSOKIE RYZYKO. Następnie dowiedziałem się zaś, że mój kredyt działa tak, że przez trzydzieści lat spłacam odsetki od całości, a samego kredytu w zasadzie nie spłacam (to znaczy spłacam, 53 euro miesięcznie). Szybki google powiadomił mnie, że kredyty tego typu zostały zdelegalizowane dwa lata po moim zakupie, jako wysoce nieetyczne i niebezpieczne zarówno dla banku, jak i spłacającego, przed 2007 jednak były wciskane mnóstwu ludzi, ponieważ agenci dostawali od nich wysokie precyzje.

Od wesołych rozmyślań nad spaleniem BMW mojego agenta (nie wiem, czym jeździ, ale wygląda, jakby lubił BMW) oderwała mnie wściekłość na własną głupotę. Nie jestem w stanie niczego udowodnić, ponieważ o kredycie rozmawialiśmy w cztery oczy, ja powiem, że on mnie zachęcał, on powie, że mnie zniechęcał i proszę, niech sąd rzuca monetą i decyduje. Umowę kredytową miałem w domu, zanim ją podpisałem, nie wpadłem na pomysł konsultacji z osobą znającą język, która to osoba wybiłaby mi z głowy podpisywanie WYSOKIEGO RYZYKA, ponieważ wierzyłem, że opłacany przeze mnie agent pracuje dla mnie. Jedynym owocem rozmyślań był nagle wyrosły cynizm i zgorzknienie, tudzież gorąca nienawiść wobec wszystkich instytucji finansowych na świecie.

Kiedy teraz czytam opowieści frankowiczów i artykuły na ich temat, gorąco kibicuję pomysłowi, żeby przegłosowano ustawę, zgodnie z którą kredyt będzie spłacany po kursie z dnia zaciągnięcia. Nie na koszt podatników. Na koszt banków, których zdaniem zdolność kredytowa w złotówkach wynosiła 200 tysięcy, a we frankach 300. Które zmieniały spready czwartego każdego miesiąca, akurat kiedy przypadkiem wyliczano aktualną wysokość raty, a po wyliczeniu rat zmieniały je z powrotem. Nie wierzę w to, że bank i kredytobiorca są równymi partnerami przy podpisywaniu umowy, chyba, że kredytobiorca ma doktorat z ekonomii i pracuje jako analityk ryzyka (a i wtedy nie dostanie do ręki wewnętrznych regulaminów banku, więc może sobie fiukać). Mnie kredyty we frankach osobiście nie obchodzą, rzecz jasna, na mój kredyt nie będzie to mieć wpływu żadnego, natomiast istnieje niewielka szansa, że wyrównałoby to ryzyko ponoszone przez banki i ich klientów.

A jeśli Amsterdamem wstrząśnie niedługo fala samozapłonów białych BMW, to ja nic o tym nie wiem.

Ilustracja: forbes.com